Paciaja
2822
post-template-default,single,single-post,postid-2822,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Paciaja

Miałam tysiąc jeden pomysłów jak zacząć ten post z przytupem, ale jak mawia sławny żul w żadnym nie idę. Toteż napiszę słowo, którego od miesiąca zdecydowanie nadużywam, ale co zrobić jak wymaga tego sytuacja: – PACIAJA. Czyli taka gorsza i bardziej dźwięczna CIAPA.

Ciapą można jednak być, co często mi się zdarza, ale paciaji można jedynie doświadczyć. Można wdepnąć, bo na zewnątrz błota więcej niż w ekologicznym SPA, można nad nią zapłakać, gdy po szybach kolejny tydzień spływają strugi deszczu i można też zrobić ją na obiad, jak już pożądnych składników brak. Czerwiec to właśnie była nasza PACIAJA. Cieszę się, że już się skończył i tym samym liczę na odparowanie z gruntu i talerza tej czerwcowej wilgoci. 

To nasze pierwsze lato, poprawnie i stanowczo spędzone w Norwegii. Wcześniej (co roku) w ramach coraz bardziej ciążącej nam, jak pustka w portfelu umowy, musieliśmy na jeden miesiąc w roku (ten najletniejszy!) wynieść się z wynajmowanego lokum, żeby zwolnić go rodzinie właścicielki, która beztrosko spędzała w nim wakacje, niczym misie śpiące w naszym łóżeczku.

 

Powiem tak, jak ktoś dba o swoje, to troche to po czasie męczy głowę. Ale nie tym razem! Nowy stary dom kupiony i nikt, nawet kogut (piejący o 3:15 nad ranem) nas z wakacji w tym przybytku nie wygoni. Już oczami wyobraźni, jak tylko zimowe miesiące dobiegały końca, widzieliśmy się na leżaczkach rozkoszujących się drogim norweskim browarkiem, niczym szefowie mafii w swoich hacjendach. 

Tymczasem norweska pogoda miała dla nas inne plany… takie bardziej indor, jakby powiedział zoolog poliglota. Deszcz, wiatr i paciaja… cały czas, dzień w dzień, z przerwami na jakiś jeden dzień słońca, dający nadzieję na sukces niczym tabletki na gubienie bebzola, poczym znowu kapiące z niebarozczarowanie.

Dni coraz dłuższe, w zasadzie najdłuższe, bo to środek lata jakby za okno nie patrzeć. Trzeba zasłaniać zaciemniające rolety i wieczorem czuwać przy zegarku, żeby się nie zagalopować z kolacją o pierwszej w nocy.

 

Długie wieczory filmowe zamieniliśmy na prace w ogródku do północy, a czasem i dłużej, a poranki? no cóż… to się nie zmienia, jak możemy to śpimy ile w lezie, bo co będzie po śmierci to wcale tak bardzo nie wiadomo, może właśnie bezsenność?

Ogród nas powala co rusz nowymi kwiatami, które z uporem chciałam wypielić wiosną, ale dzięki ostatecznej powściągliwości możemy cieszyć się piwoniami ciężkimi od różowych kwiatów, żółtym krzakiem, który prawie poszedł pod nóż, ale niczym brzydula z serialu przeszedł metamorfozę radując nam patrzałki, czy chwastami, które w rezultacie okazały się słodkimi niczym śpiący Maciejka kwiatkami (nie ujmując jego męskości i głęboko ukrytej naturze uśpionego Brutusa).

Niestety większość kwiatów zmieniła się we wspomnianą paciaję, nie wytrzymując ciągłych opadów i temperatur ledwo wiosennych, ale co popatrzyliśmy to nasze! 

Ja starałam się coś tam zaszklarniować z warzywkami – nie mając donic, coś pokopać w ziemi – w której kamieni więcej jest niż piasku czy ogólnie wyhodować jakieś jedzenie na ciężkie czasy.

