Całkiem dziwne Święta
Po 3 tygodniach w Polsce Maciek zyskał tytuł alkoholika roku, co na Podlasiu jest sporym wyczynem, ale chyba jako kochana dziewczyna, nie powinnam zaczynać właśnie od tego… sasasa…
Kto jest migrującym emigrantem, ten może wie, że przyjazd w rodzinne strony, to nie odpoczynek, a nowy etat w firmie prowadzonej przez zarząd babciów i dziadków, czasem z mamami i tatami robiącymi za sekretarki.
Pytanie, które nasuwa się przy pierwszej wypłacie w postaci sernika (z wydłubanymi specjalnie dla wnusi rodzynkami), to – Jak oni są w stanie przeżyć resztę roku, bez takiego niezbędnego pomocnika, jak wszystkowiedząca Aga, mająca doświadczenie w branży medycznej, ogrodniczej, księgowej, kulinarnej i rozrywkowej z magistrem z hydrauliki i zaocznym prawem ?!
Ta odpowiedź boli, tak samo jak raduje – Dają sobie radę doskonale.
Koty mają dalej 7 żyć, króliki kicają, dach w domu sam się naprawia, psy są szczęśliwe, kolana zdrowe, rachunki popłacone, za oknem tęcza, a wokół niej ptaszki ćwierkające w rytm tureckiej telenoweli. Czasem sprawy toczą się tak łatwo, że można spotkać babcie Sabinę przesuwającą się powoli po przejściu dla pieszych, z dumnym uśmiechem i 40 calowym telewizorem pod pachą. Bo takie rzeczy też same się załatwiają, nagle można je kupić łatwiej niż rodzynki, gdy wnusia stoi obok.
To czemu, ja się pytam, takie zaangażowanie z naszej strony? Czy to wyrzuty sumienia, że nie ma nas zawsze obok, bo mamy fantazje mieszkać gdzieś tam siam? Czy to sny o babci, która kroczy przez przejście ze zmywarką, bo z telewizorem poszło jej dobrze. A może po prostu miłość, troska i wewnętrzna potrzeba? Nie będę tu oszukiwać – po trochu z każdego.
Lubię pomagać rodzince w tych zwariowanych pomysłach np. kupowania rynien po raz czwarty, bo pierwsze dwa razy były od złodziei lub jak to babcia ujęła „od Węgrów”, co pewnego dnia przechadzając się po Polskiej ziemi, wpadli do niej i byli tak mili, że po okazyjnej cenie zamontowali jej rynny, zrobione z księżycowej skały, odpornej nawet na deszcz meteorytów. W końcu wzięli tylko 2 tysiące – toż to grosze! Ostatnie w babci welurowym sejfie co prawda, ale okazja poczyniła złodzieja, a rynny ciekną przy zwykłym deszczu z wody, a nie kamieni.
Są też sprawy, które na mnie czekają i jak nie przyjadę, to nikt ich nie zrobi np. kąpiel psiulka naszo – babciowego. Dżeta, bo takie imię nadała jej, nie znająca się na samochodach Sabina, jest tak zakurzona jak przyjeżdżamy, że jak kojot ją spłoszy, to w powietrzu zostaje kurzowy kontur psa. Co ciekawe, jak wracamy do Norwegii, to kury też są zakurzone, co jeśli łapać się słówek, należy im się bardziej niż psu.
Jak już naprawy, prysznice i wycieczki mamy za sobą, możemy przystąpić do świątecznych tradycji – w tym roku z Maciejką przejęliśmy temat kupowania choinek (ponieważ naszykowanego w Norwegii drzewka, nie dało się wziąć do samolotu). Wybraliśmy po ciemku biedną choinkę. Biedna, bo wychodząc z lasu wpadła w błoto, czego nie dało się zupełnie dostrzec w ciemnościach handlu. Sprzedawca coś wspomniał o myjni dla choinek, co byłoby w tym wypadku złotym interesem, ale zanieśliśmy drzewiec do mieszkania, taki jak dali. Po rozpakowaniu mieliśmy dwa wyjścia, albo spędzać Wigilię bardzo kameralnie, przy świetle świecy (i to takiej nie za dużej), albo umyć choinkę. I jeśli myślicie, że to szalone święta, bo wirus, bo tylko 5 osób, bo bez wyjazdów, to ja uważam je za szalone bo… umyłam choinkę. Może nie do końca z sukcesem – błoto na podłodze i brudne ręczniki, to jeszcze nie dowód na czyste, zielone igliwie, ale lepiej się nie dało. Poza tym, jak się chce drzewo w domu, żeby poczuć naturę i las, to błoto gratis jest wręcz świątecznym upominkiem.
