Polski Bałtyk
Dawid Attenborrough zacząłby klasycznie – Linia brzegowa Bałtyku liczy sobie aż 8100 km… ja dodam: Przyjrzyjmy się zatem paruset z nich, wyznaczających granicę polskich wakacji.
Piękny byłby z nas team.
Jadąc do Polski samochodem z naszego nazwijmy to norweskiego domostwa, nie da rady ominąć tej wielkiej, bałtyckiej wody. I chociaż mostem do Danii nigdy nie jechaliśmy, zazwyczaj kuszeni możliwością snu na promie (po już i tak męczących godzinach jazdy) to ten słony zbiornik wydaje nam się bardziej polski niż skandynawski.
Jest to zrozumiałe, siedząc nad fiordami, wychylając się czasem jedynie na brzeg lodowatego, norweskiego morza, mając w pamięci upalne wakacje we Władysławowie.
Tym razem, jak co roku, musieliśmy opuścić naszą króliczą fortecę, na całe 3 tygodnie zwalniając dom rodzinie jego właścicieli. Układ znany nam od początku, nieco dziwaczny, nie był nigdy problemem, raczej utrapieniem chowania wszystkich naszych bibelotów, których z roku na rok przybywa i obecnie, po 5 zimach spędzonych w tym samym domu, zapełniliśmy go po sufit nami. Tym samym zwalnianie wspólnej przestrzeni zajmuje nam cały dzień, a miesiąc dogadanie nowego, krótkoterminowego lokum. Sprawa się nieco komplikuje przy plecaku pełnym królików i kurczaków, ale dobre Norddal zawsze nas czymś poratuje. W tym roku był to tyci pokoik pracowniczy, użyczony przez kochanych znajomych. Egoizm i logistyka pozwoliła mi ominąć ten szalony okres, uciekając na wakacje do Polski. Maciejka wraz z Fidem i kurkami został na straży naszej trzody, podwórka i zadań pracowych. Niestety została z nim też mała, ale pełna filiżanka depresso, toteż bidak walczył z demonami obowiązków, przytłoczony ciężkimi myślami i jakąś psychiczną odmianą koronawirusa.
Mój pobyt w Polsce standardowo opierał się na grzebaniu w ziemi, naprawianiu zamków i klamek, wyprowadzaniu psa, pieczeniu ciach i spotykaniu z bliskimi. To wszystko w wersjo eko – bez samochodu, za to z rowerem, którego siodełko wykute w kamieniu skwadraci najtwardszy poślad.
Auta użyłam raz – do podwózki Sabiny do stomatologa – łapiąc we własnej bramie gumę. Wdrażając falę moich pozytywnych myśli, mogę to tylko podsumować jako ważną lekcję w kobiecym życiu – bo zmiana koła nie zdarza się często, a ja skodzianę uratowałam s a m a (no, z pomocą Maćka wydającego polecenia przez Skype).
Jak zwykle, poza rzuceniem się na owoce i warzywa – tak pysznie produkowane przez polską ziemię, odhaczyłam również podstawowy pakiet lekarski (bo w Norwegii konowałom z doświadczenia już nie ufam).
Po przebojach króliczo – kurczacznych, kiedy to każde zwierze w okolicy łapało jakiegoś pasożyta niczym motyla do siatki, postanowiłam się przebadać. No i jakiś tam, niegroźny robal się w jelitku kręcił. Dostałam na 5 dni antybiotyk na wybicie gapowicza. Po 3 dniach przegrałam z robalem – wymioty, ciągłe mdłości, brak apetytu, paląca rura w gardle i nieustający posmak żelaza w ustach zmusiły mnie do zaprzestania kuracji. To były koszmarne 3 dni, których skutki odczuwałam jeszcze przez tydzień – brawo ja – okazało się, że to uczulenie na antybiotyk. Świetny moment żeby pocieszyć Maciejkę, że chwilowo moje wakacje wcale nie są do zazdroszczenia.
Jak już doszłam do siebie, to wybrałam się do koleżanki z Pruszkowa rowerem – piękna trasa! gdyby nie 10 kilometr, w którym podpsuta zupa Sabinki odezwała się w moich trzewiach. Zatrzymałam rumaka z betonowym siodłem tuż pod czyimś gołębnikiem i zaczęłam wić się, jak te zwalczane robaki w jelitkach, z bólu. Do tego stopnia mnie poskładało, że myślałam o dzwonieniu po pomoc – chociaż w obecnej sytuacji łatwiej byłoby wysłać gołębia…
W przerwie brzuchowych skurczy dotoczyłam się do prószkowskiej pływalni, gdzie bez dzień dobry, zajęłam basenowy tron licząc, że zdążę wyjść przez zamknięciem obiektu. Bo uwięziona w toalecie, gdzieś na końcu niczego, na noc – miałabym co opowiadać.
