Emigracja od przyjaciół
2357
post-template-default,single,single-post,postid-2357,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Emigracja od przyjaciół

Czyli jak żyć w jednym z najszczęśliwszych krajów na świecie, nadal marudząc.

Jakieś wieki temu, w starożytnym roku 2012, moja ambitna przyjaciółka z podwórka (jak zwykłam ją opisywać niewtajemniczonym, Domcia) wymyśliła sobie Erazmusa. Jakby jej było mało polskiej tyrady naukowej, to skoczyła do Francji.

Pamiętam, jak wieczorem na podwórku, po spacerze z psem i zjedzeniu paczki chipsów płakałyśmy nad przyszłą rozłąką. Jak wytrzymać rok bez wspólnych spacerów, wcześniej mieszkając tak blisko, że szybciej było pukać niż telefonować… Obiecałyśmy codziennie dzwonić, pisać listy, mailować i skypować. Otarłyśmy łzy i resztki Laysów z policzków i poszłyśmy do domów, rozmyślając jak to przeżyjemy.

 

No i tutaj następuje zwrot akcji, który większości z emigrantów wcale nie zaskoczy. Przez ten jakże ciężki rok w odosobnieniu, widziałyśmy się na Skypie … raz! Dawno to było, więc dużo nie pamiętam, ale z pewnością czas przyśpieszył i nim się obejrzałam, Domcia wróciła, a niewiele później obie opuściłyśmy rodzinne kabackie gniazdka, będąc gotowe na życie w innych miastach Polski. 

 

Nasza relacja po tej rozłące niewiele się zmieniła, jakby półroczny wyjazd był przydługim blokiem reklamowym w trakcie pochłaniającego nas filmu. 

Na własnej skórze poczułam taki rodzaj opuszczenia w momencie gdy wraz z Maciejkiem wyprowadziliśmy się z Warszawy w góry. Dodam, że nie przeszkadzało mi to zupełnie. Przyjaźnie zostały, najwytrwalsi nas odwiedzali, często wracaliśmy do Wa-wy wykorzystując weekend na spotkania dużo lepiej niż gdy faktycznie tam mieszkaliśmy. Jeśli dzwonienie z lub w lub okolice Limanowej było dla kogoś zbyt dużym wyzwaniem, taka relacja rozmywała się gładko niczym wiedza maturzysty przed wakacjami.

 

Kontakty z rodzicami, jak z magicznego poradnika, uległy pozytywnej zmianie, bo kto ma ochotę na waśnie i swary, gdy dzidzia jest w stolicy tylko na kilka dni? Dodatkowo bonus w postaci kuchni babci, która jak szeraton dla najlepszych gości, szykowała nasze ulubione ciacha i obiadki, dając wyraz swojej miłości i tęsknoty. 

Na miejscu zapoznaliśmy naszego wspaniałego przyjaciela – Kazika, który umilał nam dni historiami z wioski, winkiem z ogródka, a gdy zima trzaskać zaczynała, to i śliwkami w herbacie wesoło trzaskającymi po głowie.

Jednym słowem same plusy, zwłaszcza, że ucieczka z głośnego miasta w Kanińską głuszę była nam bardzo potrzebna.

 

Oczywiście reszta przyziemnych i pracowych problemów nie zniknęła i stres nadal się za nami ciągnął jak ostatni klusek, ale dawaliśmy sobie z nim radę nieco lepiej w otoczeniu grzybowych lasów i górskiego słońca.

 

Jak się zatem sprawa ma przy wyjeździe nie pięćset, a dwa tysiące kilometrów? Ciut inaczej, bo wraz z dystansem wszystko się podwaja – i dobre i złe.

 

Odwiedzamy rodzinę dużo rzadziej, ale na dłużej. Pierogi babci odkształcają się w boczkach, a powrót do mieszkania z rodzicami, do swojego starego pokoju, nieco daje im w kość. Bo kto raz poczuje wolności smak, broni jej po czasie jak królik terytorium.

