Cały maj
1511
post-template-default,single,single-post,postid-1511,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Cały maj

Każdy mój wpis do prowadzonego w młodości dziennika zaczynał się od Przepraszam pamiętniku, że tak długo nie pisałam… no bo tak już z tą systematycznością u mnie jest, że rozpędu starcza mi na kilka mocnych dni.

No i z powodu mej opieszałości jesteśmy trochę w tyle z Norweskimi tematami, a w końcu działo się tyle, co na dożynkach w Polanie. Ominęłam cały maj wymazując go niczym poniedziałek po weekendowym konkursie-degustacji domowych trunków o wiadomym voltarzu. A przecież był to czas świętowania norweskiej niepodległości, wycieczek w imigranckim towarzystwie, kolejnej części sagi o popsutym Wąskim, zdobycia turystycznej rampy, obserwowania maskonurów na wyspie pokrytej polaczkowym swądem, dnia księżniczki i uroczystego otwarcia drogi na skróty. Przy tym wszystkim skakania do wody i opalania ciałek o 21:00, chillowania i grillowania o czym pisać nie wypada.

Zapowiada się solidna opowieść, więc jak to już za czasów sprzedjezusa wymyślono, zacznę spisem treści, coby łatwiej było te historie, dzikie jak jorki po zimie, od siebie odróżnić.

 

I.17 mai

II. Hiszpańsko-polsko-niemieckie wyjście

III. Urlop na parkingu w Wąskim pod marketem

IV. Rampestrekken i Droga przez tunel śnieżny

V. Wyspa ptaków

I. W kwestii święta nie ma co się rozwodzić zanadto, podobnie jak w zeszłym roku wirusoliusz popsuł nieco obchody, ale pogoda słoneczna jak uśmiech modelki Colgate, pozwoliła na niezapomniany (dla bardziej wrażliwych uszu) koncert grania na wszystkim, jedzenie chleba z oliwkami i spotkanie sąsiadów przebranych w ludowe stroje. W ramach dugnat (wolontariatu) zrobiłam filmik dla wioski, krótko pokazujący (tym co przez wirus zostali w swoich przytulnych norweskich chałupkach) jak było. Bez względu na przytulność swojego położenia zachęcam was do obczajki.

II. Do Norddal zawitała kolejna nowa para, tym razem z Niemiec. Christine i Nils mieszkają w Prestegarden (swoją drogą śmieszne jest jak wymawiają nazwę tej wesołej farmy, z niemieckim akcentem, zmieniając ją w rozkaz wkurzonego, trzymającego nadgryziony papieros między żółtymi zębami, komendanta policji). Jak wyobraźnia wam ruszyła, to wstrzymam ją nieco, bo ziomki z tych dwojga są przepyszne, ponadto zajmują się ogrodem na farmie (to to samo nawiedzone miejsce, gdzie rok temu spędzaliśmy lipiec). Posiali całą masę warzyw, planując jakiś handelek na lato/jesień czego nie mogę się osobiście doczekać! Warzywa w Norwegii smakują jak zjadane w dzieciństwie zabawkowe jabłuszka z plastiku, niczym nie różniące się od liza plastikowej stopy Kena. Czyli po prostu wyglądają pięknie, ale smaku w nich tyle, co w gumie kulce za 20 groszy. Warto więc trzymać kciuki za ich uprawy, bo może stanie się cud i w Norwegii zjemy małosolniaka jak u babci.

No i wyobraźcie sobie, jak jest teraz multikulturowo, bo w wiosce która liczy około 100 mieszkańców, mamy ekipę składającą się z: Niemców, Hiszpanów, Bułgarów, Kenijczyka no i Polaków. Z pierwszymi dwoma krajami wybraliśmy się na spacer po górach, do tego jeden pies, troszkę stękania, ale głównie dużo radości. Nie przewidzieliśmy śniegowo-błotnych przeszkód na trasie, więc drodze powrotnej towarzyszyły zbiorowe, międzynarodowe pluski w butach. 

