Twiston Wielkanocny
Jak Wielkanoc to i kurczaki, warto więc poświęcić chwilę na naszego twistona – Rudego.
Twiston to babciowe określenie twistera z KFC, który bezczeszcząc plackiem ziemniaczanym, zawsze zamawiamy przy okazji odwiedzin kraju. No i jak się tylko Sabinka dowiaduje, że będziemy w fastfoodzie to prosi o Twistona.
No i tak jak wykręcony potrafi być wrap z KFC, tak właśnie wykręcił się Rudy.
Ponieważ lata lecą, i kurki się naturalnie kończą, zostaliśmy z dwoma naszymi podopiecznymi – Rudym (który pomimo imienia jest kurą, choć zachowuje się jak kogut) i Lincolnem (tutaj również mamy do czynienia z żeńską wersją tego małego dinozaura).
Pewnego dnia, bez uprzedzenia, Rudy powitał nas rano w kurniku spojrzeniem w sufit. Szyja i głowa krzywo opierały mu się na plecach i taki wykrętas zdawał się kończyć swój kolorowy żywot.
Zasmuciło nas to niezmiernie, ponieważ do kurek jesteśmy przywiązani niczym pół polski do faworków (to tak dla przypomnienia Wielkanocy). Nie bylibyśmy sobą nie starając się mimo wszystko jakoś wyprostować jego żywota. Zatem wskoczyłam w specjalną już kamizelkę kuroodporną i po wcześniejszym wchłonięciu polskich i rosyjskich for internetowych, przystąpiliśmy do akcji witaminka. Gdyż bardzo możliwym jest, że Rudy (pomimo najdroższej karmy, kukurydzy z puszki i innych przysmaków, którymi ostatnio gardził) się odwitaminił i stąd jego wygląd twistona.
Witamin u nas, jak piasku w dupie podczas urlopu, tylko niestety same królikowe i człowieczne – jednak wychodząc z założenia, że witamina to witamina, zrobiliśmy mu koktajl podany w narkomańskim naczyniu i siup do dzioba. Zachwytu nie było, ale tego aKURAt się spodziewaliśmy. Nazajutrz gotowi na kopanie dołka na kurzym cmentarzu, Rudy nadal pełen wigoru tańczy od rana twista. I tak dokarmiany przez kilka kolejnych dni, zaskakiwał nas co rano swoim żywotem.
W obawie, że to może jednak jakiś pasożyt, robal czy inne paskudy wyginają Rudzielca, zabrałam się do czyszczenia kurnika. Oszczędzę wam tej gównianej historii pełnej pyłu i martwych wróbli – ważne, że odpicowałam oba kurniki jak w pamiętnym Pimp My Ride. Teraz zapach eukaliptusa, świeże trocinki oraz sianko biją swym blaskiem po oczach naszych i kurzych.
Poza strzykawą witaminową, kurki były na garnuszku z Szeratona, co przy obecnych zarobkach na naszej farmie oznaczało, że my stołowaliśmy się bardziej w stylu baru Moklik.
Od teraz rudy z każdym dniem prostował się bardziej, nadal patrząc z ukosa, ale bądźmy cierpliwi – żyje, ma apetyt i dziobie – bokiem. Skoro stan kurek się polepszył, nie baliśmy się zostawić ich na wakacjach u Christine i Nillsa (mających kur ze 30, w tym jedną szefową, 10 razy większą od naszych obu osobników). Ale czym jest życie bez adrenaliny, nawet dla kur.
Fido został w domu pilnować. Automatyczne jedzonko, kamera, zapas przysmaków na każdy dzień i stado ciociów odwiedzających go każdego dnia, dało nam możliwość spędzenia Wielkanocy w Polsce (oczywiście z lekko rozdartym sercem).
Polecieliśmy jak zwykle różowym, węgierskim autobusem, bez kół, do Gdańska, tam tylko taksówka, 2h w KFC na twistonach (prowadząc fascynujące obserwacje socjologiczne nocnego życia społecznego marginesu) potem pociąg, tak zapierdziany, że obawiam się, że mój sen to była jednak utrata przytomności i wreszcie tatko, który dzielnie odebrał nas z dworca o 3 rano zawożąc wprost do zasłużonego wyrka – w końcu to Sobota Wielkanocna, zaraz trzeba jajka święcić.
Rano rozpakowałam mój skromny bagaż (sukienkę, skarpetki, dwa makowce i karton faworków, zrobionych w Norwegii) i od razu pojechaliśmy do Sabinki. Tam składanie niespodziankowej bujawki ogrodowej (opinie na allegro miała wszystkie zgodne „Solidna, jak już uda się ją poskładać z tą tragiczną instrukcją”) Maciejka już po godzinnej próbie cierpliwośc, zaprosił nas na wspólne buju – buju (które o dziwo nie skończyło się bam-bam).
