30.
Postanowienie na dalszą część roku – pisać na owcy tyłem, a nie tylko ją karmić.
Bo działo się tysiąc jeden przedziwów i połowę z nich już zapomniałam. Nie można też mnie winić, bo jak się zabrać do pisania, gdy za oknem jest wieczna ciemność, chłód i śnieg?! Poza tym przeszły też moje urodziny …30… to czas umierać, a nie pisaniem się zajmować.
Najważniejsze, że wyszłam już z umieralni, śnieg na podwórku się topi, rozmrożone kurczaki przygotowują się do lokalnych mistrzostw w dziobanku i nawet królik dostał swój wybieg ogródkowy – kicana tor 2000. Rany to i Wielkanoc minęła bez echa, o ludu ile zaległości! Z Wielkanocy, to właśnie królik zrobił największe halo, bo chciał się wcielić w role i zwiał nam do kościoła, jak typowy Wielkonocny zając! Kicał sobie wieczorem, grzecznie z początku, aż poczuł zew świąt i wyciął długą w stronę kościoła. Złapałam go przy cmentarzu, z myślą, że ten kopacz miałby tu z pewnością łapy pełne roboty.
Kolejne święta na Skypie, z flaszeczką przed monitorem i ciastem w klawiaturze. Zjedliśmy z Paxem i Milką domowy żurał, do którego wskoczyło jajko od Lincolna i po wszystkim.
Zostając w temacie świętowania nie mogę udawać, że ta trzydziestka nie miała miejsca. Nie sądziłam, że jak pytają cię niezmiennie od nastu lat o dowód, to jest nagle powód do martwienia się trójką z przodu. Ale tak świat mnie zmanipulował, że w tym roku, 19 marca obudziłam się stara, bez sił, pomarszczona, szukając kubełka leków, termoforu i koca. W dodatku przybita samotnością, bo jak tu świętować na obcej ziemi, winem domowej roboty i pizzą, bez rodzinki i reszty przyjaciół królika. Smut ciągnący się jak zimowy gil z nosa zniknął lada chwila, bo jednak nie jestem samotnym palcem, za co światu z całego 10 palczastego ciałka chciałam podziękować. Z wierszowanek, które dostałam, mogłabym wydać tomik pokracznej poezji, radującej serce bardziej niż Grandiosa w promocji.
Cały dzień słyszałam i widziałam na ekranie wszystkie najukochańsze twarze, co naładowało mnie mocami do walki z Yeti, wirusem i samotnością na najbliższy rok! Maciek wieczorem wyskoczył na siłownie z Hiszpanami (przybyła nam nowa para na ośce, ale o nich później), a ja zostałam z rodzinką na Skypie i wtem, za oknem, z ciemności wyłania się klaun! Nie wiem czy widząc klauna po zmroku, ktoś jeszcze się cieszy zamiast wiać… Na szczęście to tylko Else z Jankiem wpadli w przebraniach pogratulować mi 16 urodzin. Po nich odwiedziny złożyła jeszcze Ingvild z Olafem przynosząc pyszne kalorie i kwiaty – chryzantemy – czego starałam się zanadto nie łączyć z cmentarzem. Dzień skończył się zbiorową konwersacją – niespodzianką, po której pozostało mi tylko płakać ze szczęścia i ludzi którzy nie skreślili mnie w momencie przekraczania przez nas tej granicy lodu. Muszę to zapisać bo pamięć mam jak batat, po czasie muszę ją odpowiednio podgrzać, żeby coś z tego było, a tak mam wspomnienia z grubsza wciśnięte między internetowe jedynki i zera, do czasu, aż nie przejmą go kosmici.
Kolejne urodziny w pandemonie (jak mawia babcia Sabcia) nie są łatwym logistycznie przedsięwzięciem, ale nie niemożliwym. Dzięki mocy jaką zesłał mi KitchenAid sieknęłam faworki i chlebojde i zaczęliśmy urodzinowy maraton dzień 2. W dzień pobiegliśmy do Ingvild na ciasto i złożenie życzeń dokładnie dwukrotnie starszemu ode mnie Martinowi (mąż Ingvild). Pod wieczór szybki wskok na fawora do Else i party time jak głoszą etykiety Piccolo. Hiszpanie (Alvaro i Maria) wnieśli w nasz zimowy krajobraz trochę upragnionej słonecznej atmosfery i domowy hiszpański omlet, William cały wieczór wykłócał się o prawdę mojszą, Radka od której dostałam prze najlepsze ręcznie robione kolorowe cosie z modeliny i Pax z Mileną z koszem prezentów lepszym niż te z familiady (znalazł się w nim utęskniony Slackline – pamiętaj to batacie!). Ciężko opisać szczęście słowami, zmaga się z tym niejeden autor pamiętnika, wychodzący ponad grube, czerwone HURRA, ale jak o 4 nad ranem po dwóch dniach przyjmowania bezinteresownej miłości, bolących polików i mokrych oczu idziesz wreszcie spać, to wtedy bez oszukaństw możesz z czystym sumieniem poczuć radość.