Kolejnym obowiązkowym punktem na ziemi ojcowskiej, jest spotkanie z przyjaciółmi, za którymi tęsknimy co dzień, gdy otaczają nas Norwegowie, Czeszka, Bułgarzy, Kenijczyk i czasem Litwin mechanik. Tak jak z rodziną, można dzwonić, pisać, nawet napić się na Skypie (co po wylogowaniu, daje dziwny niesmak), ale to nigdy nie będzie to samo, co na żywo. I takie spotkania powinny być i są w pewnym sensie, takimi mini wakacjami, ale – wakacje kończą się dnia następnego, gdy odzwyczajone od alkoholu norweskie ciałka, zderzają się z czymś, czego doświadczyły ostatni raz …? podczas ostatniego pobytu w Polsce, jest to nic innego jak KAC MORDERCA.
A dzień następny, to nie jakieś tam leniuchowanie nad fiordem, tylko grafik zapełniony od rana do wieczora. Wsiadam ja do naszej zielonej krewety – Skody, małej jak orzech fistaszek, w głowie mi łupie lista zadań i ruszam, a ze mną wycieraczki. Pogoda piękna, słońce świeci, co po krainie mroku jest miłą odmianą, chmurek nie ma, a Skoda jak szaman, wyczuwa deszcz. Wycieraczki pierdzą na suchej szybie, a ja walczę z wykałaczką, bez której auto nie pojedzie – taki model – światła odpala się na wykałaczkę (i nie pytajcie mnie dlaczego). Zaparkowałam pod Darem Wina, zapominając jak się cofa, w tym cudzie techniki. Już lewarek chcę wyrywać, a to przecież trzeba jedynkę wcisnąć, żeby do tyłu jechał – logiczne. Wchodzę do sklepu pełnego sommelierów i z wczorajszym oddechem (skrytym pod maseczką) dyszę – poproszę czerwone, wytrawne wino, w cenie X, takie pyszne najlepiej. Patrzy cała trójca na mnie z konsternacją, bo niby wygląda ci ona na 14 lat, ale wydaje się też dotknięta kacem. Więc nie tracąc czasu, wyciągam dowód z usprawiedliwieniem, że to nie dla mnie, tylko na prezent (i żeby było jasne, sama sobie prezentów nie robię… tym razem). Pan coś wybrał, a w głowie mojej cudem dwa kabelki zasyczały, że pudełeczko potrzebne, bo jak prezent bez pudełeczka. Pani szuka, same brzydale wyciąga, głównie stosy torebek, takie jakich każdy z nas ma cały pawlacz, bo się na święta nie nadają do spakowania niczego, oprócz alkoholu, albo Burlecytyny dla babci. Zdeterminowana sprzedawczyni wkracza na zaplecze, wspina się na swoje filigranowe stópki, sięga na półkę już ledwo co, łapie za wymarzony kartonik i… bach! Milion opakowań spada z szafki, przykrywając panią z cichym, kartonowym pac, pac, pac. Wydłubaliśmy bidulę spod kartonowej lawiny, chwyciłam bordowe opakowanie i płacąc wpierw dowodem, zaliczyłam pierwszy punkt z mojej listy.
Wsiadam do Skodziany, wykałaczka, jedynka do tyłu, wycieraczki i w drogę, teraz do paczkomatu, bynajmniej nie po odebranie paczki, a po polską atrakcję – Wybuch dziada. Stoi tam mały tłumek, każdy czeka po odbiór paczki, czasy straszne, wiadomo, lepiej wyświetlacza nie ruszać i jedna z oczekujących postanowiła otworzyć swoją szufladkę, za pomocą aplikacji w telefonie. Dziad już trzecią minutę klika w ekranik i pyk! Drzwiczki odskoczyły, dziad się gapi, dziewczyna idzie – nic tylko będzie bitwa. Grzeczna, uprzedza – Być może to moja paczka, użyłam aplikacji. No i dziad nie wytrzymał, bo wiecie – JAK ONA ŚMIAŁA?! Dziw mnie bierze, skąd dziady takie słownictwo biorą? Od wnusia podłapują, czy może w krzyżówkach redaktorowi haseł brakowało i dopisał kilka na K** i Ch** ? Zadyma się skończyła, tłum się rozszedł, przyszła moja kolej i teraz ja klikam jak ten dziad i myślę – czy to zły numer podaje, czy kod nie taki i w końcu kabelki łaskawie, po raz drugi się zetknęły – ja tą paczkę odebrałam wczoraj i to w kwiaciarni… czas wrócić do Skodziany.
