Dzień Ziemi
1357
post-template-default,single,single-post,postid-1357,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Dzień Ziemi

Fauna i flora, czyli post czytany głosem Krystyny Czubówny z okazji najważniejszego dnia na świecie, czyli Dnia Ziemi. 

Bo to, że mamy tu pięknie, to jasne jak instrukcja w jajku niespodziance, ale co właściwie w krzakach się kryje i jakie to krzaki to, chodź to nie tajemnica, nie każdy wie. Na wstępie muszę zaznaczyć, że bycie ciotką stadka kurczaków nie czyni ze mnie ornitologa, tak samo jak znajomość udzielenia pierwszej pomocy pszczole, weterynarza. Jednak nasze wrażliwe na piękno przyrody dusze, przyuważą czasem coś fikuśnego, innego niż polski gołąb.

Niedługo po przeprowadzce do Nor, w okolicy marca, naszą uwagę przykuły barwne pikacze. 

Przez pierwsze kilka dni, chodziliśmy wokół nich na palcach, robiąc foty. Dopiero później okazało się, że pomimo egzotycznego wyglądu są tutaj ekstremalnie popularne, a my jak pajace, uwieczniamy je na zdjęciach, niczym gołębicę na Jasnej Górze.

\’;?????????????????????÷. – to komentarz od Fido, który wlazł mi na klawiaturę. Zostawiam, bo może to coś ważnego po króliczemu. 

W każdym razie Pikacz oryginalnie nazywa się Ostrygojad, a po Norwesku Tjeld (Ciel). Pewno zastanawiacie się czy pika, a no tak, pika jak szalony, z początku powoli pik… pik… pik… po czym rozkręca się, do ekstremalnego pikpikpikpikpikpik! Trochę jak alarm w samochodzie, śmiesznie nawet tak pika, ale żarty się kończą wraz z nocą, czyli w lecie. Środek nocy, za oknem jasno, a te cholery pikają wszystkie na raz, jak chór pikadeł pod naszym oknem. Mają długie pomarańczowe dzioby do dłubania i biało czarne ciałka, pikają i lubią atakować drona i co śmieszne, są urodzonymi aktorami. Jak widzą człowieka w pobliżu swojego gniazda zaczynają swój spektakl… kuleją, płaczą, czasem udają, że cała noga im odpadła! A to wszystko po to, żeby odciągnąć łasego na kalekę drapieżnika, jak najdalej od cennego gniazda.

Jak już opadł kurz ekscytacji Ostrygojadem, przyszedł czas na większy kaliber, taki, który zachwyca nas i dziś i przez następne sto lat – Nise! To norweska nazwa, o wiele ładniejsza i oddająca całą mistyczność i fajoskość tego gatunku. Polska nazwa psuje efekt, w podobny sposób jak Dirty Dancing przetłumaczone na Wirujący Sex. Zakładam, że Nise musiał nieźle zajść za skórę tłumaczowi, skoro zasłużył sobie na nazwę Morświna. Od razu zaznaczę, kocham świnki, prosiaki, chrumkacze lub po prostu Bejb czy jak, kto jeszcze nazywa te różowe, mądre ślicznoty, no ale nazwać świnią coś pod wodą, to conajmniej bez sensu. Morświny występują w Bałtyku, ale czy ktoś je kiedyś widział? Najpierw powiem tym co nie widzieli, czego szukać. To taki krótki delfin, który rozpędzony wpadł na skałę, spłaszczył sobie buziaka jak pers albo pekińczyk i zapoczątkował nowy gatunek. Śmieszny, krótki, przyjazny słodziak. Na plecach ma dziurkę jak wieloryb i prycha z niej wodą. W fiordzie pływa ich sporo, przynajmniej dwie duże ekipy mieszkają, schowane w głębinach przed naszymi oknami. Jak woda jest spokojna i pogoda ładna, prawie na pewno pojawią się w zasięgu wzroku z wystawioną nad powierzchnie wody płetwą. Łezka w oku się kręci na wspomnienie Flippera z lat 90tych. I chociaż nie pływamy na nich uczepieni ogona, to można się do nich zbliżyć na łódce czy kajaku i poobserwować z bliska – to jest absolutny prze czad! 

