Wiosna polem oddycha
2666
post-template-default,single,single-post,postid-2666,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,smooth_scroll,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Wiosna polem oddycha

Wiosna jest jak okres. Niby wiesz kiedy i że nastąpi, ale zawsze zaskakuje. I choć na ciężkie dni nigdy nie jesteśmy gotowe i porywa nas to, jak lwy gladiatora w koloseum, tak wiosna nagle uderza swoją pozytywną mocą wszystkie styrane zimą policzki.

Nagle, do tej pory marudny szef, unosi ciężki po zimie kącik ust, dziewczyny wkładają nosy w każdy kwiatek, niczym pszczoły na warcie, a lody w sklepie znowu smakują latem. Cieszymy się chemią, która fruwa w powietrzu, chociaż w naszym życiu nic się nie zmieniło, jedynie pare stopni w pogodzie i pąki na drzewach. Zapach wiosny to świeża, rozmokła pod resztkami śniegu ziemia, pierwsze źdźbła traw, zwiastujące oszczędność w kieszeni na kolejnych sałatach dla Fida, rześkość powietrza, która latem ginie, a w zimie jest po prostu chłodem. 

Znów mamy słońce, przez ostatnie 4 miesiące schowane za górami. Rolnicy starając się ostudzić ten idylliczny obraz wyruszając traktorami z beczkami pełnymi gówna na użyźnianie pól, zatrzymując nas, pomimo słońca, w czterech ścianach na dobre kilka dni. Co odważniejsi, spragnieni promieni, jak ja, idą na spacer w oparach krowich placków, nadal rozkoszując się ciepełkiem podgrzewającym tyle twarz, co wspomniany nawóz. Do tego budzą się także wszystkie ptaki, od skrzeczących po śpiewające, a nawet dzięciolące w drzewa. Jednogłośnie  krzycząc, jak w ptasim radiu (bajce, której dzieckiem będąc bardzo nie lubiłam), wiosna!

Swoją drogą, dla podkreślenia tej idylliczności, popijam sobie słabe, ale cenne norweskie piwko z kubka Stanley słynącego z trendu jaki nadały mu amerykańskie blond jamochłony, balansujące pion kroku pomiędzy dużymi ustami i napompowaną pupą. Nie oceniam, trend dziwny i dla mnie niezrozumiały, jednak kubas świetnie skrywa i chłodzi puszkę piwka, więc może używam go źle, ale cieszę się, bo działa.

 

 

Wracając do wiosny, to można się nią rozkoszować na wiele sposobów, chodzić na uważne spacery nasłuchując ptaków i oglądając pierwsze pączki na drzewach – w moim przypadku tnąc je szybciutko, póki smaczne, dla naszego króla. Można też robić nic, nastawiając twarz na dawkę wyczerpanej po zimie witaminy D, można śniadania przenieść na balkon, taras czy do parku, a można też pić piwko i pisać, czerpiąc inspirację z błękitnego nieba, na tle którego snują się rolnicze opary. 

Mamy w domu wielkie okna – kocham je! Pewnie w lato będę je przeklinać, ale dla mnie nigdy nie jest za ciepło, jedynie może być za zimno. Ze wspomnianych okien widać szczyt Grøtet, który do tej pory wymawialiśmy po Norddalsku, a już musimy się przełączyć na wymowę Eidsdalską. Skoro szczyt góry nazywa się różnie w wioskach oddzielonych od siebie o 5km, to jak tu uczyć się Norweskiego zrozumiałego na większym obszarze? No jest to temat rzeka, bo urzędowe języki są trzy (Bokmål, Nynorsk i Sami) do tego pokoleniowo każdy mówi inaczej, no i oczywiście każda wieś i region ma swoje gałęzie językowe. Mnie jedyne co się udało, to z językowej gałęzi spaść na twarz, z której podnoszę się już 2 lata, licząc że w końcu najdzie mnie motywacja na naukę. 

 

Okazuje się, że jak ma się werandę (wygląda na przechwałki? No może.) to się nagle wszystko da robić na kolanach – trzeć ser na tarce, obierać fioletowe ziemniaki, łupać orzeszki, kręcić chlebek i co tylko zwykło trzymać nas w domu. Bo weranda ma słońce, jakieś siedzisko, nawet stół, więc sama przez się zaprasza, jak nowo zapoznany kolega na darmowe drineczki (swoją drogą, program własnie podkreślił mi słowo drineczki i zaczynam się obawiać, czy mój komputer nie został zhakowany, bo skoro tak ciężko mu wytrzymać niewinne „dzięki” wiecznie zmieniając je na „dziwki” to czemu odrzuca tak praktyczne „drineczki”)?

Zima jeszcze oprócz ciemnicy, chłodu i przeważnie przerwy w zleceniach, dowala randomowo (to znaczy spontanicznie) jakimś załamaniem nerwowym, wysypką (mądrze, a raczej głupio zdiagnozowaną – autoimmunologiczną) czy innym depresjo-epizodem. 