Lecę szybko do Sabiny, bo dzień do Wigilii, a tej wypadł ząb, no bo kiedy indziej, jak nie teraz, a wiadomo, Jezus do takiej dziurawej babci by w Święta nie przyszedł. Wbiegam (tak mi się wydawało, ale raczej wpełzłam) do babciowego pokoju, a tam błysk, podłogi wyszorowane, nic tyko Święta idą. Babcia na telefonie, załatwia człowieka od pustych przestrzeni zębowych, odkłada słuchawkę i oznajmia – Za pół godziny wizyta – wieź mnie wnusiu. I jakby no problemo, ale za tyle samo czasu, ja mam być na lotnisku, z tym pięknym bordowym kartonikiem, co skrywa smakowite winko, spotkać się z moim człowiekiem od przemytu Srajfonów. Siedzę, dumam, czas leci, myśle jakoś dam radę. Ale 30 minut w tych czasach i z taką listą, szkoda byłoby zmarnować na dumaniu… To spodnie zdjęłam, sweter też (nie żeby ich pilnować, czy coś) i ciach znienacka łapie za psa i do wanny. Bo Dżeta jak wyczuje podstęp, to się kładzie na plecach i takiego placka już nie zaciągniesz do mycia żadną siłą. I tak w tej luce, udało mi się uprać psa i zdemolować tą piękną czystość w salonie. Wszystko mokre, pies lata po kanapach, sierść na ścianach, na podłodze, w wannie, aż dziwne, że pies łysy nie został. No i czas się skończył – Ubieramy się! krzyczę i poganiam siebie i babcię. Ręka już mi się trzęsie przy trzeciej wykałaczce, ale jedziemy – wtem babcia oznajmia, że komórki zapomniała. No, widelec do włosów zabrała, ale kontaktu ze skacowaną wnusią, biegającą po lotnisku, to już nie. – Dobra, babcia damy radę bez, czasu nie ma. Odstawiam babkę do dentysty, pruje na lotnisko, czekając na znak od swojego człowieka. Jak to na kacu, stres urósł do rangi smoka, który żywi się zielonymi skodami – byłabym dla niego, jak alkoholowe nadzienie w Baryłkach Wedla. Parking na lotnisku do 7 min za darmo, potem choćby smok mnie zżerał, nie zostanę. Udało się, sprawny przemyt, jakbyśmy to robiły codziennie, mogę lecieć po babcię – w międzyczasie Maciek dzwoni, to mu mówię – Dzwoń na recepcje, uprzedź, że wnusia po Sabinę pędzi. No i zdążyłam, babcia uśmiechnięta, ze wszystkimi zębami, gotowa na ponowne sprzątanie podłóg i Święta.
Wieczorem jeszcze trzeba lecieć na Wigilię klasową z przyjaciółmi, ale wcześniej sobie myślę, coś Maćkowy prezent się nie pojawia, zadzwonię do ELECTRO.PL podpytać. Ważny sklep do zapamiętania i wpisania sobie go na czarną listę. Możecie też polecić go znajomym, których wyjątkowo nie trawicie. Zamówiłam plecak Thule, super, ekstra, specjalnie dla fotografa i lekki i blablabla, wyjątkowy, wszak nie ma go nigdzie. Dzwonię na infolinię, bo przecież już 2 tyg czekam, a plecaka nima. Pani przemiła w słuchawce się zgłasza – No tak, nie ma i nie będzie, bo to awaria systemu. To ja grzecznie proszę – odawarjujcie system i lecimy. Niestety tak czy siak plecaki już są wyprzedane. Myślę, że raczej ktoś zamówił toster i dostanie plecak. Pytam się zatem – Czy w związku z tym, że pozbawiliście mojego ukochanego, świątecznej uciechy, mogę liczyć na jakiś domek w górach, spa, spalenie w piekle kierownika, albo inne zadość uczynienie? Pani na to odbija piłeczkę w dział reklamacji, gładko umywając swoje callcenterowskie rączki i jedwabnym głosem piszczy – Już przełączam… I nastało coś, co zdziwiło niezdziwialną już Agę – no lalka się rozłączyła. Zostawiła mnie bez prezentu, ze słuchawką w ręku i sygnałem bip, bip, bip. Nie będę już się rozpisywać jak zdobyłam, jedyny chyba już w kosmosie, egzemplarz tego plecaka. W każdym razie, pojechałam na Wigilię klasową na na Gocław i tam przyjechał kierowca Bolta (taksówki) niejaki Pan Akbarsho… Wychodzę mu na przeciw, a on krzyczy zadowolony – Sasietka, sasietka! Myślę sobie, no plecak mi wiezie, może to i saszetka, zbliżam się, a on głośniej podkręca polszczyznę – Sasietka, ja mieszkam tu, tuż obok, oh ty sasietka! Ewidentnie spragniony sąsiadów kierowca, grunt, że pozytywny, miły i uratował mi palące się świąteczne dupsko, przywożąc Maciejkowy plecak.