Kto jeszcze miał okazję wpisać sobie do pamiętniczka takie atrakcje jak pływanie obok rodziny morświnów? Niestety, w Polsce mało kto w ogóle morświna zobaczy, bo zostało ich tam tylko 500, to tyle co nerkowców w morzu mieszanki studenckiej, możesz dłubać godzinami i tak nic nie znaleźć. Rybacy raczej na nie nie polują, ale i tak pozbawiają je życia zastawiając sieci na ryby. Ale jest dobra wiadomość! Bo z Norwegii to nie będę brała Nise, bo wiadomo, nie dogadałby się z tymi z Polski, ale możesz takiego morskiego pekińczyka zaadoptować za równowartość polskiej pizzy. Dla mnie kalkulacja prosta – Morświn (nawet ze swoją polską nazwą) wygrywa nad tłustą kalorią. ALE, jak jesteś oszczędny, to i morświna i pizzę ogarniesz. Bo jednak zjeść pizzę jest fajnie, ale zrobić coś dla Morświna w Dzień Ziemi jeszcze lepiej!

To jak już jesteśmy na łódce, do około pływają nasze morświny (Radek, Flipper i Kryśka) to warto spojrzeć w niebo. Bo jak tak sobie kajakujemy po fiordzie to zawsze ktoś ciekawy na niebie się pojawia. Tylko przy fali pikaczy i mew trzeba, jak mawiał Rafiki, patrzeć poza to co widać. I jak się odpowiednio wysoko wzrok wystrzeli to widać orły! Tego Ci u nas pod dostatkiem. Orzeł piękna sprawa, ciężko się nie zachwycić, ale gorzej z kurczakami! Z punktu widzenia obserwatora, to one są taką jakby przynętą ornitologiczną… Bo kto ma kurczaki, ten może orła często oglądać. Wygłodniałego i polującego na Twoją trzódkę, ale orła. Z tego powodu każdy rozsądny kurzy magnat, ma na podwórku siatkę chroniącą je przed atakiem ptaka w norwegi zwanego Orn. Dodatkowo mieszkamy pod skałą, na której od strony wody (stąd warto kajakować lub kajaczyć, to już zależy ile umiecie) mają te Orny swoje gniazdo. Nie będę namawiać do adopcji orłów, bo te na balkonie długo nie wysiedzą, ale przestrzegam wszystkich planujących odwiedzić te strony z małym pieskiem na smyczy! Orzeł, imię nieznane, nie mogąc dopaść zabezpieczonych kurczaków, porwał z wioski obok nas psa! Historia na pierwszą stronę lokalnego Storfjordnytt! Nie ma żartów mówię wam, małe psy lepiej trzymać blisko i pod żadnym pozorem nie przebierać ich za kurczaki!

Ale jatkę zrobiłam, przepraszam, teraz coś na uspokojenie… Meduza! Leniwiej się nie dało, tak meduzę widziałam raz, jedną, nic specjalnego. Za to rozgwiazd mamy na dnie miliony, wylegują się na kamykach pod wodą, na stopniach pomostu, są małe i śliczne, ale też wielkie i trochę ble. Koło pomostu mieszka też norka i przerabia ryby jak maszyna, wypluwając ości na brzeg, które później wkurzając Else, zjada Rufus. Nikt fretki nie lubi, każdy chce ją upolować, bo to szkodnik. Tylko zapomnieli wszyscy, że wzięła się tu nie z własnej woli, jest efektem prowadzonych w Norwegii ferm futrzarskich, które na szczęście od 2025r mają być już nielegalnym biznesem.

Wydrę widzieliśmy dwa razy, raz w lecie z łódki podczas jej próby wdrapania się na śliski głaz, a raz w zimie na drodze uciekającą przed naszym samochodem. Musiałam wysiąść i przegonić ją na pobocze bo by do Danii dobiegła, jak zając (wiadomo, zające biegają wyłącznie do Danii i pędzą zawsze w światłach samochodu). 

Sarny i jelenie czy lisy to standard w okolicy, chociaż nie tak częsty jak w Polsce na wioskach.

