Goat safari
Co może być wspanialszego dla owczego fana, Agowcy, owcy tyłem niż… Owce! No i kozy…
Ta historia jest otulona miękką wełenką i łączy ze sobą kilka wydarzeń, a wszystkie to więcej niż jedno zwierze.
Mamy tutaj w Norddal pewnego śmieszka – nazywa się Peter Melchior. To nasz sąsiad – z podwórka widzimy jego dom oraz… milion kóz. Peter z Maciejką poznali się na koszykówce – po treningu, spocony Maciej opowiadał, że ze śmiechu boli go brzuch, a z braku kondycji wszystko inne.
Dobra wiemy, że Peter to śmieszny gość, ale do sedna – koleś ma kozy. Całą masę kóz. Pewnego dnia wprosiliśmy się do niego pooglądać zwierzyniec. Już na podwórku, wskoczył na mnie bernardyn. Nie byle jaki, bo wzrostu Agi. Oczywiście pies musiałby stać jak człowiek, albo Aga stać jak pies – ale dogadalibyśmy się wzrostowo, żeby nie mówić wagowo. Puchacz pierwsza klasa, a nasza Dżetka – pies odrzutowiec, pozostawiona z babcią w Polsce, nie daje mi spokoju i serce płacze, więc przy pierwszej okazji zepsienia moich smutków korzystam ile wlezie. Obrazek rysuje się następujący: ja tarzam się radośnie z gigant bernardynem, Maciek grzecznie puka do drzwi (udając, że wspomniana scenka kompletnie nie ma miejsca), a za plecami trylion kóz woła o towarzystwo (nasze rzecz jasna) no i jeszcze wielkie kurczaki, jak na sterydach (z tym, że szczęśliwe i zdrowe – po prostu Norweskie) biegają między tym wszystkim. Chaos – ale radosny.
Dostaliśmy się do koziego przedsionka, przydzialiśmy specjalne antykozowe, przeciwsmrodowe kombinezony i otworzyły się przed nami kozie wrota. Szefo – Peter, wprowadził nas na salony. Wszędzie kozy co tu dodać. Zakozowało nas, aż w głowie się kręci, przy czym zapaszek podsycał cały trans.
Minęliśmy kozie mamy, machinę podającą jedzenie na taśmie z kilkoma kozami zaczepionymi u boku, kozły z wykręconymi rogami, które tylko czekały na spojrzenie tej jedynej (tak na prawdę to wszystko im jedno która patrzy, byle któraś) i na samym końcu pojawia się on… wypełniony po brzegi… ociekający cukrem… kozi… żłobek!
Cała masa mini kóz – największy twardziel by się rozpłakał! To wrota do wegetarianizmu, bez zbędnych plakatów i haseł, czysta, bezinteresowna, biała, gryząca – miłość.
Peter otworzył furtkę do jednego stadka, wszedł i położył się w kozach – kto może pochwalić się taką rozkoszą? Weszliśmy i w minutę zostało ugryzione i wyciągnięte wszystko co z nas wystaje – od sznurówek, przez palce po włosy. Wszystko wyciumkały, a my jak wryci, żałujemy że nie jesteśmy właśnie kozą. Nie sposób opisać uczucia „wśród żujących cię kóz” ale jest to jedno z najmilszych uczuć na ziemi.
Zakozowani trafiliśmy akurat na poród maniuniej kózki – zostaliśmy oficjalnie ciociami/wujkami 340 kozy w tym roku (zaokrąglam, numeru nie pamiętam, bo jak wiadomo cukier zalał mi nie tylko oczy, ale i mózg).
Po co Peter ma kozy? Dla mnie odpowiedź jasna! Warto wydać wszystkie pieniądze świata na taki ocieplacz serca, jak stadko kóz – w tym wypadku stadzicho.
Serca takich osób jak moje i Maćka i części naszych przyjaciół (chwała im za to) właśnie po to trzymałaby na zielonej łące te gryzaki. Jednak większość, nadal ma w zwyczaju zabierać je na inny świat. Niestety te małe kopytkowce najpierw dają mleko do Norweskiej mleczarni TINE, a później możecie je spotkać na półkach sklepowych w znacznie mniej słodkim i radującym serca wydaniu.
Nie jestem od namawiania i oceniania, więc bez obaw czytajcie dalej, bo trzeba zaznaczyć, że za życia kozy mają tutaj super waruny!
