Królowa Sabina zdobywa Norwegię
Drogi pamiętniczku, jakby zaczęła 8 letnia Aga, dawno mnie nie było bom leniwiec większy niż Sid (choć wtedy pisałam, że byłam zajęta – jak każda 8 latka). Lato przeleciao, sikory wróciły z gór na dziobanko karmniczne, temperatura spadła do skarpetowej i… pierwszy raz w tym sezonie rozpaliłam w kominie!
Zmotywował mnie dziś rano kominiarz, który przyszedł do nas w pięknym kominiarskim uniformie (nie w kominiarce!) wyglądając jak postać z książeczki dla dzieci. Poskakał po dachu, komin sprawdził, błysnął guzikiem i powiedział, że – Wszystko cacy! Dosłownie tak powiedział, bo to Polak był.
No to jak cacy, a za oknem pada, że aż kurczaki więdną to trzeba rozpalać, czerpać siłę z ognia i zapachu tlącego się drewka. A jak jesień to wiadomo, kocyk, bawarka (ostatnio w takiej ilości, że w dowodzie już powoli zamiast Polski, to Bawaria się maluje) i nadrabianie stukotu w klawiaturę. Bo w lecie na pisanie nie ma natchnienia. Chodzi się po górach, kąpie w fiordzie, dziubie w ogrodzie i zapomina o ciemnych nocach. Także tak, pomimo tej deszczowej i chłodnej atmosfery (rozgrzanej piecem) postaram się przypomnieć jak to było przez to lato, bo działo się, że nie powiem – aczkolwiek powiem.

Na pierwszy ogień emerytka na gigancie!
Sabinka, babuszek mój kochany w wieku nie tak daleko trącającym w dziewiątkę z przodu, odwiedziła nas w Norwegii! No bo gdzie miała nas w sumie odwiedzać. Babcia w samolocie, z walizeczką i nowymi butami w cekiny zakupionymi specjalnie na bazarku na tą okazję chodzenia po górach – czy może być coś bardziej ekstremalnego? Chyba nie… Chociaż tata, zawodnik, jak zawsze walczy o podium, to przyleciał do nas ze złamaną ręką, świeżo po operacji wiercenia w niej śrub, żeby się jakoś bidak kupy trzymał. Mama przy tym wszystkim spada nisko w rankingu wyczynów – chociaż! Jej walizka, zamiast ubraniami na wyjazd, wypchana była wege szynkami, aż po napięty suwak, więc sami wiecie – jest poziom? – Jest.
Nic mnie chyba bardziej nie zdziwi w życiu niż widok Babci Sabci i jej błyszczących w słońcu trampek na lotnisku Vigra! (Mylnie zazywanym… z resztą wiecie). Za nią zdyszani rodzice, ciągnąc walizki – bo babci to zapomnij, nie dogonisz. Nie mam wątpliwości, że słynne w latach dwutysięcznych Tatu śpiewając Nas niedogoniat inspirowały się chodem właśnie naszej Sabinki.

Zaznaczę tylko, że na lotnisko po ekipę pojechałam bez Macieja, bo – co oczywiste – kończył budować w tym czasie taras.
Ostatnio widzieliśmy w Geiranger norweską królową, miała nawet w kinie w Fjord Center obejrzeć wyprodukowany przez nas film dokumentalny i nie zrobiło to na nas takiego wrażenia jak wizytacja najwyższego stopnia Sabińskiej mości.
Więc, że tak nielegalnie zdanie zacznę, niczym najlepsi parobkowie, przed jej przyjazdem budowaliśmy tarasy, ogarnialiśmy ogród (łącznie z cięciem i przesadzaniem drzew), malowaliśmy pokoje, budowaliśmy łóżka i kupowaliśmy dywany, kanapy i talerze, żeby wrażenie było na tip-top
Jadąc z lotniska zahaczyliśmy o punk widokowy w Ålesund, rozdziawiając oczy Sabci po raz pierwszy. Następnie mknąc przez widoki i śniadanie w terenie na ławeczce babcia uraczyła nas swoim pierwszym tekstem:
– Wnusia ten norweski chleb jest pyszny! Macie szczęście, że tu takie pieką! Pychota! Był on oczywiście moim wypiekiem, bo sklepowe norweskie pieczywo warto położyć obok miski prosiaczka, ale – ciii.
Na koniec, żeby dać Maciowi czas na dokręcenie ostatnich śrubek (które notabene nie zostały dokręcone do dnia dzisiejszego i z pewnością tak zostanie do następnego lata) zahaczyliśmy o skansen z wystawą lokalnych artystów prezentujących absolutnie wszystko. Od sztućców, przez kolorowe chusty, po wyprawianą owczą skórę, kończąc wreszcie na zamkniętej (na szczęście dla nas) w gablocie cekinowej torebce, którą babcia już przez szybę z zazdrością obmacała.