Nie ma marudzenia, że jesteśmy zbyt śnięci na spotkanie – małoczasowość rodzi dodatkową motywację i nawet z oczami na zapałki, po męczącym dniu, spotykamy się z przyjaciółmi – bo to nasza jedyna szansa. Robimy kilometrów w tydzień, tyle co w miesiąc, starając się uściskach kogo się da, gdzie się da (nie mam na myśli przypadkowych przechodniów, bo to by mogło stawiać nas w świetle dziwaków, a po co sobie dziwactwa jeszcze dokładać). 

 

Zaangażowanie bliskich w spólne spędzanie czasu kręci łezkę w oku i podwójną tęsknotę po wyjeździe. Rodzice całe tygodnie przed naszym przyjazdem planują zakupy, dary niczym dla powodzian i rozkład dnia jak na przyjazd papieża, a raczej papieży.

 

Zatem, jak ktoś nie ma czasu i chęci na spotkania akurat w naszym okienku przyjazdowym, nastaje powtórka z wakacyjnym maturzystą i to nie złośliwie, to się dzieje naturalnie – takie życie, powiedziałby jakiś mędrzec.

 

No dobrze, nacieszymy się bliskimi, przeplotkujemy z przyjaciółkami ostatnie pół roku i czas wracać do norweskiej rzeczywistości. 

 

Pomimo, że wakacje w takim miejscu są marzeniem niejednego ziemianina, przyjazd w odwiedziny jest większą logistyką niż wypad w polskie góry. Chociaż myślę, że czasowo wychodzi podobnie, jeśli zdąży się na samolot.

W Norddal opiekują się nami wspaniali ludzie, uwielbiają nas z wzajemnością, są naszą norweską ekipą, ziomkami, ostoją. Spotykamy się na herbatkowanie w towarzystwie niezdrowej ilości wypieków, kąpiemy się razem w fiordzie i siedzimy do rana przy ognisku, które nie musi rozświetlać jasnej nocy. Dajemy sobie cynk jak ktoś wypatrzy zorzę, pod nieobecność wyprowadzamy sobie rośliny i podlewamy zwierzęta, pomagamy w pracy i życiu. Bez takich ludzi byśmy tu przepadli, jak część truskawkowiczów, znajdujących pocieszenie w słabym piwie i serialach.

 

Pomimo miliona zalet i ogólnego – Nie wyobrażam sobie powrotu na stałe do Polski czasem takie życie z dala od swoich korzonków daje w kość.
Mieszkamy i pracujemy z Maciejkiem razem, spędzamy większość dnia wspólnie i wspieramy się na każdym pełznięciu przez ciężkie chwile, niczym zakochane ślimaki, ale czasem potrzebujemy wygadać się też komuś innemu. Rozmowy przez telefon z przyjaciółkami czy rodziną są nieocenione, ale wiadomo, że to nie to samo, co rozmowa nad serniczkiem do świtu w ogródku babci.

 

Dlatego oznajmiam przez papierowy megafon, chociaż codziennie idziemy przez dobę szczęśliwi i z myślą, że jesteście tuż obok nas, pomimo, że dzielą nas tysiące kilometrów to czasem marzymy o proszku Fiuu, albo Świstokliku niosącym nas na jeden wieczór w wasze objęcia.

To nie tylko emigracja, a dorastanie, bo każdy skupia się na swoim ja, tu i teraz, zawalony rodziną, pracą czy obowiązkami i zwyczajnie nie ma czasu rozpaczać nad czyjąś i swoją samotnością. Dlatego, nawet czując podskórną tęsknotę, często po prostu sama nie mam czasu albo przestrzeni na skypowanie czy długie rozmowy przez telefon. To normalne i nikt nie powinien czuć się winny, zwłaszcza, że życie z dala wybrał sam,  poza przypadkami gdzie życie wybrało za niego. 

