Dom, dom, dom, dom…
Jak tu zacząć, żeby oddać radość psa, co pierwszy raz po kryjomu mlasnął kaszanki…
Były podskoki, tulaski, całuski, opijanie, objadanie, szok i niedowierzanie, łzy radości, szczęki na parkiecie, obsiulane majty (czyżby?), a to wszystko dlatego, że…tutaj wchodzi muzyczka dum dum dum … Uwaga spojler:
KUPILIŚMY DOM!
Teraz fruuu konfetti pod niebo!
Kto jest rybą detektywem i Śledzi jako tako co się tutaj dzieją za dziwy, ten wie, że szukanie domu było naszym letnim koszmarem (zimowym, jesiennym, wiosennym też).
Dla niewtajemniczonych polecam wrócić od poprzedniego postu (klik), aby zapoznać się z płynącą strumieniami frustracją nas – poszukiwaczy, oraz w gratisie miłosną zaręczonką.

Ponieważ klu historii rozgrywa się na przełomie ostatnich miesięcy, pozwolę sobie zacząć od jej początków.
Zdeterminowany na wybudowanie swojego własnego gniazda Maciek, zawziął się i zaciągnął do pracy u lokalnego orła. Jan Kåre, Norddalski stolarz i nasz przyjaciel, od czasu do czasu zatrudnia Maciejkę do pomocy, dzięki czemu nasz bajkowy Bob, wie jak chatę zbudować od podstaw.
Wiosną pracował ze wspomnianym wyżej orłem (to taka alegoria, że budowa gniazda to ptak itp.) przy naprawie dachu stodoły w pobliskiej wiosce Eidsdal. I tak, codziennie jeżdżąc wspólnie śniadaniową Toyotą (bo ten 30 letni klasyk robi również za stołówkę w czasie lunchu) mijali zabudowania wspomnianej wioski.