Podczas gdy mój zdolny Maciej dzień w dzień w weekendy, noc w noc po pracy budował kurnik dla naszych panienek. Panienkami były do czasu, aż nie załatwiliśmy im wreszcie chłopa. Ingvild nasza ukochana przyjaciółka z Norddal powiedziała że zrobiła trochę kurczaków i niestety za dużo kogutów. Choć brzmiało to dość kontrowersyjnie chodziło o jej kurkę, która wysiedziała z sukcesem jajeczka (niestety oprócz dzidzio-kur dając też trzy koguty!). Te gdy dorosły, jak to w przedszkolu, zaczęły się nawalać fletami i piórnikami, raniąc siebie i wszystkich w koło. Opcje były dwie – albo ktoś jednego weźmie, albo wyląduje w zupie. I nie miał być to Vifon gdzie jest pół procent kury tylko domowa zupa w stu procentach z koguta.

 

Długo nie trzeba było nas namawiać, po zdjęciach ustaliliśmy, że to nie zwykły kogut, a Profesor, bo wzrok ma czujny, a sylwetkę zdecydowanie z wyższych sfer. Amelia – trzyletnia słodycz, nie do końca jeszcze rozumiejąc słownictwo studenckie, przechrzciła go na Procesora, co w zasadzie jest równie trafne. 

O! Dygresja!
Siedzę na tarasie korzystając z tego jednego dnia lata i piszę te wypociny przy strzelającym od marynaty grillu i właśnie zawiał wiatr z mocą wkurzonego Posejdona (bo kto by kojarzył wietrznego Strzyboga). Zachłanny zaczął zabierać parasol, sękacz i filiżankę ze stołu. Zastanówmy się szybko co ratować. Parasolkę, która wyląduję metr dalej prosząc o złożenie, sękacz (z wesela które było 2 miesiące tem) owinięty bezpiecznie w folię, czy ukochaną filiżankę w cytryny, która była z nami podczas mieszkania u babci, w kurniku, a teraz w Norwegii.

 

Oczywiście, że… – sękacz.

Żegnaj filiżanko.

Mam nadzieję, że w raz z nią nie umarło picie herbaty, bo wakacje na bani w Norwegii, to jak wczasy w Disneylandzie i nie chodzi tutaj bynajmniej o fun, a o paragon.

Wracając do kur. Profesor/procesor, Rudy, Lincoln, Śmietanka i Gdakota obecnie mieszkają w warunkach przedstawicieli klasy daj piątaka z tym, że one dziadują o kukurydzę. Karton zamiast kurnika, jakaś dykta z łóżka zamiast dachu i siatka dzięki której nie muszę już ich ganiać po ogródkach sąsiadów. A kto nie wie, to sąsiedzi najbliżsi są raczej daleczko.

 

W między czasie Maciek co wieczór odwiedza je opowiadając bajkę o tym jak to zaraz skończy budować dla nich dom marzeń niczym dla księżniczek, co nie znają uwięzienia w wieży, a one bidulki łykają te kłamstwa jak soczyste ziarka kukurydzy.

Oprócz tych naszych robótek domowych mieliśmy jeszcze całkiem wielgaśną robotę fotograficzno – filmową.

Zostaliśmy zatrudnienia do udokumentowania projektu, podczas którego dzieci z różnych szkół jadą na weekend w góry odwiedzić stare farmy. Na wspomniane farmy dopływa się łodzią, potem z plecakiem wspina się pionowo pod górę (co szczęśliwszy fotografowie z pięcioma plecakami mogą liczyć na taubanę, czyli wózek zamontowany na stalowej linie, która dzięki magii diesla wciąga go na górę jakby bezwysiłkowo). Później kolonia rozkłada swoje wielgaśne tipi tzw. Lavvo, w których będą spędzać owe dwie noce, a my (pamiętając nasze nocne zachowania względem kadry) rozkładamy swój czeski namiot Husky, jak najdalej na uboczu.

Dzieciaki mają poczuć jak to kiedyś ludzie żyli w takich miejscach, głównie jak było im ciężko, a nie jak sobie odpoczywali i chłonęli radość z odosobnienia. Zatem każda grupa orała pole, kosiła trawę ręczną kosą nazywaną tutaj ljå, sądziła ziemniaki i czyściła izbę (bo wiek tych domków pasuje do takich określeń).