 

Jednak co piękne, to docenianie takich szalonych weekendów czy tygodni w Polsce, troska przez telefon, czasem ze szczekiem psa w tle , sms-ki od Sabinki ze sprawozdaniem sąsiadowo – pogodowym czy wreszcie odwiedziny. Bo o ile te wirtualne tulaski trzymają mnie na bieżąco przy polskim życiu i dają jego smaczek nawet wiele kilometrów dalej, tak odwiedziny to zupełnie inna bajka. I w tym momencie postaram się już rozchmurzyć ten post, bo na co komu marnować czas na smuty w dodatku nie swoje, gdy po świecie biega tyle włochatych reniferów.

 

Moi rodzice odwiedzili nas raz i znając ich zamiłowanie do wiatru, niskich temperatur i rozmów po angielsku, to jestem dumna nawet z tego słabego, gdzieś daleko za podium, wyniku. Nie będę tutaj dawać prztyczka w nic rodzicom Maciejki, którzy nadal od 5 lat planują nasze odwiedziny, ale sama mając do wyboru tropiki, stawiłabym na taki wypoczynek. Jednak niezmiennie czekamy, żeby pokazać Wam jak nam się tu żyje – bo z opowieści słuchanych selektywnie prawdopodobnie obraz będzie się nieco różnił od tego z tornadem, obrywającymi się klifami i katastrofą tsunami w tle.

Tylko wyjazdowcy, albo przyjmujący gości z daleka, wiedzą jak to jest inaczej spotkać się na dłużej na swoim gruncie, niż przelotem w neutralnej knajpie. Nagle dostrzegasz jak inni są ludzie i jak inni od ciebie. Nie każdy nosi koronę piekarza, niektórzy nawet nie lubią za bardzo jeść! Chociaż takich tutaj nie dostaniesz. Są śpiochy, chillowcy, aktywiści, spożywczy odkrywacze czekolad, chipsopochałniacze, zdrowożywieniowcy, wczesne ptaszki, pijusy, imprezowicze, alieny i milion innych łatek jakie każdy z nas nosi, z którymi śmiesznie się czasem skonfrontować. Ja to uwielbiam! Bo zasiedzeni we własnych bąkach, miło czasem poczuć powiew świeżości i rzeczywistości innej od naszej.

 

Każde odwiedziny są zupełnie inne i z każdym inaczej spędzamy czas, pomimo, że mamy oczywiście standardowy pakiet startowy dla miłośników zwiedzania czy wędrówek, to nie ma dwóch takich samych tygodni. Dla nas to też zawsze są wakacje i radość jak ze znalezienia dychy na przystanku, a raczej stówy, co się raczej nie zdarza za często.

 

Ponieważ do tych wylewów piśmienniczych zainspirował mnie ostatni przyjazd mojej ukochanej przyjaciółki Madzi, to opowiem wam jak sobie balowalismy na piwku zero przez te kilka dni.

Zacząć warto, jak każdą rozmowę, od pogody. Ponieważ o pogodzie w Norwegii można (i należy!) mówić bez końca. Oprócz tego, że zmienia się jak szalona i jednego dnia można się spocić, po czym pot wraz z wieczorem zamarza na plecach na chrupki lodek, to jest to temat neutralny, a takie Norwegowie sobie cenią najbardziej.

 

 

Wszystkim powtarzamy, że w Norwegii jest też słońce i ciepłe lato. Fiord zimny wiadomo, ale są dni, a nawet tygodnie, gdzie upał od świtu do zmierzchu, praży niedoświadczone tyłki, czyli w tym wypadku całą dobę. Mam nawet w swoich zasobach kremy do opalania, i chociaż częściej przydają się na wyjazdach, to gdyby Maciek ich używał do pracy w terenie, pod wieczór miałabym chłopaka w stylu bardziej miastowym niż pomidorowym.