III. Teraz petarda! W zasadzie już raz tą opowieść napisałam sobie w głowie, w trakcie jak się działa, ale za dużo tam było słów podobnych do Kur, Pierd czy huk, więc teraz z dystansu obędzie się bez nich. Cała akcja, niczym w budżetowym filmie, rozgrywała się na parkingu sklepu Biltema w Ålesund. Pojechaliśmy Wąskim na wycieczkę, po płotek dla królika, krzesła ogrodowe, kilka pierdół i boczniaki. Wyruszyliśmy rano z myślą, że będziemy mieć cały dzień i też ludzi będzie w tej okazałej galerii mniej. W pierwszym sklepie okazało się, że krzesła wykupione, nie będę się tu wdawać w szczegóły, dlaczego Maciej poprzednim razem kupił dwa krzesła zamiast czterech, bo wyjdzie, że się czepiam, a on po prostu pomyślał, że kurczaki to z nami siedzą na ziemi, a innych gości nie będzie.

No to ruszyliśmy do kolejnego sklepu, tam jakieś cosie wydłubaliśmy zza lady i do kasy. Na parkingu Maciej odpala samochód, a ten nic. Nie odpala. Nic nie mówi. No to lekki stresik się załączył, wiadomo, deszcz na zawołanie spadł, a my myślimy… To pewno akumulator, chociaż dziwne, że nawet nie wydusił ostatniego stęknięcia… Do tego alarm! I ja dziękuje poprzedniemu właścicielowi, że on ten kabelek z dźwiękiem przeciął i teraz alarm jest cichy, ale kolorowy, bo miga wszystko, ale nie wyje. Jakby on wtedy wył to ja bym zamieniła się w potwora z najgorszych koszmarów Maćka, pożarła go, potem Wąskiego, beknęła resztką alarmu i niczym Godzilla ruszyła do Norddal pieszo. Na szczęście, ktoś już to wszystko przeżył przede mną i w złości swej nadgryzł kabel, ratując Maćka przed tą samą złością z mojej strony. Auto nie rusza, lampki migają, pilot od alarmu raz działa raz nie. Ma on w końcu dwa przyciski, czyli jakieś sto trylionów kombinacji do wciśnięcia. Można raz, można dwa, można lekko z wyczuciem, lub mocno ze złością, można naraz wszystko, kopnąć nie zaszkodzi, tyłem, przodem przez palec podświetlony, no bez liku pomysłów… ale światełko pika dalej… Opanowaliśmy alarm, zaczepiliśmy pana Norwega, żeby w deszczu łyknąć nieco prądu od jego Skodziany. Niestety na nic wszystko, bo alarm jak migał tak miga i kluczyka nie pozwala przekręcić bardziej niż do połowy. Napięcie w akumulatorze jes,t ale słabe, to nic, trzeba nowy, na szczęście od godziny stoimy na parkingu pod sklepem z akumulatorami! Nowy tylko trochę za duży, ale komu zależy na domknięciu maski w momencie gdy alarm świeci jak choinka Griswoldów na święta. Nie wiem czy są złodzieje samochodów co szukają fachu w internecie, ale przez ten nieuczciwy świat, wpisanie frazy Jak odłączyć alarm w Jeepie, jest bynajmniej bez sensu, bo nikt złodziejowi podkładać się nie chce. Można jedynie naoglądać się biedaków takich jak my, zmagających się z wyjącym alarmem, stojącym jeepem i narzekającą żoną u boku, dzielącą głos ze szczekającym na to wszystko psem. Słuchajcie, to trwało całe wieki, obok parkingu przejeżdżał co jakieś 30 min pracownik sklepu, na wózku widłowym rozwożąc towar i ewidentnie bacznie obserwując nasze zmagania. Pomysłów na klikanie guzików zaczęło brakować, akumulator nic nie zmienił w tej całej sytuacji (oprócz niedomykającej się maski), Maciej już zwątpił rozważając zupełnie na serio powrót na lawecie. I wiecie, jeszcze jak się auto na pół złamie, albo ma dwa koła, to ja rozumiem laweta dobra sprawa, ale na migadełka wywalać trzy pensje to jest po prostu nie – e! No i mówię do siebie, najpierw w głowie, Nie ma opcji! (Inaczej trochę to było, ale jak pisałam, wersja już z dystansu, z cenzurą dla najmłodszych). Patrzę Maćkowi w oczy, on dostrzega w źrenicach moich odbicie potwora znanego ze snów, i mówię – Jak byłeś w sklepie, to włożyłam kluczyk do stacyjki i wtedy można odblokować drzwi, bo on nie bierze mnie za złodzieja, jak już kluczyk siedzi w aucie, to może tak spróbujemy? No i Maciej sprawdza, racja działa! Połowa sukcesu, chodź nadal nie koniec, bo światełka nadal szaleją jak na podlaskim weselu pijane druhny. No i wtem! Nie wiedzieć czemu, Maciej dopełnił dzieła dodatkowym kliknięciem numer 12143 i auto odpaliło!!! Krzyczeliśmy zamknięci w samochodzie, jak zwycięzcy totolotka! Ja od razu się popłakałam, bo jak inaczej upłynnić z siebie 3h spędzone w aucie na klikaniu guzików, trzaskaniu drzwiami w kolejności zgodnej z fazami księżyca, głaskaniu i kopaniu siebie i Wąskiego? Przejeżdżający, po raz kolejny, operator wózka widłowego musiał się ucieszyć na taki happy end ciągnącego się przez całą zmianę reality show. Najchętniej napisałabym poradnik jak się uporać w Jeepie z alarmem, gdyby tylko ktoś miał jeszcze taki alarm, bo to najwyraźniej jakiś garażowy samorób, do którego nie instrukcja, a zaklinacz alarmów jest potrzebny. Okazało się, że w Wąskim ktoś zamontował dwa alarmy, stąd całe to wydziwiactwo, do tego nie działają tak jak powinny, a każdy z nich ma własne zasilanie, żeby cwany złodziej po odłączeniu akumulatora, przypadkiem sobie z alarmem nie poradził. W ogóle alarm do auta w Norwegii niczym kanapka w szkole, to chyba najbardziej niepotrzebny przedmiot.