Jednak na deser zostawiłam największą i najstraszniejszą bestię, którą spotkaliśmy w Norddal – Wolverine (ang.) ten budzi grozę! Rosomaka spotkaliśmy tylko raz, wiosną. Pamiętam, że to była wiosna bo założyłam adidaski i poszliśmy na spacer, podczas którego w oddali zobaczyłam coś, czego nie umieliśmy oboje nazwać, ni to pies gigant, ni to miś, jakiś miks. No i ja w tych adidasach letnich, myślę sobie, trzeba się miksowi przyjrzeć z bliska, a że był ci on w biegu, to ja za nim, przez pole! No, tylko teraz ta wiosna powraca, bo pole było owszem, ale pełne nawozu, wlewającego się gównianymi strumieniami w moje świeże adiki. Ale nie czas na to, rosomak ucieka! I tak brodząc fekalnie zdążyłam się przyjrzeć temu zwierzu i moja znajomość natury podpowiadała mi, że to musi być on. Parę tygodni później, jak już buty zdążyły zapomnieć o tej śmierdzącej traumie, pracowaliśmy przy filmie na zleceniu muzeum fiordu i tam w jednej z pięknie oświetlonych sal był model (wypchane straszydło) jelenia, morświna i .. rosomaka! Patrzymy z Maćkiem z bliska na tą imponująca bestię i już jestem przekonana, że to daleki kuzyn naszego, Norddalskiego rosomaka. Pozostaje nam naszyć sobie na ramieniu odznakę z kolejnym dzikim zwierzem. 

 

Od kilku dni zaobserwowaliśmy na niebie nietypowego ptaka. Większy od wrony z długim, zakrzywionym dziobem, dla mnie wygląda jak kiwi tylko lata. Ptak nazywa się po norwesku Storspove co znaczy wielki wróbel, polska nazwa tego koleżki to Kulik wielki. Oprócz dziwacznego, długiego dzioba imponujący jest jego śpiew, jak na moje ucho amatora, niezwykle egzotyczny. Else opowiedziała nam, że te ptaki są bardzo rzadkie (nie wiem czy to nie brzmi jak zupa) w każdym razie nie łatwo je spotkać, bo niedużo ich zostało. Jak poznała (Else) swojego męża Janka, to mieszkał on wówczas w Eide (kilka wiosek od Norddal) i tam, te ptaki występowały. Widocznie jakaś parka, szukając lepszego życia, przeprowadziła się w tym roku do Norddal. W Polsce jest to gatunek ściśle zagrożony (na świecie też pozostały tylko okruszki tego gatunku) między bocianami i wróblami można w całej polsce znaleźć tylko 150 par tych długodziobów. Są największymi z rodziny bekasowatych, co zapewne wielu z was nic nie mówi, ale nie nam! W końcu mieszkaliśmy przez 5 lat w ptasiej dzielnicy, na grzywaczy, obok bekasów, bocianiej i mysikrólika.

Dobrze mieć Maćka pod ręką, bo bym zapomniała o Pardwie zwanej tu Ryper! Skąd znamy pardwę? A no głównie z etykiety whiskey Famouse Grouse, ale teraz i z natury! Pardwy są jak ptasie komandosy, potrafią kamuflować się lepiej niż Rambo i to różnie w zależności od pory roku. W zimie są całe białe, przypominają trochę kury w spodniach, z tym, że mają czarny dziobek i intensywnie czerwone brwi. W lecie za to zmieniają pióra na brązowe, żeby łatwiej ukryć się na tle kamienistych zboczy. Wydają dziwny odgłos, bardziej podobny do chorego niedźwiedzia na kacu niż ptaka, więc jak się słyszy je po raz pierwszy, samemu w lesie, można się zdziwić. Po raz pierwszy widzieliśmy je pokracznie wdrapując się jako początkujący biegówkarze do hytty w Rellingsetra, to była biała, zimowe wersja Riper. Te brązowe pokazał nam Janek, jak wspólnie wspinaliśmy się na szczyt Vardegga. Nie wiem czy to doświadczenie ptaków w kamuflażu, czy pot zalewał mi oczy, ale przyznam się, że wtedy ich nie widziałam, może lekko oczami wyobraźni, może to jednak był jakiś ruszający się kamień… Ale zrobiłam zdjęcie na chybił trafił i żem trafił. Teraz wy się męczcie ze znalezieniem Wallego na zdjęciu.