 

Pomaga mi myśl, że ta pora jest przejściowa i my – tak samo jak drzewa, potrzebujemy spoczynku, żeby zakwitnąć na wiosnę i napierdzielać jak Sebix na dysce przez całe lato. Lato, które jest intensywniejsze w Norwegi niż w Polsce – przynajmniej dwukrotnie. Bo gdy w naszym rodzimym kraju dochodzi 21:00 i słonce już dawno przykryte kołderką wygania wszystkich z podwórka, chyba że za wczasu udało nam się rozpalić ognisko i zagazować komary, tak Norwegia, po tej magicznej godzinie, oferuje przynajmniej obiadek na powietrzu. Produktywność wzrasta o 300 procent, każdy nagle ma siłę, nie jest śpiący i jedyne o czym myśli w weekend to grill nad wodą o zachodzie słońca, które zachodzić wcale nie ma ochoty.

 

Jedząc jakieś tam chlebki z czosnkowym masłem i przyglądając się jak mięsożercy walczą ze świeżo złowioną rybą, siedzimy, gadamy, ktoś wskoczy do fiordu z pomostu i czas się zatrzymuje. W końcu jak słońce świeci to jest wcześnie! Gorzej kiedy wracamy do domu, na zewnątrz nadal jasno, a zegarek wskazujący 3:00 nad ranem i tylko potwierdza, że należy na niego częściej zerkać. W zasadzie latem zegarki najlepiej ukryć w szafie i czerpać siłę z tej niesamowitej doby ciągnącej się w nieskończoność. W zimie czasem już o 20:00 myślę o kocyku, książce, a najlepiej łóżku i długim niedźwiedzim śnie, tymczasem latem myśle sobie – obiad! Mam ochotę na pyszny obiad! Maciek mi wtóruje i gotujemy, po czym okazuje się, że napełniamy brzuchy o 21:00 mrużąc oczy przed słoncem, starając się dostrzec cokolwiek w laptopie z serialem. Myślę, że warto odwiedzić Norwegię chociażby dla tej słonecznej, dobowej anomalii, niesamowite ile ma się siły, pomysłów i działań gdy na niebie ciągle fika słońce. 

 

Jeszcze jeden łyk z mojego glonojadowego kubełka i lecimy z tym słonecznym nastrojem dalej.

Dom dostaliśmy (haha coż za niemała pomyłka! – Kupiliśmy) ze szklarnią. No to jak się ma szklarnie i jest się warzywną Agowcą, to nie ma zmiłuj, idziemy sadzić! Ciekawostka finansowa – nasionka w Polsce kupowane za grosze, tu kosztują grube dychy! Dorwałam nasiona sałaty i przy kasie skasowali mnie na 79 koron – to tyle co dwa browary! A również tyle co 35 ziko, więc mam nadzieję, że z tej sałaty wyrośnie jakiś złoty interes (nie mam tu na myśli nic sprośnego!)

 

Nakupiłam więc większość nasion w Polsce, trzymając kciuki, że wytrzymają ciężkie norweskie warunki i zaraz zaczęłam siać. Mam wysiane kwiaty i warzywa, reszta czeka w kolejce na swoją porę, ale! Szklarnia jest okupowana (dosłownie) przez kurczaki! Ponieważ wraz z przeprowadzką, za meblami, krzesłami i aparatami, przyleciały nasze kury, bez kurnika to i trzeba było coś spontanicznie postanowić. Tak więc szklarnia zmieniła się w kurnik, a ja i warzywka musimy czekać, aż Maciej zbuduje panienkom właściwy pałac. Kupiłam nawet automatyczne drzwi do przyszłego kurnika, żeby nie trzeba było codziennie w piżamce latać, jak kochanek po podwórku i otwierać wrota dziewczyn naszych. Bo serio, niby mała rzecz, a zawsze jest ta sama walka – dzisiaj ty! Ja przedwczoraj ściszałem telewizor!

Żeby jednak ten skromny budyneczek powstał, Macio wymyślił, że przeniesie swój dotychczasowy warsztat z Norddal do naszego domowego garażu. I tutaj zostałam troszkę oszukana, bo od zawsze Macio truł o garażu, bo Wąski się niszczy i nanana. Gdy garaż dostaliśmy (KUPILIŚMY!) z domem okazuje się, że zimą to niezdrowo, bo wilgoć, a w ogóle to się z boksem na narty nie mieści, a latem to z kolei nie wciśnie się przez namiot dachowy. Taki oszukista, chciał mieć dla siebie męską jaskinię przy domu, ale nadal ciut z dala od nażeczonki. No i ma! I teraz ładuje tam wszystkie swoje drewniarskie maszyny, ołówki i materiał z pomocą moich rączek. Tak też od dwóch dni zamiast treningów robię siłkę w terenie tachając z nim kłody i 200 kilowe maszyny na przyczepkę. Udało się, kosztem jednego kciuka, siniaków na piszczelach i zakwasów wszędzie. Warsztat zrzucony na kupę większą niż ta na polu, czeka na uprzątnięcie, a następnie ferwor walki z kurnikiem. A czas ucieka, bo na Wielkanoc jedziemy Wąskim do Polski (co będzie nie lada wyzwaniem z moim nastawieniem leniucha). Zautomatyzowany kurnik mus stanąć przed wyjazdem, aby nasze panie miały dobre święta wielkanocne, a my pełno pisanek. 