Jesienne słońce świeci, chłopaki wracają właśnie z pracy i wtem Janek zupełnie niezobowiązująco wiezie Maćka do pobliskiego domu, akurat stojącego na ich powrotnej trasie z pracy.
– Zobaczysz Maćku dom Åse. Może Ci się spodoba, a słyszałem, że wkrótce będzie na sprzedaż – powiedziałby gdyby władał polszczyzną.
Maciek zdesperowany poszukiwaniami oczywiście przystał na propozycję, a że jest w gorącej wodzie Company, to nakręcił się jak kocur na laser i już się w miejscu zaczął zakochiwać.
Tymczasem (borym lasem, bo w Eidsdal lasów jest pod dostatkiem) ja spacerowałam sobie po wiosce, dzielnie, z pełnym pęcherzem wyrabiając kroki. Macio przesiadł się do Wąskiego i z rykiem 4 litrowego Jeepa zajechał po swoją ukochaną, pokazać jej ich świetlaną przyszłość. Ja na to, jak pies na warzywo, że niby okeeej, ale nie chce mi się za bardzo i siki cisnął jak biodrówki w gimnazjum. Ten uparcie namawia i grozi porwaniem, więc zaciskam uda i godzę się na szybki look, ale tylko z zewnątrz!
Dojechaliśmy na miejsce, domek ładny nie powiem, do tego super szklarnia i kawał działki – ale wioska nie ta. – To jak tu jesteśmy to już zapukajmy, prosi z ekscytacją cziłały na widok większego psa. – Dobra! Ale ty gadasz. Decyduję.
Pukamy, otwiera starsza pani o imieniu Åse, od razu rzucając, że po angielsku to ona: e – e. Maciek, już zupełnie spsiaczały w tym opisie, robi oczy baseta i szepcze – No to ty jednak gadasz.
Jeeeżu co mnie podkusiło, zamiast grzać stopy na ciepłej podłogówce w kiblu, będę musiała teraz dukać po norwesku wszystkie uprzejmości. Dobra, robimy to (najwyżej zażądam w nagrodę paczki chrupek). Pani osa (bo wiadomo, Å to O) była bardzo miła, słodziutka, dała nam nawet prospekt domu przygotowany na przyszłą sprzedaż, rzuciła ceną z kosmosu i tyle nas widziała.
Maciek merda ogonkiem, że ładny dom, duży, zadbany tylko drogi, na co ja ucięłam jego marzenia kwitując – Za wysoka cena i nie ta wioska, w dodatku prom znów odcinający nas od świata i brak widoku na wodę.
I tak się skończyła próba zdobycia domu numer 1236789.
Dlaczego „nie ta wioska” spytacie (albo nie spytacie, a ja i tak powiem). Odkąd mieszkamy w Norddal – 10 minut jazdy samochodem od Eidsdal, ciągle słyszymy, że Tamto to jest „wrong village” (zła wioska). Ja rozumiem, że każdy chciałby mieć nas, wspaniałych artystów, hodowców dzielnych dziobaczy i sługusów uszatego króla w swojej wsi, ale żeby tak od razu psioczyć na tamtych? Trochę trąci to rywalizacją a’la Kielce vs Radom. Nie oszukujmy się, można mieć swoich faworytów, ale nadal (z lotniskiem czy bez) pozostaną oni w Kielcach i Radomiu. Tak więc nie przejmując się dłużej docinkami, spojrzeliśmy na Eidsdal jako miłą wioseczkę, blisko znajomych z Norddal i co plusuje, jak kujon na wychowawczej donosem – słońceee, dużo więcej słońca!
Pomimo wszystkich tych zalet nadal odpuściłam temat znalezionego, turkusowego domu. Maciek jeszcze kilkukrotnie próbował mnie przekonać, mówiąc, że znalazł ogłoszenie i cena wywoławcza spadła, ale ja niczym osioł ze swoją mądrością beczałam – nie.
Później podczas zimniejszych miesięcy przyszło mi rozpalić w kominku, a z braku wolnych gazet, napatoczył się prospekt od Åse, idealnie rozniecając ogień w Jotulu.
Tak czas leciał, Maciek zaczął budować kolejny dom z Jan Kåre, kolejny nie dla nas. Śnieg popadał i czas na budowę na działce, (zakupionej ponad rok temu) właśnie zaczął się kończyć. Korzystając z chwilowego towarzystwa szefa budowy, który zajmował się również wycenianiem budowy domów, sprytny Maciej wrócił pewnego popołudnia z wieściami, których nawet pierogi z fetą nie pocieszą. Zjadł i opowiedział, czego się dowiedział.
Po pierwsze primo, domek musi stać w połowie naszej pochyłej działki, tym samym tracąc widok równie szybko co sens istnienia. Po drugie secundo, koszt 80m2 domu bez piwnicy, bez strychu, bez garażu, bez szopy, szopa i nawet bez bzu, kosztuje tyle milionów (to akurat nie jest kolokwializm), że bez napadu się nie obejdzie, a nawet jak, to jak śpiewa media expert, po co przepłacać?
Uznaliśmy, że kaszanian i z takim planem to, nawet jakby konie kraść (a te się w Norwegii cenią) to i tak nic byśmy za bardzo nie zdziałali.
Wytrwali jesteśmy, toteż pochlipaliśmy kilka tygodni i zabraliśmy się za dalsze planowanie przyszłości w naszym nieistniejącym domostwie. A może by tak kurczaków dokupić na poprawę nastroju? Zawsze to wesołe gdakanie trochę humor poprawia. Zaraz zrezygnowaliśmy niesieni nadzieją, że wkrótce się wyprowadzimy… Czas pokaże jak mawia wieszcz discopolo.
Impreza Bożonarodzeniowa tzw. Julebord – czyli po norwesku „świąteczny stól”, a po polsku Śledzik
Zostaliśmy zaproszeni na firmową imprezkę do miasta Ålesund (teraz możecie już poprawnie je wymówić, pamiętając, że ‘å’ to ‘o’) do agencji reklamowej, z którą świeżo zaczęliśmy współpracować. Pojechaliśmy samochodem, bez hotelu, ażeby nasz budowniczy Bob nazajutrz mógł wrócić na rusztowanie. W tej sytuacji rozsądne było wysłać na degustację norweskich alkoholi zagryzanych serem pleśniowym z miodem podanym na świątecznym pierniku, mię.
Nie wiem jak kierowca, ale ja bawiłam się przednio – fantastyczni ludzie, młodzi, kreatywni, czający bazę mmm… miodzio jak ten z piernika!
Wymsknęliśmy się gdy w powietrzu czuć było nadchodzące karaoke, którego mój szofer na trzeźwo by nie wytrzymał (mówię tu o słuchaniu mnie, już o śpiewie nie wspominając).
Wróciliśmy do domu w sekundę, zaginając czasoprzestrzeń snem śpiącej królewny.
Nazajutrz chłop do roboty, a księżniczka odpokutowuje szczęście pożyczone z nadejśniętego dnia. Nie było najgorzej, ale dużo czasu spędziłam na wspominaniu fantastycznych ludzi i świetnej atmosfery (jak zwykle głoszą ulotki pikników rodzinnych). Wtem po paczce chrupek z mrożoną pizzą nadal w piekarniku, naszło mnie uczucie namacalne niczym moc z kosmosu. Jakby ktoś szeptał mi do ucha – Chcesz ten dom…
– Chcę? Myśle.. ale przecież będzie nam tak samotno… na co głos, nie dając za wygraną -Jakie samotno? Przecież tu SĄ ludzie wokół, z kim dzieliłaś wczoraj winne butelki?
– No racja, są i to fajni… do tego Norddal z garścią naszych przyjaciół tylko rzut beretem… chyba racje ma ten głos – chcę ten turkusowy, Eidsdalski dom! Postanowiłam.
Maciek zmęczony po nieprzespanej nocy i porannym wstawaniu, stanął jak wryty na moje oświadczyny:
- – Chcesz CO?! Ten dom? Ten który jest w złej wiosce? Ten o którym zakazałaś mi wspominać? Ten którego prospekt jeszcze w piecu dobrze nie ostygł???
- – Tak, ten. Kocham Cię – dodałam z oczami pełnymi nadziei, że nie weźmie mnie za wariatkę większą niż już zna.
Dobra. Idziemy po niego!
No i co się mogło okazać, jak już decyzja podjęta? NIE MA GO! Ogłoszenie na Finn.no (norweski olx) zostało zdjęte. No to teraz chcę go bardziej. Poszłam spać wcześnie, a zdeterminowany Maciek poświęcił nockę na odnalezienie ogłoszenia. Nad ranem obudził mnie podekscytowany, że ogłoszenie wisi nadal na stronie Meglera (agenta nieruchomości) i jest szansa, że nadal jest na sprzedaż, albo że leniwy megler zapomniał je ze strony usunąć…
Przeczekaliśmy weekend nie nakręcając się, subtelnie chodząc po ścianach, co rusz oglądając zdjęcia domu i myśląc jak by się tam mieszkało.
W poniedziałek, jechaliśmy odwieźć mnie na wizytę u psychologa, tuż przed dzwoniąc do Meglera. JEST! Jest nadal dostępny, a ogłoszenie z Finn zdjęli, bo nikt przed samymi świętami domów nie kupuje. Hehe – Watch me.
Weszłam do gabinetu tak radosna, że doktor uznał, że to jedno z naszych ostatnich spotkań.
Czekała nas licytacja, ponieważ kręcił się wokół sprawy jeszcze jeden zainteresowany.
Jednak najpierw trzeba ogarnąć kredyt.

