1851 OppNed
963
post-template-default,single,single-post,postid-963,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

1851 OppNed

Jadąc samochodem wszystko wydaje się łatwe i płaskie. Ot – asfalcik i jakaś górka, jakiś zjazd, trochę w dół, tutaj mostek srostek. 

Potem wsiadam na rower, pełna porannej energii, zupełnie jakbym zjadła karton Lu Go no i… GO!

Jest siła, jest muzyka, rach ciach pedałuję. Pierwszy podjazd, na którym jestem jak Rocky pokonujący kolejne schody na treningu, nie dam się – to początek trasy, ludzie! A ja mam Eye of the tiger w głowie. Poza tym wszyscy tu jeżdżą na rowerach, dzieci zasuwają jak starzy i odwrotnie. 

Rower dostaliśmy, a raczej dostaliśmy pozwolenie na podkradnięcie go z portu. Stał tam bidula już kilka lat, patrząc na prężne łódki kołysane lekko na morzu i wspominając swoje lata świetności na trasie, z łezką spływającą po szprychach. Adoptowaliśmy go jak naszego. Maciek naprawił co było popsute i sprzęt gotów był na podbój wspomnianej górki, podjazdu jednego… Rowerek się starał, pomimo, że przerzutki ledwo wskakiwały, pedały nie odpadły, kierownica też jak w dyliżansie, tylko jeździec podupada… Może jakby wypić szklankę żółtek na śniadanie…? W każdym razie zebrałam płuca z asfaltu, odpoczęłam po górce i poszłochałam (trochę prowadząc trochę jadąc) dokończyć trasę. Uważam, że o ile chodzenie jest fajne tylko do góry, jazda na rowerze ma sens tylko w dół. Nie mówię tu o płaskich odcinkach, bo tu takich nie ma.

Mądrość z tego płynie taka, że ja muszę poćwiczyć, rower jednak mógłby się podrasować, a szacun do wszystkich rowerzystów rośnie z każdym pedałnięciem (machnięciem pedała znaczy się, co brzmi jeszcze gorzej).

Pozostałam przy porannych spacerach wokół wioski, co nie jest też takie nic, bo to zawsze 5 km i kilka w dół i w górów.

Codziennie tą samą trasę pokonuje także Ole Magnus. Pcha swojego syna zapakowanego w wózek i … biega. I tak biega co dzień. I pcha ten wózek. Jak go mijam, a raczej on wymija mnie, myślę tylko, o tym bobasie, który nieświadom niczego odbywa właśnie wprowadzenie do swoich treningów w przyszłości (prowadzonych zapewne przez ambitnego tatę).

Biegaczy jest u nas kilku, bo wiadomo, naród sportowy, aktywny. Tutaj każdy weekend spędzany jest w górach, żeby po południu można było zjeść zasłużone norweskie tacos albo jeszcze bardziej narodowe danie – mrożoną pizzę Grandiosa.

Nie bez powodu wspomniałam Ole Magnusa – pomimo, że jego imię kojarzy mi się z Magnumem, to jest on przeciwieństwem czeko-obżartucha. Mieszka całkiem niedaleko nas i należy do Norddalskiego klubu sportowego co po norwesku brzmi (moim zdaniem przefajnie) Norddal Idrettslag.

Raz w roku Ole Magnus organizuje wyścig. Bieg – bo tylko nogi są dozwolone. Rywalizacja nie byle jaka, za to każdy z uczestników, skromny, nie chwalący się żelazną kondycją, mógłby być zlekceważony przez polskich uczestników biegu Rzeźnika.
Oczywiście szacun również dla polskiego konkursu, zawsze robił na mnie wrażenie, ale jak wiadomo punkt widzenia się zmienia wraz ze zmianą położenia – czytaj, przyjazdu do  Norwegii.

Uczestnicy mają do pokonania 25km trasę i muszą wbiec na najwyższy w rejonie szczyt – Torvløysa o wysokości 1851 m.n.p.m – potem zbiegają do mety i bez specjalnych fanfarów wracają do domu, czasem nawet nie przebiegając przez metę (bo czas im się nie podobał).   

Zostaliśmy zatrudnieni do zrobienia dokumentacji tego konkursu w formie wideo. Klip krótki, gorzej z logistyką. 
Samo wejście na szczyt zajmuje z 5 godzin, a przecież oni… biegną.
A my, jak Bolek i Lolek tylko we dwoje. Przydałaby się Tola do pomocy, która ogarniałaby nagrywki w połowie trasy, a tak musieliśmy się rozdwoić my.

Rano, przed 7:00 zawiozłam Maćka na parking, skąd zaczął się wspinać na szczyt z wyładowanym po brzegi plecakiem (dron, aparat, obiektywy, kanapki, czekolada i woda).
Zjechałam do wioski, gdzie nagrywałam przygotowania do biegu, odbiór numerów startowych i wyczekujący tłumek kibiców.