 

 

I niestety, tak jak w Kaninie, gdzie nawet na jesień opalaliśmy się w szortach, rodzice przyjechali i nie znaleźli naszego domku przez mgłę, deszcz i ziąb. Tak w Norwegii po wielkich upałach przychodzi pora gości, deszczu i zawodu pogodowego. Jednak byli i tacy, co mieli szczęście zobaczyć upał, białą zimę czy zorzę. Dla nas to normalka, że pogoda w Norwegii nie jest z reguły ekstremalna, ale legendy jakie zasłyszeli rodzice, wyryły się w ich głowach, jak przykazania na tablicach Mojżesza. Chociaż zdarzył się nam śnieg po kolanach w maju i huragan największy od 35 lat czy powódź, nie dzieje się to codziennie i jest nikła szansa, że zadzieje się akurat podczas odwiedzin.

 

 

Nasza dzielna Madzia przyleciała z upalnej Polski w objęcia 17 stopniowej Norwegii i nie narzekała. Mieliśmy słońce, deszcz, mgłę i zawieruchę z lekkim gradem na szczycie góry, jednym słowem – przygody.

Od jakiegoś czasu, atrakcje turystyczne (które nasza gościówa odhaczyła podczas poprzednich odwiedzin) wyprzedza wycieczka na naszą ziemię. Zabrzmiało jak wyznania zachłannego aliena, jednak chodzi o stromą, zarośniętą krzunami działkę z widokiem na fiord, (który ukaże się po ścięciu drzew). Ochy i achy, że ten kawałek piasku i igieł jest nasz, motywuje do zarabiania grosza na przyszły szałas.

 

 

Na pierwszy ogień poszłyśmy na wioskowy punk widokowy Gaupahuken – no i każdy nazywa go inaczej, więc już sama nie wiem co jest jak, ale Gaupen oznacza Rysia, a Huk – schronienie, więc można by pomyśleć, że to schronienie rysia, chociaż to zwykła wiata, pierwotnie etymologicznie, zapewne służąca za schronienie dla myśliwych, na owego rysia polujących. 

Wspięłyśmy się jeszcze wyżej, zbierając pierwsze dary lasu – kurki i delektując się widokiem na pobliskie miasteczko Valldal. Wtem z lasu dobiegły nas niemieckie rozmowy. I tutaj widać, że wychowane już w spokojnym pokoleniu, poszłyśmy za głosem, zamiast uciekać, znajdując naszych niemieckich, wioskowych znajomych. Zjedliśmy razem, upieczony wcześniej przez piekarza w koronie, tradycyjny skandynawski wypiek Kannel (cynamon) Boller (bułas), który w mojej wersji był z kardamonem (bo cynamon to zło gorsze od rodzynek). Dalej spotkałyśmy tylko krowy, owce i jagody. Nienasycone wycieczką, a zachęcone dobrą pogodą, szybko pojechałyśmy na drugą stronę fiordu do Fiørå (gdzie mamy wspomniany busz) i wspięłyśmy się na klasztorną górę z super widokiem, gdzie mój tata (podczas tych jedynych odwiedzin) zgubił telefon (nawet tego nie zauważając), a my wracając, zgarnęliśmy go (telefon, nie tatę) z łąki podając mamie, która chowając go ojcu do plecaka nawet nie mrugnęła – tak bardzo jest to normalne w naszej rodzinie.

 

Żeby zjeść leśny obiad, do zebranych kurek potrzebowałyśmy pietruszki, więc zahaczyłyśmy jeszcze o wspomnianych Niemców – ogrodników, po ten zielony niezbędnik kulinarny (powoli staram się odpietruszkować i polubić tę nać…)

Następnego dnia czekała nas – Maćka i mnie – robotka, więc zabraliśmy na pokład również Madziannę, jako wsparcie moralne i sprzętowe (bo w kwestii torby sprzętowej, Megi jest jak kangurzyca). Pogoda akurat postanowiła się popsuć i oprócz chmur dostało nam się deszczem, a najbardziej Maćkowi, którego zadanie rozgrywało się wysoko w górach z dronem pod pachą. My zostałyśmy w wiosce, filmując start i metę lokalnego biegu górskiego – 1851 OppNed (co dosłownie oznacza – do góry nogami) i tak też większość biegaczy kończy na błotnistym, stromym szlaku. Na naszej drugiej lokacji – farmie pełnej owiec i słodkich domeczków, między którymi biegli niestrudzeni zawodnicy, nawet wyszło słońce.