Może komuś świta, opisana kiedyś akcja łapania barana sąsiada… Uciekł skubany wprost w moje rabatki, po drodze kasując Maćka z byka. Złapaliśmy drania na chlebek, uwiązaliśmy bezpiecznie i zgarnęliśmy uznanie sąsiada (który akurat wyjechał do Hiszpanii, z niewiadomych przyczyn bez bez barana). Owym sąsiadem był dyrektor lokalnego banku, więc reszty już nie będę dopowiadać. Z pomocą naszych rodzinek oraz Janka i Else (od nich obecnie wynajmujemy dom) dostaliśmy kredyt.
Licytacja (dotychczas kojażąca się ze stu procentową porażką) poszła sprawnie, bo nasz rywal chyba zapomniał portfela.
Wygraliśmy! Mamy dom!
Na święta polecieliśmy 3 samolotami z nowiną zapakowaną w bagaż w towarzystwie makowców, ogłosiwszy ją dopiero przy wigilijnym stole, fundując rodzince szok stulecia. Z początku nikt nie uwierzył, później były łzy szczęścia, a o barszczu i prezentach zapomnieli wszyscy. Z tych emocji biesiadę i otwieranie podarków zaczęliśmy po północy, czyli po Wigilii.
Oczywiście nie bylibyśmy sobą kupując dom bez pieniędzy, toteż musieliśmy przejść się po rodzinie z tacą, niczym ksiądz na remont kościoła. Dostaliśmy nieocenione wsparcie, tym samym wiedząc, że tuż po powrocie możemy wprowadzać się na nowe.
Przy przeprowadzce pomagało nam pół Norddal. 4 samochody zapakowane po sufit jechały w kolumnie, wywożąc nasz szpej z Norddal do Eidsdal. Załapały się zarówno sprzęty kuchenne jak i pianino czy organy (takie do grania, nie na nerwach) i masa roślin (oprócz kłopotliwego dotychczas 2 metrowego awokado, które zapobiegawczo zeżarły króliki koleżanki).