A co do tych warzywek, skacze po tematach jak mój pan od geometrii, to jest już stresik, bo oczywiście instagram wtłacza wiedzę, jak masło w pączki i uszami mi to wszystko już wylata. Chyba tak jak koszule do prania ręcznego musza się u mnie zaadaptować do pralki, tak i warzywa zostaną poddane tej zasadzie i jak w myśl norweskiej służby zdrowia – przetrwa najsilniejszy.

 

Ostatnio Maciek został dosięgnięty przez straszną paszczę kleszcza! Co jest o tyle dziwne, że od 5 lat kleszczy nie widzieliśmy nigdzie poza jedną ścieżką, oddzieloną od świata fiordem, więc jak już się uda do niej dopłynąć, to w nagrodę dostaje się kleszczy jak mrówek, czy jak wolą powiedzieć niektórzy Polacy – w chuj. Pamiętna wycieczka po kleszczowisku na zawsze będzie nas trzymać od tego, na szczęście słabo dostępnego szlaku, z daleka. Żeby było weselej, to na owej wyspie mieszka sam jeden samiutki, starszy pan. Ma łódź zaparkowaną koło boat hous’u (drewnianego, wypalonego słoncem domku dla łódek, jakich w Norwegi wiele). 

Dom i ogród zadbane, jakby do roboty nic innego w okolicy nie było, bo nie ma. Ale ale. Pan wcale, a wcale miły nie jest. Uśmiechnięci machamy rękami ociekającymi słodyczą, krzycząc przyjazne – dzień dobry! w zamian dostając jedynie widok odchodzących pleców i jakieś norweskie podnosowe westchnienia. No nic, może w końcu wybrał odludzie i nienawiść do bliźniego, a my w tą jego ostoję nagle z butami pełnymi kleszczy wkraczamy. Mimo wszystko dotarliśmy na szczyt – pionowy niczym proszący o serek psiak, po drodze zbierając tony kurek (grzybów, bo wiem, że kto nas zna już sobie wyobraża jak ładujemy do plecaka dzikie kurczaki). 

 

Po powrocie do łódki odkryliśmy, że na nogach pełza nam kleszczy więcej jak włosów i w panice zaczęliśmy się czyścić i iskać, jak małpy podczas inspekcji.

 

Stanley coraz lżejszy więc już powoli zmierzam ku końcowi. 

Maciek przytachał kleszcza z naszej świeżej działki za domem, gościu się wgryzł i chwilę później zginął w czeluściach rur sedesowych, zostawiając po sobie czerwony ślad i spuchniętą kostkę ofiary.

 

Radząc się przyjaciółki, nazajutrz biegiem do lekarza po antybiotyki! Pan doktur (jak mawia Sabcia), jak przystało na norweski fach, życzył powodzenia i zdrówka w oczekiwaniu na kolejną wizytę. Bo rumień, czy spuchł czy nie, musi według tutejszego prawa posiedzieć na człowieku dwa tygodnie, żeby ktokolwiek po druczek recept raczył sięgnąć.

Uspokajając wszystkich fanów i fanki najłagodniejszego człeka na świecie – Macia – opuchlizna zeszła wraz z innymi objawami, a podczas Wielkanocy w Polsce wykona jeszcze dla pewności badania – bo uczulamy, jak brzoza w maju! Nie lekceważcie kleszczy, jak norwescy lekarze, bo jest z tego czasem kuku wielkie jak siniaki Rockiego.

Ponieważ to nadal wiosna, słoniczko właśnie skoczyło za szczyt Grøtet (wymawiany dowolnie) spać, kurki w szklarni układają się w doniczce, Fido dojada ostatnie trawki, a Macio zniknął w garażu porządkować cały ten przytachany szpej. Zrobiło się sentymenalnie, więc czas przerzucić się na rumianek i korytarzem z tapet lat 80 tych zmierzać ku spanku, ciesząc się, że jutro też będzie wiosna.

Ps. Jeszcze taka ciekawostka chuda jak szczypior, ale sentymenalna. Cztery lata temu jak już zakotwiczyliśmy się w Norddal przywiozłam od Sabinki samochodem, podróżny szczypiorek wieloletni. Wykopałam go z jej ogródka, spakowałam mu walizeczkę z zapasową ziemią i wsadziłam na dwa dni do samochodu. Wyszedł trochę zzieleniały, ale podróż przetrwał i przyjął się w nowym miejscu, co lato częstując nas dodatkiem do naszych jajecznych śniadań. Tak się polubiliśmy, że po przeprowadzce do naszego nowego domu w Eidsdal wraz z rozpoczęciem wiosny, zatęskniliśmy za naszym zielonym kolegą. Zapakowałam więc w samochód łopatę, wiaderko i wyruszyłam na szaber swoich włości. Szczyp został oficjalnie przeprowadzony do nowej ziemi i zamierza nam umilać śniadanka przez następne lata. Dostał też w nagrodę pieczątkę do swojego roślinnego paszportu, zdobywając kolejny punkt na swej podróżniczej mapie.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.