 

Po całym dniu latania z aparatem czekała nas jeszcze jedna atrakcja – koncert! I jak normalnie nic się w tej wiosce nie dzieje, tak dziś nałożyły się dwa wydarzenia sprowadzając pod nasze okna szalone tłumy, które można zamknąć w jednym autokarze. Ponieważ sceną koncertową była keja przed naszym domem, postanowiliśmy zaoszczędzić na biletach, zwyczajnie otwierając okna, w dodatku pałaszując pizzę i bezę Ostrej (przez niektórych mylnie nazywaną bezą Pavlova). 

Dzień trzeci zaczęłyśmy z Meg od kąpieli w fiordzie, co dla nieprzyzwyczajonych można nazwać morsowaniem – ja jestem nieprzyzwyczajona, jakby co. Zimna woda kłuje w nogi, a glony, z okazji odpływu, łaskoczą w poślad prowokując krzyk. Megiś, bardzo dzielna, zanurzała się z hasłem – Mental Prepared! idąc pod wodę. A hasełko podał nam jeden z uczestników wczorajszego biegu, bardzo poważny podczas nagrywki, tak właśnie opisał swoją minę – Mentalne przygotowanie, na najgorsze warunki – błoto, deszcz i wspinaczkę w adidasach. Hasło przydało się niejednokrotnie podczas wyjazdu, nie wiem czy przydało się jemu, ale bieg ukończył.

Nakręcone zimną wodą, zabrałyśmy Maćka (do tej pory pracującego, stąd mało go w historii, a dużo w piwnicy) do Wąskiego (kto jeszcze nie pamięta, to nasz Jip, jak mawiają Norwegowie) i ruszyliśmy w drogę na poszukiwanie reniferów!

 

Wcześniej zapoznaliśmy się u Jan Kårego (niestety myśliwego) z podstawowymi zasadami gonienia tych stworów. Między innymi o maszerowaniu kopytnych pod wiatr oraz ze stroną internetową, gdzie widziano stada w ostatnim czasie. Dojechaliśmy do Reinheimen – parku narodowego znanego z wędrówek setek dzikich reniferów. Położony powyżej tysiąca metrów n.p.m obszar, przypomina krajobraz księżycowy zmieszany ze stepem z oszczędnego w środkach westernu. Wyruszyliśmy stosunkowo późno, bo koło 16:00, więc do zmroku pozostało tylko kilka godzin na poszukiwania, a jak wiadomo znaleźć coś na takim obszarze to jak szukać renifera w stogu siana. Ponieważ kilka dni wcześniej zaczął się jeden ze smutniejszych sezonów w roku – polowanie, to mijaliśmy całą masę zakamuflowanych strzelców, szukających tych samych stworzeń w innym celu (dosłownie mając je za cel). Nie będę tu wzniecać moralnej dyskusji, bo moje zdanie raczej każdy zna. Po 4 godzinach wróciliśmy z pustymi oczami, widząc jedynie stado w takiej oddali, że nasz aparat z długim obiektywem ledwo mu podołał, no ale zawsze to coś! Lepiej otrzeć się o ślad nieostrego renifera niż spotkać zupełne nic. Zresztą nie takie nic, bo spotkaliśmy leminga! A nawet dwa! To najśmieszniejszy (mnie bawi) dziki chomik, który na widok człowieka robi groźną minę przypominając wściekłą na kurzyk, szatniarkę z podstawówki.

 

Niestety moja i Maćka wycieczka była nieco rozproszona przez potrzebę odwiedzenia króla i królowej – nawet srać nam się chce w tym samym momencie – to jest miłość (Madzia pomyśl o naszej przyjaźni!). Ostatnie metry do parkingu pokonaliśmy biegiem, lądując niemalże na kolanach królewskiej pary.