I o takich łąkowych sielankach teraz coś wtrącę.
Wychowana na polskiej okropności, byłam w szoku, że jeszcze są na świecie miejsca, gdzie pasterz niczym z biblijnego obrazka, pogania swoje kozy (chyba powinno być owce) na hale (albo manowce).
Taki przemarsz na zielone pola lokalesi nazwali – goat safari. Set, bo około 300 kóz rusza w podróż lata, na czele ze swoim pastrzerzem Peterem. Nie trzeba się zastanawiać gdzie byliśmy wtedy my. Lataliśmy jak małe dzieciaki w kółko, głaszcząc i dając się dziobać każdej kozie – robiąc przy tym milion zdjęć.
10 km od naszego domu jest farma – Herdalssetra – zapisana na listę Unesco, zabytkowa osada położona w dolinie, do której zmierzają kozy i owce z wioski. Miejsce jest idylliczne, jak ze snów. Zielone łąki poprzecinane rzekami, wodospady spadają ze strzelistych szczytów, drewniane malutkie chytki pamiętają czasy wikingów, a między tym wszystkim kozy, owce, konie i jeszcze więcej kóz.
Wolontariusze z „work away” mieszkają w tych drewnianych chatkach, w dolinie bez zasięgu i pilnują kóz. W przypływie zwątpienia, mogą potulić te kozie wspaniałości i dziękować za pracę marzeń.
Woda w strumieniach jest lodowata i kozy unikają kąpieli jak tylko mogą, jednak jak 300 kóz (czyli jakieś 1200 kopytek) przemierza tą samą rzekę, czasem zdarzają się wpadki. Wszystkie kozy poszły przodem z Peterem, Maćkiem i kilkoma pomocnikami, a ja zostałam na szarym końcu, jakoś martwiąc się o te białe ostatki, wlekące się za całą resztą. I cale szczęście. Podmokłe tereny bywają zdradliwe i jedna z kóz padła ofiarą lodowatej wody, tuż przede mną maluch kozi wpadł do wody i zamarł sparaliżowany zimnem, zanim do niego doskoczyłam, głowę miał już pod wodą – złapałam koźlątko pod pachy i wytachałam na brzeg, pocierając rozgrzałam nieco przerażonego zmarźlaka i oficjalnie został uratowany. Ciekawa jestem komu serce waliło mocniej.
Kozy zostają w tym edenie na całe lato, żeby nażreć się trawy. Podobno coś tam porabiają też innego, ale jakby je poobserwować, to tylko jedzą i mielą trawę jak kosiarka.
Myślę, że czują się tam beztrosko i kochanie – jak stadko koni w Mustangu z dzikiej doliny… Może nawet mają swój letni kozi soundtrack, w wykonaniu koziego Bryana Adamsa.
Jeny oczywiście m u s i a ł a m teraz puścić sobie ścieżkę dźwiękową z tego filmu – łezka w oku się kręci na myśl o czasach, kiedy z przyjaciółkami wałkowałyśmy te piosenki jak maszynka do klusek, przez całe lato w Bieszczadach. Pamiętam jak chłopaki (tak się mówiło na nich wtedy, no czasem i dziś) zabrali nam baterie do boomboxa, żeby ten Mustangowy song się wreszcie skończył. Ale nikt nie pomyślał, że baterii nie da się wyjąc z … nas! Haha, tak! Do teraz znam każdy tekst i czuje jak Brian śpiewa to w duecie z nami właśnie.
Wracając do puchaczy – owce podobnie jak kozy wypuszczane są na wakacje.
Pewnego dnia wędrując z Maciejkiem po górach przeszła nam przez myśl katastrofalna wizja – o tym, że jesteśmy zgubieni t o t a l n i e i teraz na naszej drodze spotkać możemy tylko UFO, bo z pewnością z powierzchni ziemi już się oddaliliśmy. I wtem! Ah! Spotkaliśmy pasterzy! Nie byli tak zachwyceni naszym widokiem, jak my widząc ludzi, po godzinach szukania szlaku, ale wciąż uważam, że warto ich wspomnieć. Tak jak czujesz zapach spalin wracając z urlopu i myślisz – Oho, dom już jest blisko, tak my pomyśleliśmy, że skoro owczarze są wśród nas, to z pewnością mamy dom w zasięgu kopyt. To historia na inny wpis, ale okazuje się, że owce zwiewają i oddalają się przez całe lato dość znacznie od swojej wioski. Peter opowiadał jak zganiał któregoś roku kozy i wypuścił się w 4 dniową podróż po górach, żeby odnaleźć swoje zguby, kilkadziesiąt kilometrów i kilka wiosek dalej. A kozy pewno myślały tylko “O! Trawka” i szły przed siebie.
