Powrót słońca
1294
post-template-default,single,single-post,postid-1294,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Powrót słońca

Po 3 miesiącach ciemności wreszcie do wioski wróciło słońce. Na całe 6 minut wlało się do naszej kuchni, ale to wystarczyło żeby Aga zaczęła paradować po chacie w kostiumie i klapkach krzycząc LATO! LATO! Od tej pory o 9:50 zbieramy się w kuchni, żeby pogapić się na ten kilkuminutowy zastrzyk witaminy D.

Ciekawe jest, że mieszkając w Polsce, słonko często mijamy bez ukłonów, piątek i gromkiego Hurra! Czasami zaszczycając je wiosennym uśmiechem, gdy po zimowej paciaji wreszcie suszy ubłocone wszystko…

Tutaj słońce jest jak bóg RA. Wszyscy, bez wyjątków celebrują jego blask, składając ofiary z kawusi i pękniętych okularów. Każdy w Norddal dokładnie wie, którego dnia słońce wpadnie do niego na winko i ciastko. Bo jak wiadomo słońce to obżartuch, inaczej nie byłoby kulką.

Po kilku dniach (jak ten post sobie leżakuje, czekając na moją wenę) pojawiła się druga tura światła. Ponieważ Norddal otoczone jest górami, słońce jak dobrze przylawiruje, wpada do nas przez dziurę nad wodospadem. Teraz możemy się nim cieszyć całą godzinę w ciągu dnia. Od 11 do 12 możecie zobaczyć człowieka Agę, z przymrużonymi oczami, przyklejonego do kuchennej szyby. Nie ma mowy o chowaniu się w toalecie, sklepie, biurze, piwnicy – nie. Należy stać i wpatrywać się w tą białą plamę, żeby nie urazić jej ekscelencji, bo kto wie, kiedy zawita do kuchni następnym razem.

Żeby nie być słonecznym samolubem (bo nie wszystkich słońce zaszczyca w lutym) zaprosiliśmy znajomych na wspólne stanie przy wspomnianej wcześniej szybie. No i lepiej się złożyć nie mogło, bo to akurat czwartek był i to nie jakiś chudy, jak co tydzień, tylko ten spaślak karnawałowy! Tradycja polska i jedna z moich ulubionych, to niech się reszta zaznajomi, jak to czasem słodko być polakiem.

 

– Nie lubię pączków. Po tym zdaniu często weryfikuję nowe znajomości, część osób po prostu odchodzi i już ich więcej nie widzę. Bo to głupie starać się o znajomość z kimś, kto pączka nie lubi. Logiczne. ALE – jestem faworciarą na medal. Koooocham faworki! Tłusty czwartek, to takie walentynki, w których mogę wyznawać im miłość od pierwszego chrupkiego gryza, po wylizanie cukru pudru z ostatniego talerza. Jedyne czego w faworkach nie lubię, to ich robienia. To jest praca jak dla kowala! Kobieta do pieczenia, a facet do kopalni, bo silny – niech on kiedyś spróbuje faworki zrobić, to pogadamy! Na szczęście jak górnik kilof, ja mam KitchenAid – spełnienie moich kuchennych marzeń. Teraz jak już ta słynna skała wpadnie z hukiem do fiordu i przyjdzie jej zalać nasze mieszkanie, to wiem za co złapie w drodze ucieczki – za 12 kg mikser, który w razie gdybym (z niewiadomych przyczyn) uciekała powoli, pociągnie mnie na dno (do krainy glonów, słonej wody, kamieni i łatwego ukręcania ciasta).

Niemniej faworki zajęły mi 5h, wałek zdarł skórę z łapek, a Maciej przyszedł z pomocą – w jedzeniu. W międzyczasie jeszcze pyknęłam szybko krajankę jabłkową z karmelem, bo w lodówce czaił się ostatkowy Sabinkowy przecier z papierówek, a wiadomo – Maciejka lubi. Bo ja to za szarlotkowymi ciastami to tak o, raczej nie, chyba, że w gościach i wstyd odmówić.

Rano do naszego kuchennego stoliczusia (przy którym, czasem we dwójkę ciężko jest nam się zmieścić) dostawiliśmy 6 krzeseł, wypieki, kawki i herbatki. No bo przecież, nie po to się gimnastykuje to słońce, żebyśmy się w dużym, ciemnym pokoju rozsiedli. O 11:00 słońce miodzio, ciepłe jak nasze spotkanie, rozlało na nas swój prawie letni vibe. Ono właśnie tak ma, że dąsasz się przez 3 miesiące, a po 6 minutach blasku, wybaczasz mu te wszystkie ciemne dni.