Ostatni punkt wycieczki przed dojazdem do domu to przeprawa promem. Od tego roku sunie przez nasz fjord (Storfjord) prom elektryczny, dzięki czemu nie wydaje żadnych maszynistycznych dźwięków i buja mniej. Co się gładko składa na fakt, że babcia kocha pływać promem ale nie zawsze kapnie się że już na nim jest. Czeka najpierw cierpliwie w porcie aż przypłynie, a gdy na niego wjedziemy autem, zaczyna bąkać, że ile można na parkingu stać i czekać.
Zajeżdżamy pod dom, słonko świeci, ekipa wysypuje się z samochodu jak draże spod siedzenia i wszyscy jednogłośnie zaczynają pląsać z radości. Tata nieco mniej pląsliwy przez połamane ramie, jednak i tak hopsa ucieszony widokiem naszego (uwielbiam to zaznaczać) domku.
Krążą w koło, każdy według własnego schematu, przyglądając się nawet najmniejszej roślince, szklarni, elewacji, klamkom, sznurkom – jak to na wczasach.
Wewnątrz dla większości nastąpiło załamanie czasoprzestrzeni, ponieważ dom jest wciśnięty w zbocze to mamy oba piętra równo z gruntem – jak to dziś kominiarz skwitował macie drugie piętro na parterze. W każdym razie my z babcią zjęliśmy górę, a rodzice w zaciszu (bo z babcią raczej zwykle jest głośno i bodźcowo) na dole. Każdy jednak myślał, że jest zawsze za wysoko, lub za nisko i nieustająco krążył po schodach w poszukiwaniu odpowiedniego poziomu.
Pogoda nam dopisała, bo zrobiło się prawdziwe lato i to na tyle, że śpiochy spały z zasłoniętymi roletami do późnego śniadania, a tata – typowy poranny ptaszek ze złamanym skrzydełkiem, już od 8 wylegiwał się na (świeżo powstałym) tarasie nagrzewając górę, czasem pieszczotliwie nazywaną brzuszkiem. Co jak co, ale jak się ma szczęście, to w Norwegii też można się opalać.
Z babcią już tak jest, że jak się nie zapisuje na bieżąco jej tekstów i zagrywek to potem nie ma się tomiku żartów, toteż oddać aurę wyjazdu jest ciężko – ale było zabawnie.
Ponieważ cekino – trampki rwały się do boju, pojechaliśmy na wycieczkę – tak, tak pieszą wędrówkę! Rodziców wysadziliśmy na szlaku do Ruggå (punktu widokowego z wielkim chybotliwym kamieniem na szczycie)
Babcię zabraliśmy na krótszy, ale wymagający spacer – nazwijmy to nie ujmując nikomu zasług – wędrówkę górską w upale – pod górkę! Do punktu widokowego Kamben na górze Syltefjellet. Trzymam babcię pod ramię i ledwo dorównuje jej kroku, a na pytanie czy nie chce się zatrzymać i odpocząć słyszę – Szybciej dojdę to szybciej odpocznę, idziemy!
Na końcu ukazał się widok zapierający dech w piersiach porównywalnie do zadyszki, jednak babci uwagę mocno przykuła ścięta na wysokości około metra nad ziemią sosna. Trzeba wspomnieć, że Sabina ma słabość do takich pniaków osadzonych w ziemi, gdyż (najprawdopodobniej natura tak chciała) świetnie sprawdzają się jako podstawki pod pelargonie i petunie. Wszystkie ścięte drzewka w jej ogrodzie robią za stojak do kwiatów. Ostatnio nawet zauważyła taki pieniek w krzakach w drodze ze sklepu na spacerze z psem i co? Wytachała go na chodnik i całą drogę do domu turlała niczym gnojarz kulkę, na końcu wbijając w nią kwiatek. Tak więc pierwsze co Maciek usłyszał od babci zdobywającej swój pierwszy szczyt Norwegii to – Zobacz jaki to byłby dobry pieniek na petunie.
Wracając pod pachę z babcią, żeby nie odleciała niczym balonik, dotuptaliśmy do samochodu znając już dalszy plan wycieczki – LODY.
Innego dnia zaprosiliśmy wszystkich na rejs łódką, która płynąc z Geiranger przez fiord oryginalnie nazwany Geirangerfjord aby zobaczyć z bliska najsłynniejsze w okolicy wodospady (w tym słynny na całą Norwegię wodospad siedmiu sióstr). Wiało, to babci zawsze wtedy fryzurka się paprze, więc oglądaliśmy co mniej ciekawe siule wodne z dolnego pokładu. Mamy fryzurka przypominała lwa porażonego prądem, ale tak już ma nasza włochata rodzina.
Po powrocie jeszcze klasyczne zdjęcie ze złotym traktorem i mniej atrakcyjnym trollem, muśnięcie pośladkiem słynnego krzesła królowej i można wracać na grilla!
Nie mogliśmy nie oprowadzić rodzinki po Norddal – wiosce w której wynajmowaliśmy dom przez 5 słodkich lat i której mieszkańcy otoczyli nas przyjaźnią i zaufaniem przy którym nie chowają przed nami wina, a się nim dzielą do białego rana jak siła pozwoli.
Obowiązkowym punktem wycieczki do Norddal jest wodospad Dyrdalsfossen – gdyby taki był w Polsce już by na niego sprzedawali bilety, tymczasem w wiosce jest to po prostu wielki kran, z którego woda płynie w każdym domu. Górska, słodka i zbawienna na zabicie kaca po tych wspomnianych winkach.
Babcia spojrzała na wodospad z podziwem, przeszła na mostek i zerknęła w pionową otchłań skotłowanej wody, poetycko komentując, że – jakby ktoś tu spadł to by się zesrał zanim doleci do ziemi. Klasa.
Na zwieńczenie tego krótkiego wyjazdu wysadziliśmy rodziców na kolejnym szlaku (tym razem ciężkozauważalnym) i żeby dodać ich wycieczce dreszczyku emocji pojechaliśmy pokazać babci farmę UNESCO na której nie ma absolutnie zasięgu telefonicznego (gdyby ktoś tam z nich się gdzieś tam na obczyźnie zgubił).
Farma istniejąca i funkcjonująca nieprzerwanie od ponad 300 lat o nazwie Herdalsætra służy wypasie kóz, owiec, koni i krów. Zwierzęta przez całe lato graja tam pierwsze skrzypce niczym szczęśliwa krowa w reklamie Terravity.
Dziobią trawkę, lub sznurówki głaszczących, dają mleko z którego nadmiaru takie złodziejaszki jak my (no dobra za zgodą) robią sobie sery i ogólnie opływają sielanką. Niestety sielankę zniszczyła nam deszczowa pogoda i kupy atakujące babciowe cekiny, toteż skończyliśmy na darmowej kawusi w tamtejszej kawiarence. Znowu darmo? A Norwegia taaaka droga! Ano wystarczyło podwieźć na stopa miłą parę właśnie wracającą z wioskowego sklepu i jednocześnie prowadzącą przez lato wspomnianą Cafe – Kafistova.
Wracając jeszcze zatrzymaliśmy się w kozim żłobku, co absolutnie skradło babciowe serce, zastanawiając się jak jej się taka mała koza zmieści do walizki w samolocie – żywa dodajmy.
Po wjechaniu w strefę zasięgu upewniliśmy się, że rodzice są na dobrej drodze (przynajmniej tak twierdzą) więc zahaczyliśmy jeszcze o znajomych obrabować ich dobre dusze z zieleniny, którą sami hodują lub uprawiają, bo jak wiadomo hoduje się zwierzęta, a uprawia… no właśnie.