Dobra już na serio ostatni ptak! Ważny niesłychanie, bo okrzyknięty narodowym ptakiem Norwegii – Pluszcz. Można go po nazwie, albo przytulić, albo rozpuścić w szklance wody. Maluni typek, w garniaku, z nadętym brzuchem i cienkimi nóżkami, czyli podobny nieco do naszych polityków. Z tym, że fajny. Jest zdecydowanie ptasim superbohaterem, jako jedyny ptak śpiewający potrafi nurkować i to na głębokość 1metra! Ku rozczarowaniu Maćka, nie śpiewa pod wodą. Mieszka nad Norddalanką, bo jak mawia ptasi portal – zasiedla strumienie górskie. Jest w stu procentach wodoodporny i potrafi biegać po dnie rzeki pod prąd! Tak jak mówiłam to istny super bohater! 

Na koniec mam jeszcze ciekawostki roślinne, jeśli was ten biopost nie znudził. HALUCYNY! To powinno obudzić niektórych. Występują w Norwegii, ci co się znają, zbierają dla tych co lubią je jeść i zatapiać się w świat o odwróconych kolorach. Rodzino – bez obaw – jeszcze ten eksperyment do nas nie trafił.

Bardzo super informację, sprzedała nam kiedyś przy kawie Else odnośnie jagód. Ja, nie ma co ukrywać jestem jagodowym królem i gdy zaczyna się sezon, mój język nie przestaje być fioletowy. I podobno (teoria do tej pory potwierdzona tylko przez Else) w Norwegii nie ma trujących jagód, można podczas wycieczki po lesie, pakować do gęby co się chce! Ja wciąż zostaję przy sprawdzonych jagodach, ale w razie pomyłki może nikt nie zginie. Oprócz jagód są tu takie dziwne, pomarańczowe jeżyny. To Malina Moroszka, która jest reliktem epoki lodowej (musiałam to przepisać, bo brzmi bardzo… fajnie). Ciężko ją znaleźć, co nam, malinowym rycerzom, udało się oczywiście na pierwszej wycieczce. W smaku przypomina sok kubuś marchewkowo brzoskwiniowy. Szczerze to bez szału, ale wstyd się przyznać, bo Norwegowie za nią szaleją. Dżemy z Moroszki są na wagę złota wikingów, wyciągane uroczyście tylko podczas świąt.

Z roślinności, to została mi jeszcze historia małego mchu o wielkim znaczeniu. Kilka lat temu, bardzo sympatyczny pan biolog, odkrył w Norddal nowy gatunek mchu. Nie wiem jak się znajduje nowe mchy, czy przypadkiem, czy na życzenie, ale ten mech jest mały jak czubek szpilki. No i położony też nie przy drodze, ale w paszczy lwa Dyrdalsfossen (naszego wioskowego wodospadu).

Podczas kręcenia dokumentu o tej roślinie, Jun Bjorn (biolog) wdrapał się na porośniętą grubym, mokrym mchem, półkę skalną, zajrzał do wąskiej jaskini i wskazał mi (z dusza na ramieniu wspinającej się za nim) ledwo widoczny mikro porościk Skoddemose. Muszę przyznać, że nie byłam na to kompletnie przygotowana! Pomyślałam sobie, dziadzio pokarze mi jakiś kwiatek, ja tam wetknę flagę i wrócę przy lepszej pogodzie, odpowiednio go sfotografować.

Samo dotarcie do jaskini to już był wyczyn, znalezienie mchu ponownie nie wchodzi w grę, a zrobienie zdjęcia, tak malutkiej roślince, w towarzystwie strumieni błota i ciemności jaskini, to jak portretowanie się z uciekającym królikiem. Pozostało mi zrobić dobrą minę do złej gry, usmarować w poświęceniu Nikona błotem i ostrożnie zjechać na dupie z urwiska. Całe szczęście, że w filmie udział bierze jeszcze jedna roślina Sunnmørsmarikåpe, już normalnych rozmiarów. Również pod ochroną, przypominający spódnicę liść, zamieszkujący (chyba nie można tak mówić o roślinie) wilgotne okolice wodospadów. Nad filmem pracujemy cały rok, jak będzie gotowy, to będziemy wszystkich nim edukować. 