Wreszcie poczułam się trochę lepiej i spokojnie pokonałam kolejne 10 km, na koniec lądując na kanapie Agu, z dzbankiem mieszanki ziółek na poprawę życia – tak się imprezuję po trzydziestce moi drodzy.
Ważną wycieczką podczas tego cierpiętnego (nie ma takiego słowa, ale tutaj pasuje) urlopu był wyjazd na wieś, do siostry babci Sabci – tzw. Kiełbasowej.
Sam dojazd był wyzwaniem, z babcią zamiast GPS’a, kierującą się wspomnieniami, krzywizną mijanych brzóz oraz dróg, dawniej piaszczystych, obecnie pokrytych asfaltem, nieco mylących mojego nawigatora. Wreszcie się udało – co można świętować, jak małe zwycięstwo. Dom z ogródkiem, po środku otaczających wszystko po horyzont pól kukurydzy, oddawał wrażenie rozgrzanej patelni, goszcząc nas jak jajecznica skwarki. Upał lał się z nieba, zasiedliśmy przy stole postawionym pod znaną (każdemu, kto doświadczył designu lat 90.) meblościanką. Na stole przykrytym odświętnie białym obrusem, stały pomidory i ogórki kiszone z własnego ogródka okraszone słodką cebulką. Domowy kompot – zbawienie upałów, przenosił w czasie do wakacji spędzanych u babci. Na obiad, kto nie zgadł ten gapa, wielkie schaboszczaki z również ogródkową fasolką. Po krótkim, bo upalnym spacerze do przeszłości ulicą, przy której wychowała się babcia, oraz zweryfikowaniu mieszkańca każdej chałupy, wróciłyśmy na ciacho i lody do zacienionego ogródka. Pies Putin (oryginalnie chyba puszek, przezywany tak na złość przez swojego właściciela) towarzyszył nam przy każdym kęsie puszystego serniczka.
Na koniec rodzinne zdjęcie i powrót z padającym telefonem, modląc się, żeby resztki baterii zawiozły nas do domu, a nie w kolejne pole kukurydzy.
To również dzień Maciejkowych, 35. urodzin, które spędzaliśmy oddaleni o przeszło 2 tysiące kilometrów. Na szczęście Norddalscy znajomi zaopiekowali się jubilatem i spędził ten dzień przyjemnie 🙂
Nie mogąc znieść, że nie spędzimy wakacji wspólnie, na ostatnie 4 dni zabukowałam Maciowi lot do Gdańska. Rodzice wpadli na pomysł wspólnego wyjazdu nad morze – tuż przez moim powrotem do Norwegii, więc dobrałam do pakietu oprócz Maćka, jeszcze przyjaciółkę – Madzię i wszyscy, rodzinnie wybraliśmy się do Karwii.
Ostatni raz nad polskim morzem latem, byłam jeszcze jako dzieciak – ucząc się rozpoznawać godziny na zegarku z wskazówkami.
Wspomnienia z tamtego czasu, zwłaszcza będąc małolatą otoczoną, kauczukowymi kulkami z automatu, cymbergajem i watą cukrową są wspaniałe. Co mogło się zmienić?
Okazuje się, że zmienić zmieniłam się głównie ja. Nadal uliczki Karwii i okolicznych miejscowości usłane są automatami z badziewiem dla dzieci, budkami z tatuażami i warkoczykami, stoiskami z pamiątkami i milionem knajp ze schabowym (gorszym niż na wsi – chociaż to tylko moje wegetariańskie przypuszczenia). Tłum ludzi zalewający wąskie chodniczki wzdłuż głównego deptaka, zmuszał do lawirowania między cieknącymi lodami i spiralkowo – zawiniętymi ziemniakami na patyku. Gumowe koła ratunkowe obijały się o przechodniów, a plaskanie klapek wypełniało uszy skupione na zmieniającej się z każdym metrem muzyce płynącej z przeróżnych jadłodajni.
Szok. Może głównie dla dzikusa z norweskiej wioski, gdzie nawet, gdyby całe Norddal urządziło imprezę owiniętą w watę cukrową, byłaby to skromna kropla w polskim morzu.