Do tego jeszcze wycieczka z przewodnikiem opowiadającym o historii, jakiś quiz, gotowanie obiadu i do spanka – pod wspomniane namioty.

Inne grupy miały za zadanie przejść 6 godzinny szlak górski w deszczu i wietrze, po drodze znakując czerwoną farbą szlak, którym podążaliśmy, niosąc ciężkie pale (na których zawisły znaki z nazwami miejsca) oraz kafar! To taki ciężki metalowy ubijak, dzięki któremu można taki pal wbić głęboko w ziemię.

Każda grupa bez wyjątku mierzyła się z inwazją kleszczy, a my to wszystko filmowaliśmy, niczym jakaś szalona wersja paparazzi zainteresowanych insektami.

Ostatnia wycieczka, ostatnia farma – co może pójść nie tak?

No wiadomo, że wszystko, bo krzywdzić to się Aga lubi tylko na fajrant. Pokonawszy (ach te sexy imiesłowy) 6 godzin wędrówki w deszczu i wietrze takim, że pomimo zjedzonych na śniadanie Nesquicków (które posiadacze królików jedzą ostrożnie i z podejżliwością) nie raz mnie zwiało. Już widać dom, dym z komina majaczy na tle ponurego nieba, każdy już czuje unoszący się w powietrzu zapach powitalnych gofrów i wtem … kurka! No jak tu nie olać wszystkiego (łącznie z podnoszeniem nóg) jak na drodze zobaczy się pierwszą w sezonie kurkę (grzyb, bo na kury kury to by mi pewno się kark złamał). No i stanęłam krzywo, wykręciłam kostkę i zapłakałam. A kurka okazała się jakimś pomarańczowym podrabianym oszustem, więc w ogóle nie było warto!

Posiedziałam w jej towarzystwie kilkanaście minut, dochodząc do siebie i mierząc ją krytycznym wzrokiem i jak ból zelżał doczłapałam wprost do talerza ciepłych, domowych gofrów.

Jeszcze przez pół dnia robiłam zdjęcia i łaziłam za dzieciakami z aparatem, gdy nagle poczułam, że coś tam jest jakby inaczej. Stopik mój spuchł, trochę posiniał i odmawiał jakiegokolwiek kroku. Stopa uziemiła mnie lepiej niż klapki elektryka.

 

Dostałam lód, bandaż, piwko zero i zostałam oddelegowana do odpoczynku. Każdy po cichu liczył, że nazajutrz będę mogła skakać jak nasz uszak, bo inaczej zostanę na odludnej farmie niczym Robinson z dzikim rabarbarem i resztkami gofrów.

Na szczęście, po nocy dałam radę stawać powoli na stopie i stoczyłam się w żółwim tempie pionowo w dół wprost do łódki, która zabrała nas wszystkich do domu. Jakoś tak już jest, że budowali te farmy na odludziu i to jeszcze z pionowym wejściem, żeby przypadkiem droga nie skusiła jakiegoś  turysty do odwiedzin. W domu zrobiłam sobie okład z chipsów i pizzy i jakoś to przebolałam.

Od marca wysiewam co popadnie na rozsady z nadzieją, że, jak to mawiają świeżo upieczeni rodzice, coś z tego wyrośnie. No i wybiło nagle niczym szambo po imprezie, nie mając gdzie się podziać. Bo doniczki małe, a obiecane od Macia ręcznie dziergane skrzynki skończyły się na jednej piękności i końcu materiału. Wyruszyłam na poszukiwania donic do ogródka i o dziwo znalazłam tyle poukrywanych w krzakach pojemników, że przesadziłam do nich 19 roślinków. Siedzą wszyscy w szklarni, witają bąki i z entuzjazmem czekają na następny rzut skrzynek.

W ogrodzie w pierwszym roku wszystko wyskakuje jak tancerki z tortu. Niespodziewanie. Bo tu były chaszcze, tam jakieś bulwy, a teraz z każdym tygodniem zamienia się to w jakieś śliczności i cieszy oko.