Zwierzęta w każdej postaci opisałam, roślinki z grubsza też, to zostało jeszcze niebo. W tym małym Norddal nadzwyczaj często można spotkać dziwne zjawiska… Jeszcze zanim się wprowadziliśmy, Pax zaobserwował w nocy, na niebie intensywny pionowy słup światła. Zadzwonił z Mileną do Ingvild i wszyscy o 2 czy 3 w nocy gapili się na coś, co wyglądało na nadlatujące UFO… Później okazało się, że byli świadkami niecodziennego zjawiska – Light pillar czyli słupa świetlnego, powstającego w wyniku odbicie światła od zawieszonych w atmosferze drobnych kryształków lodu. Światło pochodziło najprawdopodobniej od księżyca.

autor zdjęcia - Szymon Krawczyk

Zawsze jak coś dziwnego pojawia się na niebie, najbardziej spostrzegawczy dzwoni do pozostałych, żeby nikogo ono nie ominęło. I tak pewnego wieczora, Ingvild dzwoni podekscytowana, żebyśmy zobaczyli niesamowite, dziwne chmury nad fiordem. No i nie mam pojęcia, jak zachód słońca (którego nie było widać przy zachmurzonym niebie) tak odbił się od wody, że stworzył nienaturalnie różowe chmury. Nie intensywny zachód słońca, jaki często widać latem, przy upalnej pogodzie, tylko totalnie wynaturzone róże oblewające tylko kilka chmurek. To nie photoshop, inaczej bym nie poświęcała temu rozdziału w temacie UFO świateł. Trwało to krótko i miało nietypowo toksyczne, jak na naturę kolory, nigdy więcej już takich kucykowych chmurek nie widzieliśmy… Może to jakiś jednorożec z nieba schodził no nie wiem…

Nadszedł czas na ulubione przez wszystkich zjawisko – zorzę polarną! Tak więc są. Przy dobrej pogodzie, czystym niebie i regularnym sprawdzaniu aplikacji Aurora, można się na nią przygotować. Można też o niej wspomnieć podczas ogniska ze znajomymi i od razu się pojawia. To był magiczny wieczór, a zorza pokryła całe niebo, niczym ogromna zielona, powiewająca firanka. Ciszę nocy przecinały tylko nasze ohy i achy, oraz strzelanie ogniska, które o 2 w nocy zabrał nam z plaży przypływ. To jest dopiero kulturalne wyproszenie gości.

Do tej pory widzieliśmy zorzę pod postacią zielonej mgiełki rozświetlającej horyzont, ale ta firanka to było dopiero coś! Na zdjęciach kolor zielony mieszał się z niebieskim, jak nocna tęcza. I gdy tak wszyscy patrzyliśmy się w niebo z otwartymi buziami, spadła gwiazda, ale nie jakaś tam zwykła. Meteor przeciął całe niebo, tworząc najdłużej spadającą gwiazdę jaką widziałam! Może nawet to jakaś planeta, wpadła w odwiedziny na party do Jowisza. Chyba wszyscy zgodnie pomyśleli życzenie, że ta chwila mogłaby trwać wiecznie.

Mama Ziemia daje nam tyle pięknego, te wszystkie ptaki, maliny o smaku Kubusia, mchy mikrusy i kolorowe niebo, dajcie jej też coś od siebie, pomysłów na pomoc jest tyle, co rozgwiazd pod naszym pomostem.

Można wygrzebać drobniaki:

 

Adopcja Morświna po taniości

lub Foki, jak Ci Morświn Ci nie leży

Albo innego zwierza, jak wybrednyś

Zamień milion wacików do demakijażu na jeden LastObject – mam i pokochałam <3

Daj coś na psiaki i kociaki 

Jak jesteś grubą rybą i coś tam produkujesz, to zacznij to robić z certyfikatem FSC – sadź drzewa 🙂

 

Bez otwierania portmonetki na guziczek:

 

Zostań wege na 30 dni – CHALLENGE

Dalej kupuj koronę i chrupki dla swojego zwierzaka, ale w sklepie/fundacji KARMIMYPSIAKI

Podziel się swoimi torbami na zakupy z lokalnym warzywniakiem – TORBY BUMERANGI

Zamontuj na balkonie, albo w ogrodzie OWADOM, dla zmęczonych pszczółek i bąków

Kup jakiś, PRZYKŁADOWO TAKI, albo zrób SAMODZIELNIE

 

Klikaj we wszystkie czarne literki i rób co dobre <3

2 komentarze
  • Monika

    23 kwietnia 2021at07:46 Odpowiedz

    Piękne miejsce i niesamowite zjawiska. Szkoda, że tak daleko…. ❤

    • Agowca

      14 maja 2021at08:58 Odpowiedz

      Bliżej niż myślisz 😉

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.