Potem już tylko Święta, których nie da się opisać przy ilości tekstów Sabiny. W pamięci pozostał mi jeden z pierwszych, przy Wigilijnym stole – Skoro Jezus tak z tą Marią Magdaleną kręcił, to czemu ślubu nie wzięli? Przecież to Jezus!
2 dnia Świąt wieczorem, nie mogąc oprzeć się pokusie wypróbowania nowej autostrady, pojechałam odwiedzić Maćka w Białej – tam tradycja świąteczna nieco inna – szarlotkę zastępuje nalewka jabłkowa, brzdęk sztućców – ryk kolęd, a tradycyjne sianko, żywy baran lub dwa koty.
Sylwester to już klasyk – rodzice pojechali w góry, do domku babci Ali (która bawiła się w Warszawie). Już w Ustroniu, pod domem okazało się, że nie mają klucza, który ostatecznie znaleźli, rozsiewając wcześniej cosylwestrlową dawkę paniki. Na koniec witali nowy rok z jedyną stacją telewizyjną jaka odbierała, czyli TVP – bagienko, z wrogiem gustu muzycznego, czyli Zenkiem Martyniukiem. Rodzice nienawidzący disco polo i TVP, mogli strzelać fajerwerkami w odbiornik. Ostatecznie o 24:00 Zenek śpiewał w najlepsze, nie fatygując się o odliczanie do zerowej. Grzmiące od sztucznych ogni niebo, dało im znak do otwarcia szampana i Noworocznego całusa. Gdy emocje opadły, zasiedli na kanapie i 7 po północy Zenek krzyczy – 10! 9! 8! – Co jest grane? Myślą rodzice. Widać TVP sam ustala początek roku, nie będzie im kalendarz jakiś, dat narzucał. Raz czy dwa, już jak komu się udało, Nowy rok został przywitany z nadzieją, tymczasem stary, elegancko spalony na stosie.
Babcia rozpoczęła Nowy Rok ponownie bez zęba, bo wypadł jej do sałatki, rodzice zamknięci z Zenkiem, Ala pozbawiona już 3 auta, które pechowo popsuła, Stachu bez ręcznika (który zostawił na sylwestrowej działce), Maciek z radosnym – Plululalulala! na ustach, Dżetka z Sępem w pysku (którego jak odbierałam, to pani zachrypniętym głosem dilera, szepnęła patrząc spode łba – Pani po Sępa?), no i Aga co w Nowy rok włazi jak w masło / śliwka w kompot / piernik w wiatrak, bo c h y b a już nic jej nie zaskoczy.
Teraz czas wracać do Norwegii, do królika, kurczaków, niskich temperatur, gór, fiordów, kochanych sąsiadów, kominka i … zmywarki. Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma podobno, no bo za Polską to tęsknimy często, nie ma co się wstydzić. W końcu w naszych polskich stronach nie mają zmywarki, ale mają wszystko inne, bez czego żyć ciężko. Łatwo się mówi niektórym spod rodzinnego koca, że Ci to uciekli za łatwym życiem, albo inne bzdury, łatwo wcale nie jest, ale nikt nam tego nie obiecywał, jak postanowiliśmy się znomadzić.