Marzec to w ogóle w naszej rodzinie czas opróżniania portfeli – święta mają wszyscy! Urodziny, imieniny, rocznice – nawet Dżetka (nasz pies, mieszczący 40 surowych pierogów na lekko) świętuje adopcje. Teraz na odległość wszystko wygląda inaczej, ale nie przestająca mnie zaskakiwać technologia trochę pomaga. Nawet udało mi się upiec ciasto na odległość rękami przyjaciółki 😀 Rodzice za to, częściowi wrogowie postępu technicznego, wysłali mi urodzinową paczkę do Nor, co przedłużyło moje świętowanie o kolejny miesiąc. Zwykle rozpaciany, zimny przybijający marzec, stał się moim ulubionym. Może wydawać się, że ze mnie taka rozpieszczona księżniczka, ale ja po prostu muszę gdzieś przelać moją radość i wdzięczność i jak z rozpieszczeniem się nie zgodzę to z księżniczkowością jak najbardziej. Bo jak nie być księżniczką, jak się dostało maszynkę do robienia makaronu – przecież to jak berło królowej i korona z piernika w jednym!
Ponieważ przez te dwa miesiące działo się conieco, to teraz, po powyższych lukrowych wspominkach nadszedł czas na metaliczne, męskie wręcz macho sprawy! Sprawy techniczne.
To właśnie z nimi Maciek, dzielny dyrektor naszego duetu walczy od kilku miesięcy. Innymi słowy ogarnia norweskie formalności w zbroi z długopisów i przepasce z ulotek. Bo z imigranta stać się rezydentem, to jak metamorfoza transformersa z roweru w robota.
Najpierw czekaliśmy pół roku na spotkanie z policją w celu zweryfikowania naszych nieskalanych przestępstwem tożsamości, póżniej kilka miesięcy na wizytę w urzędzie, gdzie z ambony ogłosiliśmy światu naszą przeprowadzkę na ziemię wikingów.
A wszystko po to, żeby dostać w zamian kilka, losowo przydzielonych cyfr – Fødselsnummer. Chodź brzmi on jak rozkaz führera, to jest to rzecz, bez której na dłuższą metę tutaj nie podziałasz. To z nim przyjdzie Ci lepsze życie – nowy numer telefonu, konto w banku, własna firma, nowy start, Nowaja jak głosi marka rosyjskiej wódki.
Po 10 tygodniach, wycieczkach do skrzynki dwa razy dziennie, setkach telefonów i błaganiu o możliwość płacenia norweskich podatków, udało się! W skrzynce pojawił się list! Wiekopomna chwila godna uwiecznienia za pomocą Selpie (jak mawia tata) naszych uradowanych, jak kurczaki na widok kukurydzy, twarzy z listem w dłoni.
No i teraz najlepsze, albo najgorsze, to już zależy czy lubicie się śmiać z głąbów.
W domu okazało się, że to list reklamowy ze zdrapką i możliwością wygrania miliona koron. Dla nas zdecydowanie to była przegrana.
Maciek się zagotował, para poszła uszami, ale czekaliśmy dalej. Idąc wydeptaną w śniegu ścieżkęś do naszej hiper uczęszczanej skrzynki, pewnego dnia dostaliśmy papiery! Przyznali nam magiczny numer!
Mają tu w Norwegii taki lokalny Revolut co nazywa się Vipps – można nim płacić za wszystko, od biletu za wstęp do parku, przez karmę dla królika, po zlecenie na remont dachu. Maciek marzy by mieć Vipps, bo życie z nim jest łatwe, jak ucieczka królika na cmentarz. Formularz na stronie głosi:
Podaj Fødselsnummer – no problemito myśli Maciek, bach, wypełnia tabelkę długopisem oderwanym ze zbroi, a tam kolejna… Podaj norweski numer telefonu. No co oni?! Oszukiwanie nie wchodzi w grę, bo numery w norwegi mają mniej cyfr niż w Polsce. Założenie Vippsa znowu się odwleka… zamówienie karty sim to nie kłopot, dwa kliknięcia na stronie najtańszego (wiadomo) operatora i karta do nas leci… jedzie… idzie, albo czołga się maleńka, dysząc ze zmęczenia i w końcu… poddaje się, to dla niej za wiele… zostaje gdzieś na poboczu z poczuciem winy, że pierwszy raz podzieli ludzi zamiast ich łączyć.
Zamówiliśmy kolejną, może ta wykaże się odwagą i przyciśnie odpowiednio listonosza. No dużo szybciej to nie było, ale po kolejnych tygodniach, zawitała w naszej skrzynce! Można zatem wypełnić kolejną tabelkę w Vipps. Dziękujemy za twój numer telefonu! -A proszę bardzo kochani, prawie to żaden problem…. Podaj numer konta bankowego. WHAAAT?! No dobra konto bankowe się robi. Jak? No na pewno nie tak, jak do tego przywykliśmy w polskich bankach.