No i pojechaliśmy robić zakupy, z duszą na ramieniu wyłączając silnik, jednak znając już patent obyło się bez kolejnej wtopy. No i zamiast całego dnia, zostało nam 20 min do zamknięcia galerii, maraton po najważniejszych sklepach, bez oszczędzania, bo jak wiadomo jesteśmy do przodu o lawetę dzięki naszym sprytnym mózgom, i powrót do Norddal swoim kochanym Wąskim (bo to przecież nie była jego wina). No, a jeszcze jakby kogoś świdrował porzucony wątek niezamkniętej maski, to z odrobiną perswazji i dłoni wytrenowanych na pilotach od alarmu, udało nam się wszystko na miejsce wcisnąć.

IV. Nasza kochana Radka – Czeszka, świadomie nie wymieniona w multi-kulti ekipie opuściła Norddalską ziemię w pogoni za lepszym jutrem. Praca w tutejszym pensjonacie czy huczniej – hotelu, wykończyła ją psychicznie i postanowiła przebranżowić się na kelnerowanie w Åndalsnes. Janek z Else odwiedzili nas na Deskę serów na tarasie – to określenie przywieźliśmy z pewnego wyjazdu z chłopakiem niemówiącym R. Normalna sprawa, nikt się nie śmieje, ale problem w tym, że był on jakiś niefajny, jakby gardził nieco naszymi pomysłami na spędzanie lata przy piwku na plaży. I pewnego wieczora na naszą propozycję wytańczenia bioderek gdzieś na mieście, z wyraźną wyższością w głosie zaproponował Alternatywę wieczoru – deskę serów na tarasie! No i przeczytajcie to wszystko bez R i najlepiej bez plucia na ekran. Po latach, już nie pamiętam imienia tego gościa, chodź dam sobie rękę uciąć, że miał w imieniu R! Niemniej jego deska serów na tarasie jako alternatywa wieczoru, została z nami na zawsze. No i na takie właśnie pyszne serki wpadła Else z Jankiem, tuż po tym jak Radka odwiedziła nas na ostatnie buziaki przeprowadzkowe. No i z tego powodu temat przy serach zszedł na nią, Janek się pytał czemu zmieniła pracę i czemu opuszcza Norddal. To ja jako wzorowa niosoplotka ładnie wszystko mu wytłumaczyłam, zahaczając nawet o pewną dolegliwość Radki, która nie pozwalała jej pracować w stresie, obecnym przy kelnerowaniu w Norddal. Janek pochłonięty był historią z każdą minutą bardziej, dopytując o szczegóły i wyrażając co chwila swoje współczucie. No i zakończyłam tą opowieść naszym zdjęciem z Radką na szczycie jakiejś góry, żeby przypomnieć im jaka to super babka, na co Janek podsumował – W zasadzie, to ja zupełnie nie wiem kto to jest. No myślałam, że się przy nich posikam ze śmiechu, poprawił mi ten Janko nieszczęsny humor tak, że jeszcze przed snem parskałam śmiechem.