Czując lato w przerwie deszczu, zabrałam się za odnawianie donic balkonowych, gdyż ponieważ, były w kolorze turkusu – jak cały dom.

Najpierw wyrwałam zeń iglaka, demonstrując Maćkowi  tygodnie treningów niczym dres swojego Bicka podczas wskazywania drogi, a potem to już szlifowanie, czyszczenie, malowanie i zbieranie pochwał od kurnikowego artysty.

Przerwa na tydzień ulewy i dziś pyknęłam kolejną skrzynkę, a nawet schodki. Powoli, krok za kroczkiem niczym żółwik kłamczuszek* poczyniamy zmiany w naszym obejściu. 

Mając już w rękach fach malarki z dyplomem z ASP przystąpiłam do malowania, wreszcie skończonego kurnika. Budowla, nie powiem, na niewtajemniczonych robi wrażenie. Automatyka jak w Polonezie, stawia użytkowników ponad innymi. Kury zaczną nam znosić w tej hacjendzie złote jaja, jak nic. Malowaliśmy do pierwszej w nocy, gdy na dworze nadal było jasno jak za dnia. Usnęliśmy szybko, prawdopodobnie skoszeni nadmiarem wdychanych oparów z farby.

 

Kurnik już się wyrywa do stanięcia o własnych nogach (które Macio właśnie buduje). Jednak nikt nie ma pojęcia jak i czym przenieść 300 kilową budowlę na ustalone miejsce. Bo raczej nie kurczakiem. Ostatecznie stadko zamieszka w kurniku w garażu, co raczej Maćkowi nie ułatwi pracy drewniaka, ale na pewno poprawi humor. 

Fido uciekinier.

Bo to, że kurczaki potrafią przenikać przez oczka w siatce wagarując na gigancie, to już wiemy, ale że dołączył do nich nasz króliczy prymusek – Fido?! Otóż tak, zwiał przez uchyloną furtkę i rozpłynął się, jak śmietana za dodatkowego zeta w gorącej czekoladzie. Bo kurka to coś tam powie, nasze to nawet gadają jak najęte, że chciałoby się im dziób skleić taśmą, a król – cichutki. Wkicał skubany w krzaki i tylko dzięki swojej nieuwadze lub trzeciemu oku Macia (odmiana w tym zdaniu wspięła się na wyżyny), został zauważony. Zdążył już przygotować sobie norkę i wydziamgać tunel w gąszczu krzewu. Maciek popychał go patykiem, niczym lekarze żula na SORze, a ja ciągnęłam uszaka za kark, ratując z opresji czyhającej na niego za rogiem zwierzyny. Nawet jeśli to była pliszka. 

Wysłałam rodzicom zdjęcie królika, w jego naturalnym środowisku, dostając w zamian fotką z zagipsowanym tatą! Moja rodzina jest jak kalejdoskop i origami w jednym – nie połapiesz się, chociaż byś chciał, oni i tak cię czymś zaskoczą.

Tata – dorosły człowiek powiedziałby obserwator nie wchodzący zanadto w interakcję – się połamał. Ganiał za smokiem, przeskakiwał właśnie strumień lawy tryskającej ogniem, odepchnął się od głowy krokodyla i wylądował na kamieniu gdzie powinęła mu się zbroja i zrzuciło go w przepaść. Wyszedł z opresji cało! Jedynie łamiąc rękę, niczym bohater pokazując kolejnym śmiałkom swoje rany odniesione na polu walki. Królewna Beata zabrała go karetką do szpitala, wycierając swe łzy w chusteczkę z wyhaftowanym znakiem herbu ich rodu. To już 40 lat razem, a on nadal walczy jakby dopiero ukończył szkołę rycerską. Ona zaś u jego boku, pomaga wyzdrowieć za każdym razem gdy… spadnie z huśtawki ogrodowej.