Słonko ponownie wyszło na taras rozpuszczając nam lód w zwycięskich drineczkach i wtem nadeszli rodzice – dobrze! Myślicie sobie, trafili. No tak, ale dlaczego przyszli w prawa zamiast z lewa? Okazało się, że jednak szlak ukrywał się lepiej niż Obajtek w Budapeszcie i wyprowadził ich na manowce. Szukali i szukali, aż w końcu znaleźli drogowskaz, który skierował ich do kamienia, który tacie wydawał się wyjątkowo znajomy. Nie żeby ojciec się z kamykami bratał, ale już raz na nim tego dnia przycupnął, co dało mu do myślenia, że ta wycieczka to była troche w koło Macieju. Nawet bez Macieja. Najważniejsze, że się schodzili i trafili na taras z gotowym już obiadem, bo jak wiadomo wakacje są od tego żeby oprócz chodzenia pochłaniać pokarmy różnej maści i koloru.

Nazajutrz zostało nam zacisnąć oczy jak nerwowemu poślady, coby łza nie pociekła i odwieźć kochaną rodzinkę z powrotem na lotnisko. Ech piękne to były i niezapomniane letnie chwile. Moje życzenie na wszystkie kolejne urodziny to być takim kozakiem jak moja rodzina – latająca samolotami i chodząca po górach 88 letnia Sabinka, biegnący za nią z połamanym ramieniem zadowolony ze słońca na tarasie tata i mamcia, królowa wege przemytu <3
Kochamy was i nieustająco czekamy na powtórkę <3

Ps. Słodycze w Norwegii są nieco kontrowersyjne, nie można kupować pierwszych lepszych bo jest szansa, że natniecie się na lukrecję. Maciejka ze szkoły wiedzę o Norwegii wyniósł właśnie w tej dziedzinie – Tam dzieci są biedne bo mają ohydne słodycze. Jednak jak się odpowiednio podiguje to i pyszny słodycz się znajdzie – np. Ostatnio odkryte przez nasz tofiki – taki niby to karmelek niby krówka. Poczęstowałam zatem babcię tym przysmakiem tuż przed odlotem, a ona skomentowała to prosto jak w mordę strzelił – Taki gówno miód.























Brak komentarzy