Wstęp ten zupełnie niepotrzebny, bo koneksja tych historii jest mała jak kaloria w grejpfrucie. Mianowicie Radka przeprowadziła się do Åndalsnes, gdzie my wybraliśmy się na wycieczkę, której częściowym planem było ją odwiedzić, co się nie udało. Główną atrakcją wyjazdu była za to wspinaczka na turystyczny punkt zwany Rampestreken czyli jakbym miała zgadywać, ścieżka z rampą. MEGA znany szlak, turyści w sezonie kiszą się na nim jak osy na drożdżówce, parking pod wejściem płatny w złocie, dla tych co nie chcą nadrabiać 20 metrów asfaltem z bezpłatnego. Znaczy musi się tam wchodzić łatwo jak na kajak po pijaku. Bo skoro z trasy schodzą jorki ciągnące za sobą różowe sandałki z właścicielką, to każdy tu wlezie, jeszcze po rampie! Phi! No i zaparkowaliśmy na tym sklepowym postoju dla biedaków, przeszliśmy niczym bohaterowie polskich wakacji te dodatkowe metry po asfalcie, zarabiając każdym krokiem na colę z automatu i ruszyliśmy. Na wstępie rampy, więc jak mamy w tradycji, okiem eksperta już oceniliśmy, że to świetna wycieczka dla naszych rodziców. I już ołówek wyciągam, żeby ją dopisać na listę atrakcji łatwo dostępnych, wtem bach!, koniec rampy i podejście się zaczyna po kamykach, po korzeniach, po piachu. No zdarza się i tak, ze na szczyt wiedzie ścieżka niepłaska. To jako, że rano rozgrzana treningiem z YouTube, zmotywowana wieczorną dawką Rockiego Balboa myślę sobie trzeba dać czadu! No i biegnę prawie, po tym stromym z nadzieją, że dobiegnę do płaskiego jak bohater filmu rozkładając zwycięsko ręce. Słyszę na plecach oddech zdyszanego, wytrenowanego jedynie w pracy komputerowej Macieja, że stop. No to dalej wierząc, że to emerycka, turystyczna trasa myśle odpoczywamy i dalej biegiem. I powiem wam, że nie można jednak lekceważyć nic i żadnego szlaku w Norwegii, bo to są szaleńcy, oni robią sobie pionową ścieżkę, na szczycie budując rampę i każdy tam włazi ostatkiem sił, bo miało być dla wszystkich. No, a potem nad rampą dowiadujesz się, ze od przyszłego tygodnia rusza na szczyt kolejka dla tych klepkowych turystów, co żądni są widoku, a nie zostawiania płuc na trasie. No i tak, bieg nas wykończył, schodząc nogi mi się trzęsły jak Dżeta w kąpieli, ale daliśmy radę. Rampa nie powiem zacna, a nad nią na szczycie niespodzianka w postaci kilkunastu polaków, wdrapujących się na czubek z innej strony. Śmieszki hiszki i żarciki, można wracać do Norddal.