NIE PO POLSKU
Procedura jest skomplikowana… utrudnili wszystko kilka lat temu, aby chronić kraj przed czarnymi charakterami finansującymi organizacje terrorystyczne. Teraz, zwłaszcza od obcokrajowca, wymagane jest wszystko, łącznie z oddaniem swojego paszportu, posiadaniem tych wszystkich numerów, o których pisałam i znajomości z dyrektorem banku. Wszystko to mieliśmy, więc umowę spisaliśmy na kawowym stoliku w naszym sklepie, ze Steinem Ivarem (dyrektorem banku) ubranym w osrane gumiaki i roboczy kombinezon do obsługi owiec.
Ostatnim krokiem do zvippsowania swoich finansów było dodanie karty (na którą odpowiednio trzeba poczekać) i ostatecznie 10 koron na koncie. Powiem Wam, że to powinno być zwieńczenie historii, ale pozostaje ona otwarta, bo tych 10 koron na koncie nie mamy. Maciek już przypomina ziejącego ogniem smoka z przekrwionymi oczami i pulsującą żyłką na skroni, więc nie mam odwagi spytać go: dla czego?.
Morał z tego taki, że na wszystko trzeba czekać, a jak już się doczekasz to czekasz na super powolną pocztę, a potem i tak czegoś brakuje. I popularnym zjawiskiem są tu zamknięte koła: Do otwarcia firmy potrzebujesz Fødselsnummer, ale żeby go otrzymać musisz mijeć firmę. Zakręcone to jak ślimaka domek.
Firmę założyliśmy! Teraz możemy z czystym sumieniem wspierać Norweski rząd, płacąc podatki i jak królik bugs obracać zielonymi.
Na koniec żeby nie było tak nudno, męsko i matematycznie, to powiem wam, że karma to jednak niezwykła rzecz. Zadowoli królisia i kurki, a nawet zmieni życie owcy tyłem i Maciejki. Bo zanim ta cała Norweska przygoda się zaczęła, to nie zwykłam narzekać, ale trochę nas na próbę życie wystawiło. Najepszym odzwierciedleniem naszych zarobków, była opanowana przeze mnie sztuka przygotowania ziemniaków na 365 sposobów, żeby przetrwać. Co do szczęścia to historie i przeboje z naszymi autami obiegły świat w formie śmiechu warte, a „popsute” zawitało w naszym słowniku zamiast „cześć”. To był czas gdzie podnosząc kartę „SZANSA” dostawaliśmy mocne: „idziesz do więzienia, nie przechodź przez start, nie pobieraj 200$”
Po tym postawiliśmy wszystko na jedną kartę, która zaowocowała jak śliwki Kazika. Jesteśmy szczęśliwi i czasem wydaje mi się, że zasłużenie. A po tych alegoriach naszła mnie ochota na grę w monopoly co polecam i wam w tym pandemonie, jeśli mało wam wrażeń.
PS. Tradycyjnie jak przez ostatnie 30 lat, tata pozamiatał <3
Przestrzeganie nie pomaga. Te trzydziestki to już plaga!
Nie jest to przypadek pierwszy gdy w tej sprawie piszę wierszyk….
Tak źle było być dwudziestą? Trochę duże lecz wciąż dziecko.
Dużo mniej jest obowiązków. Zwykle dalej też do związków…
Jednak gdy się wciąż upierasz, by być starą jak choleram moje zdanie nie wystarczczy ( sam już jestem w wieku starczym).
Zerknij może na zalety tego wieku u kobiety: daj mi chwilę… Niech pomyślę… Jak coś znajdę to Ci wyślę!
Faktem jest że za lat 10 będziesz perłą wśród kobietek, bo 40-tka dla faceta to zwykle mega podnieta.
Jesteś piękna (nie mówiłem?). Może… Bo wciąż owca tyłem. Przy tym jesteś…wiele.tywna. Asertywna…Kreatywna? Masz za sobą wielką siłę! Anioł stróż – też owca tyłem.
Zatem kiedy wchodzisz w lata niepotrzebny Ci już tata…. Kochamy cię z bliska 🤨2074.47km 🙄
Kazimierz
18 czerwca 2021at14:12Obietnice o częstym pisaniu na owcy coś się nie potwierdzają. Ile razy można czytać te same opowieści?
Pozdrawiam. Kazimierz
Agowca
14 sierpnia 2021at15:12oooh! No co ja bym zrobiła bez takiej motywacji 😉 Nowy wpis gotowy! <3
Monika
18 kwietnia 2021at22:51Kiedy wpisik nowy błyśnie, to śię śmiechem wnet zachłyśniesz 😀
♡uwielbiam♡
Agowca
1 maja 2021at08:41Haha dodaje do mojej księgi wierszowanek 😛 Dzięki! <3