Tak niestety smoki wplecione zostały dla dramaturgii. Co ciekawsze tata o niecodziennym imieniu Zdzisław brał udział w ewidentnym błędzie Matrixa, ponieważ na sorze spotkał innego Zdzisława również Ostrowskiego z równie złamaną ręką. Teraz wszystko w zdrowych rękach pielęgniarek, oby nie pomyliły kart pacjentów i zoperowały im właściwe kończyny.

 

Tata już z powrotem gra twardziela, w domu ratując się żelkami hopsanymi do buzi lewą dłonią.

Niestety paradoks polskiej słóżby zdrowia skleił tatę gipsem i kazał czekać na swoją kolej do operacji. Ręka mu się giba jak galareta i nikt z oczekiwania nie jest zadowolony. Na poprawę tych niskich morali kochana żonka kupiła Zdziśkowi piękny wypieczony chleb z brązową skórką – tak jak lubi, po czym śmignęła do pracy.

Tata zgłodniał, zaślinił się cały i postanowił nie przegrać z niekrojonym bochenkiem chleba. Gdyby w tamtym momęcie ktoś zajrzał do jego kuchni zobaczyłby zagipsowanego, dorosłego faceta, rwącego chleb nożem trzymanym w lewej ręce i podtrzymującego bochenek czołem. Z głodem nie przegrasz – nie w naszej rodzinie.

Od wypadku minął już tydzień, a tata nadal czeka na zwolnienie łóżka w szpitalu. Już empatia nas opuściła i życzymy komuś żeby opuścił szpital tą stroną lub inną, oddając tacie miejsce na operację, dzięki której w przyszłości będzie kroił chleb bez użycia czoła.

Nastał również czas zadumy spowodowany wyżej wymienionym wypadkiem. Ponieważ za niespełna dwa tygodnie moja rodzinka w składzie Mama, Tata i Babcia Sabinka! mieli w planie nalecieć Norwegię, aby pokarmić fjordy z ręki. Babcia to się nawet szykuje na wędrówki górskie w towarzystwie Davida Attenborough. No i jak to tak ze złamanym kulasem (nie wiem czy kulas też się liczy do rąk)? Jak mawia polski wieszcz i poeta Zobaczymy, Czas pokaże. Jednak z tempem warszawskich szpitali to prędzej odwiedzę tatę w Polsce wytrzeć mu jak przystało na córkę, czółko z okruszków chleba. 

Jeśli myślicie, że w tej opowieści coś się będzie zgadzać, to na pewno nie kasa w portfelu. Rodzice odwołując lot mogą się pożegnać z dobrą wolą latających autobusów Wizir i czymś takim jak zwrot pieniędzy czy możliwość zmiany daty lotu. To wszystko kosztuje więcej niż bilety i ma tyle sensu co jedzenie lodów w rękawiczkach.

 

Żeby już tak nie biadolić to Maciowa mama i tata i niebawem sam Macio świętują swoje urodziny w tym lepszym, niespacianym miesiącu – lipcu – lub cipcu jak głosił kalendarz Sabiny gdy nierówno zdarła kartkę z czerwcem. Wszyscy są wspaniali i kochani, niech im się wiedzie z dala od paciaji, niech im słońce zawsze suszy kłopoty, a dobre serduszka którymi czarują świat wracały do nich ze zdwojoną mocą. Ściskamy!

Z miłych rzeczy to zrobiłam ser. Ser jak wiadomo jest miły i po serze jest miło, a robienie sera.. no powiedzmy też miłe chciaż jak ma się 35 litrów koziego mleka od znajomków to troche pracochłonne. Powstały najróżniejsze smaki twarogów na słono, do kanapek, kopytek i słodki do sernika. Wszystko smakowało kozowo więc tak jak powinno – mniam! Chciaż garnek musieliśmy pożyczyć bo takich wiader to u nas jeszcze nie ma.

Jak już się rozpędziłam w produkcji to zrobiłam jeszcze masło (bo w sklepie podrożało), chleb jak co tydzień, majonez – bo to jest za proste żeby kupować i do tego zbiory ogródkowe i mamy przepis na wieś. 