A powrót powiem szczerze niecodzienny, bo przez słynną Drogę Trolli wydrążoną po zimie w śniegu! Trollstigen to latem świetny skrót do wielu miejscowości, jeśli jednak chcesz uniknąć bujania po milionie zakrętów, zostaje ci okrężna droga z mniej bujanymi promami. Niestety zimą, gdy spada tona śniegu, co chwila spychając w dolinę lawiny, droga trolli zostaje zamknięta z powodów bezpieczeństwa i braku sensu jej odśnieżania. Gdy przychodzi maj, śnieg zaczyna się topić, na drogę wyjeżdżają ogromne pożeracze śniegu, odnajdując pod stertą bieli upragniony asfalt. W dniu otwarcia, na drodze czeka kolejka samochodów, jedni chcą skrócić sobie trasę do domu, drudzy z nartami na dachu liczą na super warun do zjazdów, a inni jak my, chcą się po prostu pogapić na bloki śniegu otaczające trasę, bo kilkumetrowe, białe, zimne ściany robią wrażenie jak nowy pęd w awokado po weekendzie.

V. Runde to wyspa ptaków, ochoczo zamieszkiwana przez najsłodsze dziubalki – Maskonury. Mieliśmy akurat do załatwienia w Ålesund zakup drzewa, to pomyśleliśmy sobie, to w naszym stylu podróżować z drzewem, jedźmy na wyspę! No i korzystając z braku tylnej kanapy, wsadziliśmy (może to złe słowo) drzewiec do bagażnika i ruszyliśmy w stronę słońca, morza i jednosamochodowego mostu. Wyspa jest tylko 3h i 2 promy od nas (Norddal), ale i tak z przystankiem w Ålesund i chwilą na oglądanie ptaków, zajmuje to cały dzień. Pomimo, że Fjord mamy kilka metrów od domu i gapimy się na niego codziennie, to jednak widok otwartego morza to zupełnie inna sprawa, miło czasem zmienić otoczenie z super bajkowego na turbo urocze, żeby za bardzo się nie znudzić. Dla przykładu, teraz siedzę sobie w brzozowym zagajniku, na ławeczce, pode mną fiord cicho chlupie, akurat jest odpływ, więc piękny zapach morza fruwa sobie dokoła, w oddali, między górami widać na wodzie prom płynący z Linge. Sąsiad kosi trawę, właśnie wciągnęłam lukrecjowego loda na patyku i myślę, podzielę się z wami, albo jakby powiedział Kołcz-z Tobą, tą mniam sielanką.

Ale wracając do wyspy, to jest ci ona na końcu świata położona, tych końców w Norwegii jest od groma i to był jeden z nich. Dróżka zwężała się z każdym kilometrem, na końcu wiodąc przez most, dla uwaga – jednego auta! Kto na taki pomysł wpadł? Ile zaoszczędził na ucięciu połowy mostu, żeby nie zmieściły się samochody z przeciwka? A może tam ludzie używają tylko rowerów i to był most rowerowy? A może po prostu budowali go Polacy po kilku Hansach? Nie dowiem się, ale zjawisko ciekawe, bo będąc na szczycie mostu zakręconego jak dżdżownica po deszczu, nagle wyłania się auto z przeciwka spychając cię na początek tej dziwnej kładki. No i zostaje ci wierzyć, że przy następnym podejściu już nikt nie będzie jechał, albo to ty z iskrą w oku zepchniesz biedaka w tył.

Na wyspę zjechaliśmy koło 18, co jest idealną porą na oglądanie ptaków, które cały dzień żerowały na morzu, wracając teraz do swoich gniazd, ukrytych na pionowych klifach. Gorzej, że ta godzina jest na tyle późna, że możemy nie zdążyć na ostatni prom do Norddal. Nie za wiele jest informacji w necie o tym skąd ruszać i gdzie oglądać ptaki. Dojechaliśmy do końca drogi, do przepięknie położonego kempingu, skąd znaki w kształcie maskonurów poprowadziły nas na szlak. Ponieważ czasu mieliśmy mało, wmaszerowaliśmy na szczyt na najwyższej prędkości, po 30 minutach docierając do krawędzi klifu, przed którym fruwały setki mini ptaszków, nurkujących w powietrzu jak na pokazie Red Bulla. Atmosfera na szczycie jest dość niesamowita, pomimo lekkiego tłumu gapiów, każdy szanuje ptasią świątynie i rozmawia szeptem, nie przeszkadzając gniazdującym przy drodze ptakom (tak jak to robił Wydrzyk Wielki ze zdjęcia poniżej).