Razem z Maćkiem na szczyt wchodziła również ekipa ratunkowa (mieli na całej trasie 3 punkty) oraz Oddbjørn – człowiek odpowiedzialny za odfajkowanie każdego przybyłego biegacza i zapisanie jego czasu.

80 osób stłoczonych przy okienku z listewek ruszyło. Za nimi Aga z aparatem na gimbalu, biegnie ile sił w kopytkach. Wszyscy skręcili do lasu, ja pędem do samochodu, niezapięte pasy pikają „tid,tid,tid” ale nie ma na to czasu, bo biegacze…biegną! 

Przecięłam ich trasę i nagrałam jak wybiegają z lasu, uf… zdążyłam. Tylko trochę zmęczeni, cicho skaczą przez mech. Zadowolone mają twarze jak na to co właśnie robią. W lesie słychać stłumione okrzyki ustawionych na trasie kibiców.

Wskakuje do auta i zasuwam dalej, został mi ostatni punkt, do jakiego mogę dotrzeć samochodem – parking, z którego ruszał Maciek. 
Wiedzie do niego wąska droga, szeroka na jeden samochód, przeznaczona zdecydowanie dla ludzi, a nie pojazdów. 
Po drodze na zakrętach owce ustawione jak kontrolerzy prędkości, uciekają w popłochu. Muszę zdążyć nagrać zawodników w dolinie. Kochany terenowy Szuwaru, nawet dał radę nie spaść w przepaść, podczas mijanki z jadącą z przeciwka ekipą czerwonego krzyża. 

Dobiegam do szlaku, są! Upaprani w błocie pierwsi zawodnicy już wracają ze szczytu. Biegną przez strumień, woda chlapie na boki, buty mokre, kolana zdarte, ale dalej nie zwalniają tempa. 

Na szczycie Maciek walczy z pogodą. Śnieg pokrywa ostatnią część trasy, wiatr wieje 30 m/s, więc o puszczaniu drona nie ma co marzyć, do tego pada deszcz i jest jakieś 2 stopnie ciepła (powinno się raczej mówić, zimna).

Pierwszy na szczyt dobiega gość z numerem 92. Zawodowo trenuje bieganie po górach, dzisiejszy sukces zawdzięcza prędkości światła, która wepchnęła go na szczyt w 1 h 29 minut!
Dla porównania, Maciek, z parkingu (który jest na wysokości 550 m.n.p.m) z ciężkim plecakiem, bardzo się spiesząc dotarł na szczyt w 3,5 godziny. Ale nasi znajomi Milena z Paxem, idąc na szczyt na luzie, robiąc widokowe postoje, całą trasę zamknęli w 10h. Tak więc powtarzam – gość wbiegł w 1 h 29 min. R o b o k o p.
Niewiele później dobiegali kolejni i kolejni. Torvløysa, zwykle osamotniona musiała się czuć jak sala gimnastyczna podczas studniówki.

Maciek zbiegł nieco niżej, skąd mógł wypuścić drona, ponad głowami zmęczonych szaleńców. Deszcz mieszał się z przebłyskującym słońcem, dając tęczę, łączącą stromy brzeg góry z majaczącym w dole Norddal. Bajka. 

Niestety zwycięzcy dobiegli do mety przede mną – tutaj Tola byłaby naszym wybawieniem. 
Okrzyki dopingujących rodzin, nazwiska podawane przez mikrofon i upominki sportowe w Norddalskim stylu – dżem, sok i kawałek owczej kiełbasy.
Takie są nagrody od organizatora, który prowadzi fermę kóz i malinowy sad – i to jest ekstra!

Zapomniałam! Jeszcze Maciek – biedny on przecież schodzi do parkingu, a ja szaleje przy mecie.
Pojechałam po niego, podchodzę na łąkę, a zza górki wychodzi on, niczym kowboj po miesiącu gonienia bydła, zmęczony, mokry, uginający się od plecaka, największy zwycięzca. Wraca do domu po miesiącach rozłąki, witając się ze swoją miłością – dobra to był fragment z pożegnania z Afryką, ale przeszedł mi przez myśl, na widok Maciejki wyłaniającego się powoli między owcami w dolinie.

Morał wyszedł taki, że każdy osiągnął zwycięstwo na miarę swoich możliwości – jedni wbiegli bez zadyszki na najwyższą górę w regionie, inni rozdwoili się prowadząc szuwaru jak Kubica, a ci ostatni, byli pierwszymi, w tachaniu plecaka i otwieraniu sezonu na wycieczki górskie.

Nie pamiętam jak świętowaliśmy te zwycięstwa, ale najprawdopodobniej przez stół przewinęła się nie jedna Grandiosa i tacos.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.