 

Objedliśmy się słodkościami w miodowym towarzystwie Ingvild, Williama, Alexa i Jan Korego – to tak dla utrwalenia imion naszych znajomych, później będzie test. Tylko żałowałam, że tymi faworkami nie mogę podzielić się z rodzinką, bo oni takie cuda doceniają najlepiej. Bardzo lubię takie słoneczne akcje towarzyskie, wydaje mi się, że to magia tej wioski, Norwegii i trzeba jej brać ile wlezie, bo jest za darmola, a człowiek cieszy się później cały dzień, jak po zjedzeniu vibowitu na sucho.

Ale, ale mamy też opowieść niesłoneczną! Bo historia bez awarii, to nie historia, jak ostatnio zauważyłam… Pracujemy nad fantastycznym, sporym projektem, przeniesienia naszej pięknej wioski, wraz z atrakcjami i lokalnymi przedsiębiorcami na internetową platformę, tak w skrócie. Dużo kreatywnej pracy, tworzenia filmów, robienia fot i projektowania strony. To słowem wstępu – ha! Myślałam, że nie da się użyć tego zwrotu współcześnie! Na część projektu dostaliśmy grant, z którego jak wiadomo, trzeba się rozliczyć. Bimbanie świąteczno-polskie nie pomaga w pracy, więc jak zawsze (u nas), dopinanie wszystkiego na ostatnią chwilę w noc przed deadlinem. I tu wkracza historia bezsłoneczna, bo żeby dopiąć szczegóły pojechaliśmy zasięgnąć języka – kolejny oldschoolowy zwrot – u naszej kochanej Ingvild. Zamieszkuje ona przeklimatyczny domek na szczycie góry, ponad wioską, chwilowo nie mając samochodu, więc wszystko składa się tam trochę w słowo – hobbit. No i jak to na kawce, piję herbatkę, Maciek wcina tradycyjnie podane norweskie gofry i tak się rozmowa miło toczy, że patrzymy, a tu północ! W obawie przed duchami, dolaliśmy do pełnych pęcherzy po ostatnim łyku herbatki i w drogę.

Zimno, że oko wykol. Szuwar przypomina igloo, wsiadamy i trrrrrr. Nie odpala. No nie dziwne, bez herbatki, bez kocyka, minus pierdylion i tylko zimna blacha, to ma prawo protestować. Postanowiliśmy się spocić i wypchnąć go na drogę, a żeby było bardziej fit, to szuwar stał pod górkę i nie uwierzycie – nie daliśmy rady. Wróciliśmy po Ingvild i Anne Maję, i stękając jak stado lodowych stęków, wypchnęliśmy auto na drogę, która już do samej wioski leci w dół. Filmowa scena – Maciek za kierownicą, a ja biegnę obok rozpędzającego się auta, krzycząc czy mam wskakiwać. Nie wiem jaki to niby miałby być film, ale zapewne katastroficzny. Ok siedzimy w wyłączonym samochodzie i jedziemy w dół, trochę to jak hulajnoga, albo sanki, tylko większe i może mniej bezpieczne. Z początku górka jest stroma, to trzeba nawet hamować, wspomagania nie ma, wiadomo, światła jeszcze świecą, igloo sunie, ale w wiosce na dole już tak pochyło nie jest i szuwar niepokojąco zwalnia… Nasz domek jest na samiusim początku wioski, znaczy z naszej obecnej perspektywy to na końcu – musimy minąć wszystkie domki, i dotoczyć się już po płaskim do sklepu, hamując przed wpadnięciem do fiordu (co akurat nam przy tej prędkości nie grozi). Dobra ja to czuje, on zaraz się zatrzyma! Co robić?? Ingvild właśnie zadzwoniła do Maćka (świetne wyczucie czasu) żeby spytać czy z nami wszystko ok, kulturalny Maciej tłumaczy, bez pośpiechu, a ja zdana na siebie nie wiele myśląc – wyskakuje z toczących się sanek subaru i zaczynam pchać. Bo jak macie małe doświadczenie z popsutymi samochodami, to ja już wyjaśniam – łatwiej pchać rozpędzone auto, niż stojące – to w razie, jakby ktoś minął się z podstawówką.