Jednak odwiedzających wyspę Norwegów, przyćmiła liczba żądnych wrażeń Polaków. Tej mojej ulubionej grupy ludzi, z którą w Norwegii niestety nie ciężko się spotkać. Ojcowie kafarowie, roszczeniowe Angeliki i między nimi tłuściutki Brajan drący pućki o kolejną fante. W takich momentach gramy z Maćkiem w ulubioną grę wujka z (mojego) dzieciństwa, czyli w Kamień. Wujka wersja polegała na tym, żeby żądna zabawy mała Aga zamieniła się w milczący kamień i poszła spać, czym mogła wygrać miejsce na podium kamiennej konkurencji. Nasza wersja, to nie odzywanie się, żeby nie wdać się w przypadkową dyskusję ze wspomnianą wyżej ekipą. No i weszliśmy sobie oboje na taki wystający głaz, co Maćka rodzice pewno już widzą jako głaz śmierci, i z niego robiliśmy zdjęcia przelatujących pod nami maskonurów i innych fruwaczy. Nikogo nie było dookoła, więc spędziliśmy tam całe 4,5 minuty. Podnosimy się, odwracamy, a tam podparta pod boczki ulewające się z jeansów, stoi Angela i ze skwaszoną miną tupie nogą, wreszcie fukając do męża Myślałam, że już nigdy stąd nie zejdą, chodź Roman teraz nasza kolej. WRESZCIE. No i wiecie, to taka typowa reprezentantka wspomnianej grupy, ze spiętymi pośladkami tak, że można na nich grać mambo. Biedny Roman ze spuszczoną głową powłóczył w jej kierunku, oboje myśląc że mają odczynienia z wyjątkowo opieszałymi Norwegami. No i postanowiłam oddać moje zwycięstwo w grze w Kamień Maciejowi i szepnąć grzecznie do fuczary. Wystarczyło przeprosić, nie ma co się denerwować. No i wyobraźcie sobie, że gdyby ta półka skalna była trochę krótsza, to Angela by z tego szoku z niej spadła, bo wryło ją wzorowo, co dało mi plus jeden uśmieszek do dnia, chociaż i tak przez cały wieczór myślałam o tym jak bardzo beznadziejni są czasem ludzie. Jakby was kiedyś nerwy poniosły, albo ktoś zirytował to nie komentujcie tego jak Angela, bo to przypał, chociaż czasem ciężko się powstrzymać.

Powrót standardowo na wariata, ale zdążyliśmy na ostatni prom o 23:30. Mieliśmy jeszcze dołączyć do chillowania nad wodą z całym młodocianym multi składem Norddal (Bułgarów, Polaków, Niemców, Kenijczyka i Hiszpanów) ale… Aga zasnęła w Wąskim, więc to się niestety nie stało.

No i taki to maj, coś tam się jednak zadziało, pogoda jak w Hiszpanii codziennie po 30 stopni, woda zimna, ale to czasem lepiej, tylko pracować się nie chce… no nie da się w takich warunkach, ale coś podłubaliśmy, żeby wyskrobać na czynsz, drzewo, krzesła i kukurydze dla kurczaków. Szkoda, że ten wirus taki samolubny, bo byśmy już dawno wszystkich tu do nas zaprosili, żeby wspólnie korzystać, a nie tylko pisać wam złośliwie jak tu nam dobrze…

– Z tymi zdjęciami i autorstwami to jest tak, że zostają w rodzinie, bo my zawsze wymieszani, nikt potem nie kłóci się co jest czyje, no chyba, że samodzielnie upolował zbliżenie pardwy zalotnie puszczającej oczko akurat w twoją stronę. Wiadomo też, że ja sobie sama zdjęcia z 200 metrów wisząc na skale nie cyknęłam, więc tutaj wyobraźnia podpowie wam autora.

2 komentarze
  • Monika

    25 czerwca 2021at00:16 Odpowiedz

    Takie tłuste, ociekające lukrem wpisy To bardzo lubię…. Jak tam jest pięknie …

    • Agowca

      14 sierpnia 2021at15:11 Odpowiedz

      No pewnie, że pięknie! Nic tylko pakować się i przyjeżdżać 😛

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.