Dużo pudeł, paczek, siatek, odnalezionego (ukrytego wcześniej) alkoholu i innych nieużywanych od lat bardzo niezbędnych rzeczy. Na sam koniec pojechał z nami Fido, a po kilku dniach dołączyły kurczaki. Fidek, jak to król, już zajął całe piętro swojego królestwa, a kurki tymczasowo wylądowały w szklarni (z początku zupełnie nie kumając szklanych szyb, co było drastycznie zabawne).

Pierwszy kontakt ze swoim własnym domem polegał na tym, że przypadkowo oderwałam głowę ogrodowego żółwia.
Z daleka słyszałam Maćka niedowierzanie – Oderwałaś głowę żółwiuuuu? Chwile później przypadkowo znokautował betonowego zająca, pozbawiając go uszu. Gliniane ZOO w ogródku (z głową lub bez) zapewne narzeka na nowych właścicieli. Ostała się tylko sarna i kilka żab, ale nie oszukujmy się, trzeba wypuścić je do lasu.

Poza tym dom jest w dobrym stanie, ma nowy dach i świeże łazienki, więc jedyne czego od nas wymaga to dopasowania go stylem do nas i oderwania go jak najdalej od ściśle trzymających go lat 80 tych, co jasno jest wypisane na tapetach w palmy.
Czekając na coś tak bardzo bardzo jak na ten dom, w końcu spełniając to marzenie, byliśmy jednocześnie szczęśliwi, przerażeni i zatkani jak zlew w kuchni babci. Nie codziennie dostaje się takich emocji, trzeba się z nimi i domem oswoić i potem korzystać na całego, jak rodacy z baru sałatkowego w Pizza Hut!
Ponieważ wbrew umowie, poprzedni właściciele zabrali większość mebli, z początku relaksowaliśmy się na prowizorycznej kanapie zrobionej z materaca. Jednak nasze koleżanki w tym samym czasie kupiły mieszkanie i wyprowadzały się z pobliskiego Geiranger, miłym gestem dostaliśmy od nich (już właściwą) kanapę.

Do tego w gratisie dwie kury o wdzięcznych imionach Bella i Nugget. Ponieważ dziewczyny pracowały w szkole, w ramach projektu wychowały z dziećmi (notabene Norddalskie kury naszego sąsiada numer dwa). Przy przeprowadzce do bloku nie ma mowy o kurczakach (tak, wcześniej spytały dla pewności) więc dostaniemy je pod opiekę do naszego kuratorium.