Nie definiuję oczywiście całego kraju szatą w jaką ubrany jest Karwieński brzeg Bałtyku, ale nie da się nie zauważyć, że tutaj, wakacje spędza konkretna grupa ludzi, o konkretnym guście kulinarnym i muzycznym. Nasza mała rodzinka odstawała nieco na tle skąpo owłosionych na głowach mężczyzn, prezentujących swoje nagie torsy niosące ciężkie brzuszyska, czasem zakryte koszulką BOSS czy nerką Lacoste. Jednak po pierwszym szoku, nauczyliśmy się przodować w wyścigu między kebabami i dmuchanymi orkami, również klapiąc sandałem na znak, że idziemy!
Na plaży, o dziwo, było bardzo dużo miejsca, piasek przypominający mąkę (no może mąkę żytnią) zachęcał do leżakowania, a ciepła jak zupa woda w morzu, pozwalała na skakanie przez fale, bez obawy o odmrożenia palców (jak to bywa w naszych stronach).
Rozbiliśmy nasze obozowisko – parawińsko na środku plaży i delektowaliśmy się leniwym wypoczynkiem czyli czytaniem kryminałów z namiotu tania książka, rozwiązywaniem krzyżówek pamiątkowym długopisem z napisem Karwia i jedzeniem przekąsek – od chrupek po żelki. Schładzaliśmy się w mało chłodnym morzu, graliśmy w piłkę i przeżywaliśmy urlopową idyllę, którą przerwał dzień deszczu i kolejny dzień chmur. Wtedy wybraliśmy się na spacer po bukowych lasach w Jastrzębiej Górze i zwiedzanie Lisiego Jaru i klifów kończąc na najbardziej wysuniętym czubku Polski – przylądku Rozewie (tak, tak panie Attenborough, pamiętam o rzetelnych informacjach).
Dla takich chodzików jak my, leżakowanie nie może trwać wiecznie, to i pogody nie winiliśmy. Skoczyliśmy do Gdańska na jarmark Dominikański, na którym można kupić wszystko, od plakatów z nadmorskimi grafikami, przez domowe krówki (które ku mojej rozpaczy były nieczynne) po imadła z targu staroci. Zjedliśmy w wypatrzonym przeze mnie miesiąc wcześniej Bistro Miasto, same najlepsze pychotki i objedzeni wróciliśmy do Karwii zakończyć nasz pobyt zarąbistą pizzą z sosem truflowym. Jeśli chodzi o trufle jest to jedyny grzyb za którym szaleję i rozmyślam zakup jakiejś mądrej świni, co by mnie na trufle zabierała. Nie mam na myśli łysego sponsora w koszulce Bossa, a faktyczne prosię obdarzone węchem i instynktem leśnego tropiciela. Ale dosyć tych cieknących ślinkę mrzonek – czas wracać do Norwegii.
Tak jak brzeg polskiego morza gromadzi pewien niegroźny, niesportowy i niezdrowy dietetycznie element, tak samolot Wizzair (lub Wizir jak mawia tata Maćka) gromadzi patoli, co walą browce na lotnisku od 6 rano, wracając do Ålesund na budowę czy pole truskawek. Ponownie – nie generalizuje, są w końcu wspaniali Polacy na tej skandynawskiej emigracji (jak my chociażby hehe) jednak w samolocie rzucają się w oczy akurat cebularze z Podwawelską i Soplicą pod pachą, śmierdząco zagadując stewardessy o darmowe napitki.
Jeden z reprezentantów wymienionej grupy uciął sobie komara na lotniskowym krzesełku naprzeciw naszych. Większość osób przeszła już bramki, czekając w korytarzu na schodach, aż podjedzie autobus wiozący niecierpliwców do purpurowej maszyny. Jeden, odziany w dres z kilkoma paskami pan, z uchylonymi ustami, w których kąciku wesoło pykał bąbelek śliny, nie słyszał wołania na pokład. Maciek zalecił zostawić chlejusa i nauczyć go na przyszłość, że kawa zagwarantuje mu miejsce w samolocie prędzej niż Tyskie, ale moja przeklęta dobroć na to nie pozwoliła. Podeszłam do zdechlaka i ciach go w nogę: –Halo! Czas wstawać! nic… No to patykiem go w rękę – nic! Wreszcie pchnęłam go odważniej po ramieniu, bąbel śliny pękł, głowa stoczyła się na obojczyk i… dalej nic. Trup pomyślałam, jak nic. Fuj, trzeba będzie umyć mój szturchający patyk. Uciekliśmy na ostatnie wezwanie do samolotowych bramek, zostawiając ślinotoka na krzesełku.
