Brodzenie w majowym śniegu
414
post-template-default,single,single-post,postid-414,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Brodzenie w majowym śniegu

Wstałam rano jak zwykle przed Maćkiem, on jakoś lepiej znosi świty o 3 rano niż ja. O godzinie 7 jest już jasno jak o 12 i ciężko mi spać z myślą, że zaraz obiad wjedzie na stół.

Jak każdego ranka, poszłam wypuścić kurczaki. Tak zupełnie to ich nie wypuściłam, mają do dyspozycji mały ogrodzony płotkiem teren, pośrodku z drzewkiem, na które lubią wskakiwać. Starają się wejść jak najwyżej – może szukają drogi ucieczki? Całość przykrywa powiewająca siatka, więc uciec się z pewnością nie da (chyba, że zrobią podkop jak w “Uciekających kurczakach”). Zadaniem siatki jest nie dopuścić głodnych orłów, do tych opierzonych kąsków. 

Swoją drogą orły zawsze wyglądały mi na takie ptaki – mądrale, co się lekko wywyższają, ciekawe czy skobelek na furtce je powstrzyma… 

Polecam tą bajkę “Uciekające kurczaki” – zmieni się wasze podejście do “głupich kur” – nasze są takie same, jak te animowane, nadaliśmy większości z nich ksywki i potrafimy czasem podejść do ogrodzenia i gapić się na nie 15 min, tak po prostu, śmiejąc się z głupot jakie wyczyniają. 

Jest “Struś”- brązowa kura (ja mam nadzieje, że to nie kogut – okaże się) najwyższa z podlotków i ma na głowie czapkę, która robi nad jej oczami coś w stylu grubych brwi, więc Struś jest ciągle naburmuszony. Obok biega Przepiórka oczywiście to zwykła kura, ale jest najmniejsza ze wszystkich, bardzo nieśmiała i ewidentnie na końcu kurczacznej hierarchii – zawsze ostatnia wchodzi do kurnika i nikomu się nie stawia – ma ona też swój odpowiednik w negatywie – szaro – szarą kurkę (bo Przepiórka jest szaro – szara w odwrotny sposób), którą nazwaliśmy Lincoln. Ma takie bokobrody jak Lincoln i tyle. Biały zupełnie jak filmowy Mr.White jest przewodnikiem młodego stada, nie jest piękny – o taki sobie zwykły biały kurczak z czerwonym dziobkiem, ale go oswoiliśmy i dał sobie nawet zrobić test stabilizacji kurczaka (jak w reklamie mercedesa) ruszasz tułowiem takiej kurki w górę i w dół, a głowa pozostaje nieruchomo w jednym punkcie – hit! 

Warto wspomnieć też o pierwszym mieszkańcu naszej działki – to: Kurorzeł, czyli jak łatwo się domyślić, kura (już taka dorosła i duża) upierzona jak orzeł. Jakby Amerykanie chcieli ciąć koszta, to ona na pewno byłaby w zasięgu ubogiej ręki, gotowa pozować do tych wszystkich emblematów i reklam. 

O Kurorła trzeba dbać, bo jako jedyna z całej tej ekipy znosi jajka. Dla towarzystwa dokoptowali jej koguta biznesmena (w kolorowym garniaku. Wielkiego, lśniącego, z najlepszymi piórami i zapewne schowaną gdzieś Bmką pod kurnikiem). Pan został pożyczony od Ingvild, która cieszyła się, że jej kogut wreszcie będzie miał bardziej kurze towarzystwo (dotąd uwikłany jedynie w owcze znajomości).

Są jeszcze czarne kurczaki – dwa koguty i kurka – trzymają się razem i tworzą kurzy gang. Podejrzewam, że gdyby dać im instrumenty, założyłyby kapele hard kurową, ze świetnym zachrypniętym wokalem jednego z kogutów (bo teraz brzmią jak zepsuty blender, albo bardzo stare drzwi). Ciekawe jaką miałyby nazwę zespołu? RusterRock czy Black Wings albo Sharp Beaks, przed każdym koncertem krzyczałyby Nakurzamy!!! I wywijały solówki na małych gitarach, a kury z podniecenia znosiłyby jajka pod sceną.

Jakoś tak zawsze wychodzi, że zbaczam z tematu – bo miało być coś o brodzeniu w śniegu, a ja już sprzedaję bilety na kurzy koncert.

No i jak te kurki już rano wypuściłam, to patrzę – a na trawie szron! Kto daty nie zobaczył – jest środek maja. To lecę do Maćka z pomysłem (który nie był mój, tylko jego) budzę i wołam – Szrooon! Idziemy na deskę! Szybko zanim rozmarznie! Pewnie jakbym używała tego codziennie, to straciłoby swoją magiczną moc, ale Maciejka wyskoczył z łóżka i po kilku minutach był już gotowy wbiegać na szczyt.
Jako, że ja zawsze używałam snowboardu jako sportu zimowego, w zimie i w związku z tym było zimno, to i teraz ubrałam się na ziąb. Spodnie termiczne, spodnie snowboardowe, kurtka, czapka, rękawiczki, dwie pary skarpet i w drogę. O! jeszcze okulary, bo słońce już ostro przygrzewa… 

Jeśli ktoś ma słabe nerwy do głupków to lepiej niech już sobie odpuści czytanie. 
Narty to tak o lubimy, więc nie mamy. Snowboard – to już co innego. ALE (znowu jak zawsze ale ale ale) SPLITBOARD, to wynalazek ludzkości, bez którego w ogóle nie powinno się wychodzić z domu (planując taką wycieczkę jak my). Niestety, ktoś kto zaznał rozkoszy, jaką jest podchodzenie pod górę na “przeciętej” desce, z podpiętymi fokami – z pewnością wie, że wart jest swojej ceny. ALE, co zrobić, na razie kasy nie uzbieraliśmy, więc idziemy tradycyjną metodą – na butach – dodam, że snowboardowych. Już tak robiliśmy – w zasadzie całą zimę. Ale – jest – wiosna.