Po bezowocnych poszukiwaniach Rudolfów zachciało nam się pić, więc odwiedziliśmy całodobowy sklep samoobsługowy działający na aplikację – bardzo nowocześnie zwłaszcza jak na Norwegię, która zwykle skromnie trzyma się z tyłu w kolejce do światowych postępów.

 

To co ów dzień jeszcze przyniósł ciekawego to Madzi podeszwa, która postanowiła rozstać się z butem – smutne, ale widać nie wszystkie związki pokonują magiczną barierę 7 lat razem. Maciek, niczym najlepszy terapeuta, próbował skleić je w ponownie szczęśliwą całość, ale jak to się skończyło dowiecie się później.

 

Połowa wyjazdu, pomimo zapału, przyniosła ekipie połowiczny zjazd, Maciek od rana musiał ratować pracę przy komputerze, ja wpadłam w szał odkurzania, bo Fidek gubi sierść, jak Madzia rzeczy, a ona z kolei poszła spać na kanapie w pozie opuszczonego przez wszystkich embriona głuchego na ryki odkurzacza.

 

Po przebudzeniu, nie chcąc tracić chwili do końca dnia, poszliśmy na spacer do wodospadu. Pomimo stup – tutów (jest to najlepiej nazwana część ubraniowo – ekwipunkowa, ever!) i tak zmokliśmy do suchej nitki. Spacer zaczęliśmy przy łące z kozami krzyczącymi na nasz widok, jak moja mama na makowiec, i równie nadgryzieni ruszyliśmy dalej. Przedzieraliśmy się nieprzetartym szlakiem przez ogromne paprocie, trawy i strumyki, mocząc resztki wycieczkowej godności, na koniec nagrodzeni przepięknym wodospadem, jak się domyślacie spadającym z pionowej góry, setki metrów w dolinę ze starą chatą (która jest na sprzedaż, ale kto chciałby mieszkać na odludziu, gdzie zimą zostaje się samemu bez niczego i nikogo…)

Przedostatni dzień wyjazdu zaczął się piękną pogodą, więc od razu po treningu dołączyłam do Madzi i zanurzyłyśmy się w lodowatym fiordzie – tym razem odczucie było o wiele cieplejsze i miejscówka z przypływem dużo mniej zagloniona, więc pyku – pyku, pare fotek, trzy nury i powrót na naleśniki z własnoręcznie zrobionym serem kozim. Bo już nie wiem kiedy, ale wcześniej, odwiedziliśmy Herdalsætra – farmę UNESC’o, na której znajomi wypasają setki kóz, co wieczór zdajając ich mleko do wielkiej cysterny. Podzielili się z nami kilkoma litrami tłustego napoju, a my zrobiliśmy z niego kilka kulek białego sera z dodatkami czosnku, czarnuszki i suszonych pomidorów. Mniam! Wakacje Montessori można powiedzieć.

 

Po tak sycącym śniadaniu wyruszyliśmy na największą wycieczkę wyjazdu, wierząc w Madzi wytrwałość, zawziętość, kondycję i słodycze w plecaku. Nie przeliczyliśmy się – super z niej towarzysz podróży górskich, co wiemy nie od dzisiaj. Pokonała nawet swój lęk wysokości, na nie powiem, bardzo wysokościowo lękowej grani z przepaścią po obu stronach metrowej ścieżki. – Brawo ty!