W autobusie czas zwolnił, plecaki to na kolanach, to na stopach innych pasażerów, tylko czekamy, aż ruszy. Nic… Jeżu kolczasty! czemu wszystko tyle trwa! Jest 6 rano, wyjechaliśmy o 3, wstaliśmy o 2 a położyliśmy się o północy – zamiast stać w autobusie na lotnisku, chciałabym się już położyć w łóżku obok stęsknionego królisia. Prawdopodobnie szukają jeszcze naszego piwosza, dając mu ostatnią szansę na lot…
Wtem do ikarusa (tak na prawdę to Solaris, ale kto by wiedział) wsiada strażniczka i wyławia ze sfrustrowanego tłumu, jakiegoś tatę z nadgryzionym hot-dogiem. – Robił pan zakupy w sklepie bezcłowym? pyta groźnie. – Nie. odpowiada z pełnymi ustami facet. – a może przypadkiem pan coś zabrał, co znajdziemy w pańskim bagażu? Proszę za mną. Gościu pobladł, jak buła którą trzymał w ręku, nawet nie patrząc na trójkę swoich dzieci i zszokowaną partnerkę, opuścił autobus uciekając strażniczce (jak mogło się wydawać).
Wylądowaliśmy bez obu panów, więc w statystyce Wizarda do Ålesund, na jednym locie odpadł złodziej i pijak. Jak widzicie łatwo jest budować stereotyp.
W Norwegii powitał nas ukochany Wąski z rozgrzaną od słońca maską. Piękna pogoda, czyste powietrze (jak już się wyjdzie z lotniskowych oparów papierosów) i góry góry góry. Mniam.
Pomimo spania w samolocie, oczy na zapałki wiodą nas jeszcze na zakupy w Ålesund – karma dla kurek i inne niezbędności. I znowu! Nie mieli moich krówek! Co za krówkowa niesprawiedliwość urlopowa.
Pierwsze co zrobiliśmy po przyjeździe, to polecieliśmy sprawdzić kurki, które zamknięte w kurniku przez pół dnia domagały się powietrza. Otwieramy drzwi, kurczaki się wysypują i …. Brakuje Śmietanki! Z 4 kur zostały 3 – łatwa matematyka, zwłaszcza, że w około domu mnóstwo piór. Uciekła, porwał ja orzeł, a nieświadomy nowych kur, Jan Kåre zamknął tylko 3 myśląc, że to wszystkie. Załamani dzwonimy po opiekunach, którzy przewinęli się przez kurnik w trakcie tych kilku dni i sprawa wydaje się przesądzona.
Wtem! – Kok! Słyszy Maciej i biegnie do ogródka sąsiadów – jest! Reinkarnacja Śmietanki, jeśli wierzyć mojej historii o głodnym orle. Bidulka, wystraszona, plącze się po działkach sąsiadów, nie wiedząc jak wrócić. Po 15 minutach polowania udało nam się zagonić ją do reszty stada, oddychając z ulgą, że nie straciliśmy żadnego z dziobaczy.
Fidek zaskoczył nas po raz kolejny samouleczeniem, tak chory do tej pory, po 4 dniach nieobecności właścicieli postanowił ozdrowieć, co potwierdza moją teorię, że jest uczulony właśnie na nas…
Przeprowadziliśmy wszystkie zwierzęta i rzeczy na miejsce, co zajęło nam dobre 4 godziny, zjedliśmy górę frytek z serem do serialu i nie czekając na napisy końcowe, o 17:00 zasnęliśmy na kanapie. Po przebudzeniu, koło północy przenieśliśmy się, jak zombie, do łóżka i straciliśmy w nim przytomność aż do 11:00 następnego dnia. Jetlag murowany po takich wojażach.
Nazajutrz przywieźliśmy do nas kolejny zwierz – Chrupek/Rupi – królik koleżanki, która wygrzewa swoje ciałko na greckiej plaży. Wyprowadziliśmy również pies sąsiadów i nakarmiliśmy ich kota. Przez następny tydzień robimy za niańki dla całego ZOO, żeby tym razem inni mogli odpocząć na wakacjach.
Ciocia Kasia
5 sierpnia 2024at18:56Agnieszka jak zawsze z ciekawością czytam Twoje historie a tym razem jeszcze nasza ukochana Jastrzębia Góra zaistniała w tej opowieści. Masz talent , a może zacznij pisać kryminały jak Chmielewska.