Z wycieczki wróciliśmy po 6 godzinach, bo jednak te owce wcale blisko domu się nie kręciły….
Miały być opowieści, a nie opowiastka, więc zupełnie z innej beczki i owczej strony – ostatnio (czas na tym blogu zupełnie się zatracił i przestał mieć znaczenie) robiliśmy pewne wideo dla farmy / restauracji w Geiranger. Ma to również związek z owcami. Właściciele z pokolenia na pokolenie prowadzą gospodarstwo, położone w górach jednej z najpopularnieszych miejscowości w Norwegii. Z uwagi na specyficzny i niebezpieczny teren, farma często pada ofiarą lawin śnieżnych (bo są jeszcze kamienne, błotne i lawina kóz). Jednak regularnie odbudowywane gospodarstwo (o niemal serialowej nazwie) Vesterås, trzyma się do dziś. Obecny właściciel, jest miłośnikiem zwierząt – tak sądzę – bo skoro rozmawia codziennie z owcami, jak jakiś dziwak (jak dla mnie nie dziwak) to coś na rzeczy musi być. Ma lamy, które jak sam powiedział są po nic, ale je lubi, no i ma owce. Część z nich z bólem serca oddaje do rzeźni (prowadzi restaurację przypomnę), a pozostałe, oprócz koszenia trawy są do kochania. I skubany, tak owieczki oswoił, że są jak psy. Owiec w Norwegii jest jak rodzynek z mieszance studenckiej – nieproporcjonalnie dużo. Jednak dotąd żadna nie dała nam się pogłaskać, tylko barany – one olewają system – nie wydaje mi się, że tu chodzi o ich odwagę, bardziej o lenistwo w uciekaniu. Wymyśliliśmy z Maćkiem obrazujące sytuację porównanie – Owce są jak ludzie po marihuanie – obawiają się wszystkiego, uciekają, a jak nikogo nie ma to chillują i ciągle jedzą. Za to kozy są jak po zakrapianej imprezie – głośne, ciągle cię zaczepiają i skaczą po miejscach, gdzie z pewnością nie powinny być.
Owce Vesteråsa były jak pupilki, przyleciały na widok swojego pana, jadły z ręki i dały się miziać… sezon dobiegał końca, nazajutrz miały wrócić do obory i tylko śnić o zielonych łąkach do przyszłego lata, dlatego były najpuchatrze w sezonie. Można było zatopić ręce w kędzierzawym puszku i delektować się naturalnym sweterkiem, który powinny nosić tylko one. Miękkość nad miękkości i przy tym uśmiechnięte pyski w nadziei na kolejny smakołyk. Torpedują masą bobków jak potężny królik, więc trawa rośnie jak szalona, regularnie przycinana przez głodomory – tak krąg życia, a raczej norweskiego trawnika się toczy.
Kolejna rozklejająca twardzieli okazja do przytulenia bliżej natury.
Polecam wam takie puchate spa, są w końcu ośrodki ratowania zwierzaków, gdzie ludzie traktują je z sercem, warto przejechać się i poprzytulać, zaczerpnąć natury i wyhamować miejski pęd.
Jak napisał jeden z naszych lokalnych hippisów
You should sit in nature for 20 minutes a day.. Unless you’re busy. Then you should sit for an hour
Monika
8 listopada 2020at07:33Śpiewaj dalej przeboje z bajek Disneya, a Maciej niech Ci akompaniamentuje… kozy będą dawać więcej mleka
Fantastyczny tekst,uwielbiam czytać i oglądać Was w tych bajkowych sceneriach❤
Agowca
8 listopada 2020at10:10Cieszę się, że kozia historia umiliła Ci (wcześniej niekozi) dzień 😀
Maciejka chyba ma już dosyć moich kastingów do fasolinek :p
Agnieszka
4 listopada 2020at15:14Super Tekst, a zdjęcia … CUDOWNE!!! Ściskam Was serdecznie
Agowca
5 listopada 2020at09:43Dzięki piękne Agnieszko, miło mi, że zaglądasz <3