Żeby tak rzewnie nie było, to na koniec szybki akcencik z podróży powrotnej. Podróż tam była na tyle zakręcona, że powrót jej nie przebije zwłaszcza, że kilka niuansów się powtarza. Niedoczas, pobudka o 5 rano, jazda wypożyczonym autem do Gdańska, gdzie nie da się go od-pożyczyć, i lot – tutaj coś wartego uwagi. Po raz kolejny na naszą przeprawę, wybraliśmy luksusowy, latający autobus marki WizzAir, z ta różnicą, że tym razem wykupiliśmy pakiet dla cesarza i cesarzowej – białych ludzi w środku dżungli. Mieliśmy 100 kg bagażu – ha! Przebijcie to. Można powiedzieć, że wzięliśmy ze sobą spory kawał Polski, owinięty w ogórki kiszone. Zmieściło się nawet berło, bo jak tak władcy autobusu bez berła? Mieliśmy miejsca 1A i 1B oznaczone jako XXL, ja może nie powinnam tego tak opisywać, ale jak setny raz, lecisz jak podpsuta sardynka, w pijackiej zalewie, to taki luksus sam się nanosi na papier.
No nic, królowie, królowie, królowie i to tacy co się nawet machnęli na odpowiednio luksusowy posiłek w powietrzu, nazwany przez stewardesse „nudle z makaronem” o przenikającym kubki smakowe smaku (tak, moi drodzy słowo „smak” ma synonimu brak) kurczaka, którego szczęśliwie w składzie nie było. No i morał z tego taki, że można być królem przestworzy, w brzuchu z kurczakową zupą bez kury, ale cebulki i buraczków, niestety odłączyć się podczas lotu nie da, chociaż tym razem cały aromat zmielonego piwa unosił się daleko za nami. Po wylądowaniu, procedury lotniskowo – pandemiczne przyprawiają o dreszcz, zwłaszcza jak lubicie filmy katastroficzne, których obraz pokrywa się, z tym co spotkało nas na lotnisku. Policja sprawdza dokumenty – po co, dla czego, gdzie mieszkamy, gdzie pracujemy, czy braliśmy rano kąpiel czy prysznic, czy jesteśmy legalni i tym podobne.
Po przejściu wywiadu przychodzi czas na spotkanie z przemiłymi Norwegami, co wyglądają jakby uciekli z wioski smerfów. Każdy w niebieskim stroju szpitalnym, zabezpieczony od stup do głów, tak, że nawet żądny krwi, zdeterminowany komar nie da rady się w nich wkuć. Za to oni, ochoczo i z delikatnością żubra, wkuwają się nam w nosy i doprowadzając do płaczu najtwardsze buraki, pobierają wymaz na test covid. 100 kg bagażu krąży, wyczekując luki na taśmie. W końcu ściągamy największy bagaż kiszonych z podajnika i pędzimy na autobus. Bo nikt na nas nie czeka, nikt nie odbiera, nikt się nie martwi o królów, co przyjechali z polskimi darami, bo wirus.
Wirus zły, nie pozwala na kontakt z kimkolwiek, pozwala za to na komunikację publiczną, która tym razem postanowiła nie przyjechać. Po 3 h na lotnisku wsiedliśmy, razem z pozostałą, już rozgniecioną ze złości cebuladą, do jedynego busa, który dowiózł nas do miasta, skąd 3 przesiadki później, znaleźliśmy się na dworcu, z uciekniętym, ostatnim środkiem transportu. Uratował nas William i jego mini golf – nie mam na myśli przenośnego pola do gry, które mogłoby rozładować narastające podczas podróży napięcie, a samochód marki Golf, wyjątkowo mały, jak na 100 kg bagażu. Wciągneliśmy brzuchy (które, już dawno zapomniały o słodkim cieple udawanego kurczaka) i zapakowaliśmy majdan. Próg przekroczyliśmy o 23.00 zamykając tym samym trasę, dom – dom w 18 godzinach.
Teraz z cesarzy samolotu spokojnie zamieniamy się w doświadczonych królów kwarantanny.
Ciocia Kasia od dwóch kotów
17 stycznia 2021at19:26Agnieszka jakbym Joannę Chmielewską czytała tylko zbrodni małej w tle brakuje. Aczkolwiek wypadnięty ząb babci nadaje dramaturgii całości.
Agowca
17 stycznia 2021at19:30Przepięknie dziękuje za puchate słowa, od razu mi cieplej na serduchu :*