17 mai
368
post-template-default,single,single-post,postid-368,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

17 mai

Odkąd pojawiliśmy się w Norddal nasze plany były układane pod ten jeden dzień – 17 maja. To Norweski dzień niepodległości, dzięki któremu możemy cieszyć się autonomicznym krajem, nie przypisanym do Szwecji. Wyobrażacie sobie jak wyglądałby świat bez Norweskich swetrów, Norweskich owiec, Norweskich brązowych serów, Norweskich jagód i Norweskich łosi? Byłyby to z pewnością Szwedzkie swetry, sery, jagody i łosie – ale czujecie, to nie to samo.

Wracając do święta to w tym roku zawirusowany świat pokrzyżował nieco formę obchodów. wiadomo. Jednak nie było to bynajmniej oglądanie zeszłorocznej parady w TV. Tradycja głosi (wyobraźcie sobie tutaj głos posiwiałego mędrca w okularach połówkach niczym Dumbledore), że w dniu 17 maja odbywa się pochód. Przez 300 lat, co roku dzieci wychodziły z domów, ubrane w odświętne stroje idąc ulicami swoich wiosek i świętując niepodległość. Z czasem pochód przekształcił się w paradę obywateli. W tłumie czerwono czarnych strojów można było iść ramię w ramię z strażakami, sportowcami, studentami, no ogólnie z chmarą zapalonych do świętowania Norwegów.

Nawet 2 Wojna światowa nie przeszkodziła w obchodach święta, bo uwaga – skończyła się 9 dni wcześniej. Zapewne nikt wtedy nie myślał, że w przyszłości paradę wykolei jakiś typ co zjadł nietoperza i rozsiał po całym świecie śmiertelną zarazę. Nadal brzmi jak science fiction, ale jest jak jest.
Zamiast corocznej parady była honorowa runda wokół wioski – serio wokół! Mamy tutaj drogę – ringo, idealną dla króla, albo papieża – jechałby swoim meleksem i bez zbędnego planowania trasy machał wszystkim mieszkańcom. Tym razem obchód był objazdem – nie z buta, lecz samochodami. Każde auto ledwo wystawało spod stosu małych flag fruczących na wietrze (fruczenie to by było idealne słowo oddające dźwięk małej samochodowej flagi w akcji).

Przy każdym domu w Norddal stoi gigantyczny maszt na flagę, jak się o nich nie myśli to można nie zauważyć, ale z lotu ptaka wioska musi wyglądać jak ubogi jeż albo zielona gąbka nabita zapałkami. 17 tego na każdym maszcie frucze to już nie bo flagi są sporę i tylko dostojnie powiewają. Z początku na wietrze a wieczorem już tylko ociekają w deszczu. Bo pogoda była taka o, ziąb, chmury i wiatr – ale z typowym bezproblemowym podejściem Norwegowie serwowali lody na świeżym powietrzu.

Odbył się też – uwaga tu duże słowo – koncert. Dzieciaki grały na trąbkach – i tu każdy sobie wyobraża jakieś małe bąble, dmuchające ile para pozwoli w plastikowe tutko – trąbki. Ale to nie odpust pod kościołem na Podlasiu, tylko ważne święto i utalentowane małe człowieki. Ubrane w ludowe stroje, nasuwały jak młody Miles Davies, na prawdziwych trąbkach i tym podobnych sprzętach – nie bardzo się na tym znam, więc zostawię to bez większych szczegółów – ale flet szkolny to to nie był.

Pojawił się też hymn – co ciekawe żaden z obecnych, rodowitych, czarno – czerwono upierzonych norwegów, nie znał tekstu. Kto by się odważył w Polsce na taką zniewagę? U nas pierwsze dzwonki polifoniczne, wydzwaniały hymn z kieszeni patriotów, a tutaj kartka – ściągawka i jedziesz.

Żeby coś o jedzeniu też było, a nie tylko historyczne fakty autentyczne, to pochwalę się – upolowałam Holenderskie (znaczy się z Holandii) truskawki! Zawsze to jeden kolor z flagi norweskiej w cieście – bo kupowanie borówek to taka sama przesada jak inwestycja w pora. No i upiekłam to ciasto cała zadowolona, że dołożę swoją słodką cegiełkę na ten uroczysty stół, no ale. “Ale” jak to ma w zwyczaju, często krzyżuje plany zupełnie bez ostrzeżenia. No i tak – przecież nie pójdę od razu z ciastem – nikt tak nie robi (wiem bo podejrzałam). No to posłuchamy koncertu i wtedy przyniosę. Niestety “Ale” w tej chwili wkroczyło na salony. I to rozmowa, to lody, to zdjęcia, to film, a ciasto już słyszę jak nóżkami przebiera w kuchni.

Mrugnęłam sobie – ciach! a tu wszyscy się rozeszli. No głupio trochę bo pada deszcz i tak teraz wystawić to biedne ciasto na takie warunki i to jeszcze bez potencjalnych konsumentów – zmarnuje się. Koniec końców zjedliśmy to ciasto sami! Przyznaję się bez bicia (pomogli nam znajomi lekko) ale i tak bardziej nam przypisuję tą zasługę, wciągnięcia słodycza (bo to tylko jedno ciasto) we dwoje. Tak już jest. Życie daje ci truskawki, potem przychodzi “ale” i nagle ciasto ląduje w brzuchach jego twórców – taki to przewrotny los.

P.S. Nie mam gdzie tego ładnie wpleść, no a od tego chyba są Pe – eSy to powiem jeszcze, że na spacerze w tym już lekko paciowym pogodowo dniu spotkaliśmy przesłodkie owieczki. Wybiegły te białe puchate lambi z obwoluty papieru toaletowego wprost w nasze ramiona. Cukier w cieście to nic w porównaniu z tym, którym oblane są te maluchy. Słodziaki – jak mawiają kosmici gimnazjanie na galaktycznym portalu – GG.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.