Auto się toczy, ja pcham dysząc i parując jak gejzer na mrozie, kółka się kręcą, płuca już za mną dawno na asfalcie rozchlapane, a kierowca Maciej –  on gaworzy przez telefon i trzyma kierownicę, bo bez tego byśmy zginęli, to oczywiste. Najważniejsze, że się udało! Już bez świateł, po omacku, ostatnie metry wspólnie, ale dobiliśmy waść do domu. No pod sklep, ale to jak dom (fizycznie i w przenośni w przypadku moim). Zostawiliśmy go, przysłowiowo jebnęliśmy drzwiami i nie oglądając się za siebie poszliśmy rozmrażać stopy. Zawiodłeś nas Szuwarze, twoje dni są policzone, sentymenty na bok. Następnego dnia wepchnęliśmy go do warsztatu, który też jest obok naszego domu. Przeczekaliśmy noc i voila! Okazało się, że nie popsuty, a zamarznięty był nasz koleżka. Odtajał w ciepłym warsztacie, poczęstowany prądem i anty zamrażaczem i gotów jest na dalszą zimę, w przeciwieństwie do nas. Po tej całej nocnej akcji, odmroziłam sobie palec u stopy i nie mówię tego z żalem, raczej z lekką dumą, bo kto może się poszczycić takim lodowym oparzeniem, niczym z eskapady na K2. 

Morał z historii jest nie jeden - doceniajcie słońce, jedzcie faworki i noście skarpety z dzika, bo nigdy nie wiadomo co ziąb przyniesie .

P.S. Jest kilka metod jedzenia ciastek, mogą się wam przydać w tłuste piątki, weekendy, okazyjnie czwartki i depresyjne poniedziałki.

 

1 – Metoda męska niczym pszczelarz, który nie je miodu tylko żuje pszczoły, to zdecydowanie konik Maciejki. Baton zjada się na raz, zanim ktoś się zorientuje, że masz słodycz. Ciastko najlepiej wciągnąć migiem – do tego najlepsza jest łyżka, a nie łyżeczka. Tabliczkę czekolady traktuje się jak trochę większy baton, zjadany jak baton – w chwilkę.

 

2 – Sposób oszustów. Dotyczy wszystkich tych co oszukują sami siebie, ale dzielnie walczą w tym pojedynku (bo w jedynkę). Głównie zaobserwowany u mojej mamy i (poszło po dna) u mnie, a także innych mięczaków na diecie. Uwaga. Znajdujesz zakurzone stare ciastko, wygrzebane z zapomnianej szuflady, typowy słodycz na czarną godzinę. Kładziesz je na kuchennym blacie i czekasz w salonie czytając książkę. Udajesz, że go tam nie ma, po czym idziesz do kuchni tylko po ździebko – bo kto utyje od 1/20 ciasteczka?! Myślisz sobie – pyszne i w dodatku taka dzielna jestem, zjadłam tylko ciut i więcej już nie ruszę. Chodzisz do kuchni jeszcze przez pół dnia, wieczorem wylizując ostatni okruszek swojej silnej woli i udajesz, że cała ta sytuacja nigdy miejsca nie miała. 

 

3 – Celebracja dla cierpliwych olewusów. Jest taka grupa ludzi, którzy spotykając się na ciasto w kawiarni, rozmawiają nad słodkim talerzem, nie zwracając na niego uwagi, od czasu do czasu, gdy nie wiedzą już co powiedzieć, dziobną kęs. I tak siedzą i niby jedzą, ale ciastko ciągle tam jest. Nie wiem czy oni tych słodkości nie lubią, ale mają w ekipie zdecydowanie najgorszą pozycję, bo wszyscy już dawno swoje ciastka zjedli i teraz zabierają się za pozostałości słodkiego talerza olewusa.

4 komentarze
  • Kasia

    16 lutego 2021at14:49 Odpowiedz

    Aż mi się ciepło na duszy zrobiło i pozytywnie. Sama do siebie się uśmiechnęłam, a może do Was widzę to oczami wyobraźni. Te Wasze perypetie. U nas też dziś słońce. Po mimo tego, że zimno. Celebrowałam je jak kot w słonecznych okularach. Byłam na spacerze z Leosiem, a że chodniki słabo odśnieżone, to i się też trochę urobiłam, jak Ty Aga z autem

  • Ala

    15 lutego 2021at09:07 Odpowiedz

    Czyste złoto!:D

  • Monia

    13 lutego 2021at23:03 Odpowiedz

    Agu znowu za krótka opowiastka, łyknełam ten tekst jak Maciej batonik . No I jak można nie lubić szarlotki ? Właśnie analizuje ile razy serwowałam Ci ten wypiek, nie będąc świadomą, że wolisz vibovit‍♀️.
    Czekam na kolejne wpisy…

  • Ciocia od kotów

    13 lutego 2021at21:42 Odpowiedz

    Agnieszko jestem fanką twoich opowiadań .Pozdrawiam gorąco Ciebie i Twój odmrożony palec.

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.