Kursowaliśmy między Wawą, a Białą – klasycznie starając się nacieszyć każdym stęsknionym człowiekiem – tu odwiedzając lekarza, tam walcząc o życie na kacu. Bo chociaż, że temat to podły do opisania, Macio był gwiazdą tegorocznej Wielkanocy, co mam nadzieję, nie było spowodowane moją nieobecnością. I nie o płacz rozłąki mi chodzi, a o symboliczne urwanie się z tego, co go tam w rozsądku zwykło trzymać. Zatem po przyjeździe do Białej (oczadzając mu prima – aprilis, które co roku praktykuje) oblałam go jedynie dyngusowym siulem z butli. Zły to był pomysł, bo po tym ataku wyglądał jakby miał się przewrócić i nigdy już nie wstać. No niestety k a c to zło i żadna zabawa się człowieka nie ima – chyba, że w kamień.
Zabawa w kamień, to rozrywka wymyślona przez mojego wujka, by „zabawiać” 7 letnią Agusie – zasady są proste, a głupia tylko ja, że dawałam się w to wciągnąć. Kamieniem zostaje osoba, która najszybciej zaśnie, zaczynając od teraz!!! I co mniej sprytny szczyl z głowy – w tym ja.
Wszelkie próby reanimacji Macieja dały jeden pozytywny efekt – spacer nad Krzną, gdzie zobaczyliśmy ganiające się dzięcioły! Bażanta i drzewa zgryzione przez bobry. Tyle przyrody i to w mieście – zupełnie jak w filmie romantycznym – z tym, że w kinie panowie są bardziej żywi i pachnący.
Ten tydzień spędziliśmy wyjątkowo rodzinnie, obiadki, odwiedziny, buju-buju i ogródkowanie, bo takie temperatury, to dla nas skandynawskie rarytasy! Dużo ciepła i dobrej energii, plus – nie traciliśmy czasu na zakupy i sprawunki, bo najzwyczajniej byliśmy spłukani.
Rodzice wyposażyli nas w bagaż rejestrowany pełny jedzenia oraz kilku przedmiotów z domu i pracy – papier toaletowy już się nie zmieścił (ale lampka już tak).
Wylecieliśmy z niedosytem spotkań z przyjaciółmi, więc Wam dedykujemy naszą następną wizytę, obyście mieli jakieś fajne i małe przedmioty na chacie albo chociaż zapas papieru haha.
Wyjątkowo odlatywaliśmy z lotniska w Warszawie, przez Amsterdam (ciągle wszystkim mówiłam, ze to Sztokholm – cała mądra Aga – kamień) do Ålesund. Ponieważ takie połączenie było w tej samej cenie, co zdzierający z wzorowych wielkanocników, lot wizardem.
I teraz uwaga – nasze życie się odmieniło. Latając do tej pory z załogą o cebulowo – buraczanym stosunku pasażerskim, samolotem wypełnionym kiełbą i pijanymi awanturnikami, wstąpiliśmy na pokład linii, o błękitnym odcieniu krwi książąt – KLM.
Uprzejma obsługa, jak w angielskim pałacu, proponuje do darmowej herbaty kosteczkę cukru i siul mleczka, kłaniając się siorbiącym amatorom darmowych przekąsek.
Okazuje się, że można nas kupić kanapką z serem, szklanką winka, colą i wspomnianą herbą, na tyle, że wolimy wydać następnym razem 5 razy więcej za ten niebiański szybowiec, niż śmierdzący i hamski różowy telepak – gdzie jedyna kanapka, to ta za 5 euro, gdzie w samym składzie bułki widnieją 43 pozycje.
Wysiadając, już kompletnie nam ten luksus strzelił do głowy i wychodząc z samolotu machaliśmy wszystkim niczym królowa Elżbieta podczas parady. Ale żeby nie było! Nadal trzymając swój dodatkowy podręczny bagaż w siacie z Auchana.
Piękna podróż, a widok mamy na wieść, że wylądowaliśmy w Amsterdamie – bezcenny (no bo w końcu, ile można mówić, że to miał być Sztokholm…)
Do Norwegii dolecieliśmy na tyle późno, że najbliższy prom do Norddal ruszał o 7 rano. Nocka w samochodzie (przy minus 4°C) po letnich opalankach w Polsce była szokiem…
W domu tysiącem całusów zasypaliśmy naszego króla, oferując mu herbatkę z kostką cukru i mleczkiem czym wzgardził niczym prawdziwy hrabia.
To był bardzo krótki, ale udany wyjazd na szpyrki do własnych domów.
PS. Teraz tak myślę, że najlepszą zabawą bedzie zabawa w kamień – i ja ją wygram!
Kasia ciocia
12 kwietnia 2024at12:33Twoje opowieści są super, podobnie jak Twój makowiec i faworki za które dziękujemy. Szkoda, że tym razem nie udało Ci się do nas dotrzeć a Peredyło zawsze czeka na Was oboje.
Agowca
12 kwietnia 2024at12:43Bardzo się cieszę:) Smacznego! Będę regularnie dostarczać smakołyki i mam nadzieję odwiedzimy Peredyło 🙂