A propos wsi, zrobiliłam ostatnio makaron ze śmietaną i truskawkami. Tak żeby wczuć się w lato, i jak nasza koleżanka o tym usłyszała to się tak śmiała jakby to było przynajmniej brownie z cebulą. Okazuje się, że takie danie dla norwega to czysty deser jeśli już kfalifikować go w posiłek. Dziwne te śmiechy i tradycje, bo dla nas to złoto lata na talerzu, i śmiać to się mogę jedynie z ich suchego chleba tostowego z serem na śniadanie i mrożonej pizzy na obiad, ale co kraj to obyczaj.

Jak już jesteśmy w temacie tradycji to ostatnio minął nas środek lata i najdłuższa noc w roku – midsommerdagen. Z tej okazji rozpalane są ogniska giganty, na które zbierane są drewniane odpadki przez cały rok. W tym sezonie nawet my się dorzuciliśmy z gałęziami do ogniska w Eidsdal. I chociaż pogoda serwowała paciaję, ciepło od giga ognicha grzało, a muzyka grana na żywo przez lokalnych grajków umilała to wyjątkowo deszczowe święto.

Co jeszcze wyróżnia Norwegię na tle Polski? Pisałam już jak na Wielkanoc w Bieszczadach mijaliśmy przepiekny kolorowy korowód maluchów i polonezów (pieszczotliwie nazywanych Poldkami). Jechały jeden za drugim, okazjonalnie trąbiąc i szczerząc zderzaki do mijanych samochodów. W środku pasjonaci, dorośli cieszący się jak dzieci na rajd kolejką. Uśmiechnięci, kolorowo ubrani poklepujący po plecach swoich malusznych koleżków również zapaleńców. Gęba się śmieje i im i nam.

No to teraz podobna akcja ostatnio spotkała nas w Norwegii. Również kolorowi jednak zostający głównie w odcieniach czerwieni i granatu. Ubrani w markowe ciuchy z logiem swoich wozów. Starsi, głównie dobrze pojedzeni, z dumnymi jak pawie w parku żonkilami na miejscu pasażerów. Kierowcy Ferrari. Zlot 200 aut, gdzie podwozie każdego szura po norweskich, górskich drogach, wspięło się na szczyt punktu widokowego Dalsnibba 1500m n.p.m.

Poproszono nas o udokumentowanie tego dumnego orszaku i powiem wam, nie robi to na mnie wrażenia. Jeśli być blacharą to taką na Wąskiego albo jakiegoś landka no i w sowitym wieku bo te młodziaki to nie mają w sobie za nic duszy. I pomimo, że z perspektywy kierowców wyglądałam jak fanka szybkich aut pstrykając każdemu fotkę, to i tak ciągle oglądałam się za naszym Wąskim, któremu finalnie też dostało się portretem, bo aż się prosił na tle tych zaśnieżonych krętych gór. 

W paciajnym czerwcu to już tyle. Pozostało nam jeszcze czekać z utęsknieniem na odwiedziny obu rodzinek i kogo jeszcze świat przyśle, bo to zawsze wesoło jak ulubieni są w koło – rym wart dwa złote, kto ma niech da.

A tata ty to ostrożnie tam z zaufaniem do pewnych kobiet, bo raz dasz sobie za nią rękę uciąć, a potem wiesz co…

a na koniec jeszcze gwiazdka:

* Przypowieść o żółwikach: Idą jeden za drugim przez pustynie trzy żółwiki: pierwszy mówi przede mną pustynia za mną żółwik drugi dodaje przede mną żółwik, za mną żółwik i trzeci zakrzykuje przede mną żółwik, za mną żółwik CO? I czemu ten ostatni tak powiedział?? – bo to był żółwik kłamczuszek.

2 komentarze
  • Bartek

    16 października 2025at23:04 Odpowiedz

    Rewelacyjnie się czyta, jak każdy wpis! 🙂

    • Agowca

      17 października 2025at10:26 Odpowiedz

      Dzięki Bartku bardzo mi miło 🙂 <3

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.