Najpierw ruszyliśmy do Kallskaret, miejsca gdzie występują pomarańczowe skały – bardzo widowiskowe. To rodzaj kamieni – Olivine, zwykle zabarwione na zielono, tutaj za sprawą wysokiej zawartości żelaza w minerałach, mają kolor pomarańczowy. Z Kallskaret widać również Tafjord – wioskę po drugiej stronie fiordu, gdzie głównie produkuje się prąd, pozyskiwany z okolicznej tamy. Nad nami (1428 m.n.p.m), górowała Kallskaregga, na którą planowaliśmy się wspiąć. Niestety, nie ma wyznaczonego na szczyt szlaku, więc trzeba się przedrzeć przez jagody i inne niskie krzewy, a później wspiąć na strome skały gdzie… Madzi podeszwa przemówiła. Znaleźliśmy w plecaku odblaskowe rzepy, które świetnie posłużyły za usztywnienie buta i postanowiliśmy dać górze szansę. Wtedy nadszedł deszcz, a im wyżej, tym bardziej przypominał grad… na koniec spory wiatr chciał nas zepchnąć z wąskiej grani, ale pomimo przeciwności i mokrości daliśmy radę. Na szczycie Madzia dostała spóźniony prezent urodzinowy, więc morale wszystkim podskoczyły i ruszyliśmy dalej. 

Przemoczone rękawiczki wymieniłam na suche, zapasowe skarpetki, pozbawiając się kciuków, ale przynajmniej zyskując ciut ciepła w dłonie. Zjedliśmy batona proteinowego (moją nową pasję – nadal szukam takiego, co będzie miał smak) i na azymut szukaliśmy powrotu do Wąskiego. But na grząskim błocie, kamieniach i krzakach zaczął buntować się jeszcze bardziej. Moje i tak przemoknięte rękawiczko – skarpetki zyskały nowe zastosowanie – stały się butosklejaczem! Po zrobieniu dziury w palcach i przeciśnięciu przez nie buta, wszystko magicznie zaczęło się trzymać i Madzi krok nabrał pewności. Ostatni odcinek to spora skała opatrzona linami, więc tutaj już przyjaciółka miała nas zabić, ale okazało się to nie takie złe, a nawet fajne – w końcu kobieta wymiata w bulderingu, więc w terenie miała łatwiej. Do samochodu doszliśmy jak pajace, mokrzy, szczęśliwi, cali w resztkach jagód i igieł z kłapiącym butem sklejonym na odblaskowe rzepy i świąteczną skarpetę w pingwiny. W sumie 16 kilometrowa wycieczka zajęła nam 6 godzin, to znacznie więcej niż miesiąc wcześniej przy dobrej pogodzie, ale warun pogodowy może zmienić każdą sielską górę we wspinaczkowe wyzwanie okupione rozklejonym butem.

Pakowanie i grzecznie poszliśmy spać, ponieważ żeby zdążyć na samolot musieliśmy ruszyć pierwszym promem o 6 rano! (Zasypiając na zmianę z Maciejem w drodze powrotnej). Poleciała – my już płaczemy, tęsknimy i namawiamy – odwiedzajcie Norwegię – jest fajna, nawet jak czasem to wyzwanie, to jest co zapisać w pamiętniku wędrowca. 

7 komentarzy
  • Xapupaxu

    6 września 2024at20:37 Odpowiedz

    A to teraz wiem kto kurki wyzbierał xD

    • Agowca

      10 września 2024at14:00 Odpowiedz

      hahaha no raz nam się udało 😀

  • Artur

    5 września 2024at23:08 Odpowiedz

    Agusiu odwiedzimy was napewno niebawem, klimat się zmienia i Norwegia będzie w tropikalna, a wtedy nas nie wygonisz do was będzie blisko

    • Agowca

      6 września 2024at11:40 Odpowiedz

      Czekamy cierpliwie, aż tropiki przyjadą do Norwegi 😉

  • Artur

    5 września 2024at22:42 Odpowiedz

    Aguś super

  • Agnieszka

    5 września 2024at16:41 Odpowiedz

    Po pierwsze uwielbiam Twoje teksty! Po drugie to się nazywa “Polak potrafi!” – skleić buta skarpetą. Mistrzostwo świata. Ucałowania dla Was 🙂

    • Agowca

      6 września 2024at11:40 Odpowiedz

      Dziękuje!!! <3 Takie kochane słówka dają sens pisaniu, całujemy i również zapraszamy, skarpety jeszcze są 😉

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.