Zapobiegawczo przez ostatnie lata nazbieraliśmy trochę domowego sprzętu, ciągle pozytywnie wierząc w przeprowadzkę. Dzięki temu mamy między innymi sprzęt kuchenny i wielki, dwuosobowy materac, który żeby udowodnić mi, że się zmieści w sypialni, Maciek zmierzył własnym ciałkiem.

Dla słonecznego kontrastu, bo nie chwaląc się – mamy w dzień już 2 godziny słońca, podczas gdy w Norddal nadal ciemności egipskie (szczerze nie kumam jak w Egipcie mają być ciemności, skoro lampa tam non stop). No pewnie w nocy… a w nocy to też mamy ciemno, że oko wykol! Dzięku temu widać drogę mleczną i kilka planet (w tym Mars, Wenus i Jowisz! Chociaż chwilowo to i tak niesamowicie).
Odbiegłam… Kontrastem są lampiony, szandeljery z grubego plasTYku imitujące, najpewniej w zamyśle artysty, kryształ. Dzięki nim w domu jest idealny półmrok maskujący koty. Koty robiące się z królika… inni mają koty z psa, ale czy są koty z kota? Chyba są, bo kot też kurz robi – o mamko, to powinny być też koty z kur! Za daleko zabrnęłam.
Kury mają teraz jakby luksusowo, dziobanko jak w przeszklonym Holtonie, do tego lufcik w dachu na wspomniany kurz i widok na nas i na las, w sam raz.
Zostało mi poświęcić, niczym kapłan, linijkę na jeden z niewielu mebli pozostały po poprzednikach. Nie wiem co ich podkusiło żeby nie zabrać ze sobą takiej meblarskiej perełki – ale no nic – po prostu mamy szczęście. Żadne słowa tego nie opiszą, więc pozostaje zatopić oczy w zdjęciu stoło – fontanny z lilią wodną i papierowymi kamieniami – obiecuję napełnić ją wodą, jak już pozbędę się kartonów! Szymon dobrze doradził, żeby na tych imitowanych kamiennych półeczkach poustawiać zestaw Jezusków i Maryjek z Lichenia, żaden gość się nie oprze i koronkę czy dwie do takiego cuda wrzuci. I interes się kręci.


Nie wiem dlaczego z początku zamknęłam się na dom w Eidsdal niczym małż… może wszystko potrzebuje procesu (tak ostatnio popularnego), a może początkowe marudzenie paradoksalnie dało mi pewność, że to jest ten dom, który będzie właśnie najlepszy? Niezbadane są ścieżki głosów w głowie, ale ten był na piątkę z plusem, bo mieszka nam się teraz bajkowo.
– I wiecie co? Wreszcie będziemy mogli spędzić lato w Norwegii, a to przecież najbajeczniejszy okres, pełen słońca do nocy i wycieczek z plecakiem.
Rozmarzyłam się… wpadajcie 😉


czapi
7 lutego 2025at16:45uuuuuu wspaniałość, ja w poszukiwaniach swego karkonoskiego kawałka, dobrego Wam
Agowca
7 lutego 2025at18:44ooo Czapi!Dzięki:) trzymam za twój sukces wszystkie kciuki!<3
Sylwia
7 lutego 2025at11:32świetnie się czyta <3 niech Wam się dobrze mieszka
pozdrawiam 🙂
Agowca
7 lutego 2025at16:27Dziękujemy<3 Zrobimy wszystko żeby było nam tutaj najlepiej 🙂 I bardzo mi miło, że poczytane <3
Karolina
7 lutego 2025at08:54Aga książkę pisz! Wspaniałe pióro!
Agowca
7 lutego 2025at10:42Dzięki! Książka już prawie napisana 😉
Monia
7 lutego 2025at07:01Torpeda!! ale wieści wspaniałe!
Udanej zabawy w dopasowywaniu domku do Was❤️
Agowca
7 lutego 2025at10:43No torpeda straszna 😀 Dzięki! I zapraszamy 😉