Startujemy z parkingu idąc na siagę, na szczyt Smogehornet, wciągając deski na linkach założonych na ramiona.

No i tak sobie najpierw idziemy, w ten ciepły poranek, po zielonej łące, potem po błotku (deski teraz niesiemy, żeby nie było, że nie szanujemy sprzętu i ciągamy go po zasranych polach). Doszliśmy do lasu i ja już bym mogła jednak zjechać po tej kupie i wracać. Pot się leje, słońce świeci, wielkie buty całe w… trawie. Rozbiórka. Kurtki zostawiamy na drzewie, zabierzemy wracając – jeśli dożyję powrotu oczywiście (nie chcę spojlerować). W lesie, na wyższej wysokości, już jest sporo śniegu zapadającego się pod stopami. Idę przodem jak jeden z naszych najdzielniejszych kurczaków. Chmury chyba wszystkie poleciały na jakiś zlot, bo słońce praży ostro. W połowie lasu mijamy strumyk i ja się już zastanawiam, czy on aby nie ma źródła na moich plecach.

Spodenki termiczne, to jakiś poroniony pomysł był, albo je zdejmę, albo nogi ugotują mi się jak ziemniaczki na parze. No to co? Siup na kamyk, teraz wyzwanie – zdjąć moje 10 letnie buty, sznurowane na sznurki długie niczym wszystkie kluski, połączone w jeden.
I teraz wyobraźcie sobie to – środek lasu, zima, ale słońce świeci, a na omszałym kamieniu stoi Aga, w skarpetkach, bez spodni, siłująca się z legginsami i… słyszymy głosy. Szybko się ubrałam, nie powiem. Jedna warstwa mniej, można iść dalej. No i tak idziemy, jak te głupki, w butach snowboardowych, zapadając się z każdym krokiem w śnieg. Brodząc jak pisałam w tytule.

Aż tu nagle, zwrot akcji jak w filmie “Śmierć w Wenecji” (kto kojarzy ten fragment z “Chłopaki nie płaczą” ten wie, jak wartka może być akcja, pośrodku góry, pośrodku niczego). Ekipa pięciu osób na nartach, na fokach (to takie sztuczne futerko pod nartami, żeby podchodząc nie zsuwać się w dół, a nie foka zwierzę przywiązana do narty). I te pięć osób, ubranych w szorty, okulary i t-shirty, zobaczyło nas – zakopanych w śniegu, przywianych zapewne z innej krainy Eskimosów, ciągnących deski na plecach.

O dziwo zamiast się z nas śmiać, wyrazili szczery podziw. Myślę, że byliśmy tematem ich rozmów jeszcze przez większą część wspinaczki. Myślę, a nie – wiem, bo oddalili się równie szybko, jak pojawili.
W tej chwili, już myślałam o sprzedaniu nerki, w zamian za splitboard. Wyszliśmy z lasu – hurray!

Maciek teraz robi za przewodnika – zapada się jeszcze bardziej – bo grubszy. Ciśniemy na szczyt, który widzimy daleko przed sobą. Dokładniej to idziemy na to widoczne wzniesienie, bo faktyczny szczyt jest schowany za naszym małym grzbietem, jeszcze miliony godzin wspinaczki dalej.

Dotarliśmy! – już nie mamy siły zjeżdżać – ale widok jest boski – w dole jezioro i zielone pola, nad nami ekipa, lekko sunąca na nartach, a u nas śnieg, upał i szczęście, że płuca są z nami, a nie wyplute dyszą na kamieniach w lesie.
Odpoczywamy 15 minut, żeby mieć trochę frajdy z jazdy, jeszcze tylko RATM do uszka, żeby, wiadomo, lepiej jechać i fru! Piękne uczucie, wspaniała góra, super warunki – opłacało się! W gęstym lesie z naszymi skillami, nie było już tak kolorowo, ale daliśmy radę – tylko raz zaliczyłam brzózkę. Po drodze zbieranie zostawionych ubrań i szczęśliwy koniec wycieczki.

W sumie 4 godziny brodzenia, w tym 20 minut zjazdu, ale za to jakiego wyśmienitego! Po drodze do domu, jeszcze postój w sklepie na zasłużony odrdzewiacz dla Maciejki i Pils dla zwycięzców.
Okazało się, że jednak krem do opalania, czy to maj, czy to śnieg trzeba mieć. Jenny w sklepie kulturalnie zapytała Maćka
– Have You been on the sun today?
Jeszcze przez 3 dni chodziły podśmiechujki z naszych zjaranych twarzy w białe wzory okularowo – czapkowe. Ale to jest cena za boski zjazd i głupotę jednocześnie.

Jeszcze jedna nagroda czekała na nas w domu – pizza! Cóż piękniejszego mogliśmy wymyślić? Jak wróciliście właśnie z jakiejś walki o życie, to trzaśnijcie sobie, bez wyrzutów taką pizze – to jak piątka zbita z samym sobą.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.