Halalala
1175
post-template-default,single,single-post,postid-1175,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Halalala

Latający baran, uciekające kurczaki i wspomnienie najdziwniejszego halloween.

Zimowy wiatr w Norddal, jest jak boss w Mario, próbujący zepchnąć cię do zabójczej lawy.

Szkoda, że spaceru przez wioskę nie da się zhackować. Nie mamy zbyt wiele power-up’ów, tylko winko (grzejące przy takim wietrze, lepiej niż kurtka) i telefon z imprezową (ledwo słyszalną) nutą. Swoją drogą, puszczona jak to ma w zwyczaju, typowy szczypior w dresie na końcu autobusu. Z tą różnicą, że wieczorem i przy takim wietrze, w zasięgu wzroku tylko mrok – bez dodatkowych zawodników.

Jest Halalala jak to kiedyś powiedziała babcia Sabinka i teraz już nikt tego nie zmieni na nudne Halloween. Ci co Sabinę znają, obchodzą co roku Halalala.  

W tym roku, pomimo że Norwegia to miejsce akcji najlepszych thrillerów, obchodziliśmy Halalala jak stare dziady – nie ubliżając żadnemu dziadu oczywiście. Jedyne co nam szalonego zostało, przy kulturalnym wieczorku z winkiem, to wspominanie najlepszego Halalala w życiu. 

Trzymając się nadal dziadowieczoru, historię powinnam zacząć od „A było to tak, moi drodzy…”

Kilka lat temu (całe sto jak na moje oko) spragnieni przygody i wrażeń, jakie daje okazja świętowania Halalala, spontanicznie podjęliśmy z Maciejkiem rękawice. Nie mogła być to romantyczna przejażdżka – potrzebowaliśmy więcej ludzi – najlepiej upiorów. Tu warto zaznaczyć, że w takim strasznym dniu, upiorem dla Agi jest dosłownie wszystko. Może to być kamyk, gałązka, fakt siedzenia w nocy w samochodzie, odgłos naprawdę czegokolwiek bo… Jestem największym cykorem jakiego zna świat. Doświadczenie z horrorami mam zerowe – film Drakula z lat 90. obejrzany przez szparę drzwi sypialni rodziców (który zafundował mi wampirową traumę na długie lata) oraz Milczenie owiec – podczas którego z każdą minutą nie mogłam uwierzyć, że to nie jest komedia (bo z takim założeniem go włączałam). Komedia?! Czy ona oszalała? No, pomyłka co tu dużo gadać, piosenka (którą swego czasu słuchałam w kółko) Greenskeepers „Lotion” zwiodła mnie kompletnie i okazała się wyłącznie liryczną odpowiedzią na film – a nie jego ścieżką dźwiękową, jak myślała mała Aga. 

Wracając do Halalala – zadzwoniliśmy po Stacha i Kaśkę – dwóch nie cykorów i z pomalowaną twarzą (już lekko bladą ze strachu) zapakowaliśmy się do naszej zielonej limuzyny – starego, psującego się kultowego Rovera. Długi, miękki, z ekstremalnie niskim zawieszeniem samochodzik – wprost na wyprawę do serca Kampinosu.

 

Stachu, jak prawdziwy komandos, przygotowany na spontan (co samo w sobie się gryzie) wpakował się do auta, z torbą pełną akcesoriów na Halalala. Pierwsze co wyjął z woreczka Hermiony, jak tylko przekroczyliśmy granicę lasu, to mini głośnik. Na pierwszy rzut oka, nic strasznego, ot kosteczka grająca. ALE.  Grała nam ona przestraszne melodie, zakładam, że z horrorów, bo nigdy wcześniej ich nie słyszałam. Klimacik siadł jak ta lala, a ja co chwile bijąc się z moją odwagą krzyczałam – Wyłącz! – Dobra włącz! – Nie, nie, ścisz. – No czemu nie gra? Czy ktoś się irytował? Może jakieś duchy między nami, zasłuchane w ulubione melodie.

Jadąc bez mapy, zapuszczaliśmy się, w coraz węższe i mroczne leśne uliczki. Osobiście zawsze w lesie czekam na łosia – jesteśmy umówieni od kilku lat, ale skubaniec nigdy się nie zjawia i tym sposobem, jestem jedynym miłośnikiem zwierząt w okolicy, który – uwaga – nigdy nie widział w lesie łosia. Tak… również w Norwegii (bo niby dlaczego się tu przeprowadziłam).

Jednak, tego wieczoru spodziewałam się spotkania z wampirem, albo przynajmniej wariatem kulawo kuśtykającym w naszym kierunku z kosą, podczas gdy w Roverze właśnie skończy się paliwo.

O dziwo! Nic takiego nie miało miejsca – nie żebym narzekała, ale stało się coś dziwnego. Na drodze, oświetlonej zmęczonymi moto – życiem reflektorami auta, pojawił się… Zwierzak! Jeż gigant? Rosomak? Jednak kamień… jakiś puchaty… w końcu – jak dojechaliśmy do ów kamieniojeżolisa, okazało się, że to wielka donica chryzantem. Kwiatki takie (dla tych, co botanika nie jest ich mocną stroną) takie same, które można spotkać przed cmentarzem. Na święto zmarłych wszystkie baby, ubrane w sto kurtek i rękawiczki bez palców, przepasane saszetką z drobniakami, handlują tym kwieciem. A my, wybredni konsumenci i królowie spacerów po cmentarnych alejkach, oblepieni watą cukrową, w kieszeni z zapasem pańskiej skórki na kolejny rok – decydujemy łaskawie, która baba dziś na nas zarobi. 

A tu taka okazja! Darmo kwiat i to w Halalala – ja umarłam ze strachu. Bo oczywiście teraz wydaje się to tylko lekko niecodzienną sytuacją, spotkać doniczkę na swej drodze – ale tamtego wieczoru, było to straszne i zwiastowało tulipanowego mordercę, albo inne straszydło. Ci co za kierownicą nie siedzieli (dobrze, że Maciek kocha prowadzić) łyknęli na odwagę, po żabkowym szardonaju i … wychodzimy z auta. Ja tylko zerkam ukradkiem czy nikt nam jedynego transportu do świata komedii romantycznych i animowanego Disneya nie gwizdnie i jak typowy polak – dawaj kwiat do bagażnika. W samochodzie nawet już stać mnie było na śmiech i to w dodatku nie taki znowu nerwowy, gdy po przejechaniu kilkuset metrów – bach! Kolejna donica z chryzantemami. Tym razem złociste, nie powiem pusta półlitrówka też by się gdzieś znalazła, ale nie na zdradliwe piosenki teraz pora. Ktoś odważny – raczej nie byłam to ja, zapakował kolejną donicę do bagażnika. Bo, albo ustawimy jedną donicę pod jakimś posągiem upamiętniającym wyczyn, z którym wspólnie się zgadzamy, albo… musimy uzbierać 4 donice, żeby każdy sprawiedliwie dostał swoją część łupu. Na swoją obronę dodam, że kwiaty były z lekka poturbowane i (co wymyśliliśmy juz na chłodno w domach) musiały spaść z jakiejś przyczepy wiozącej całe stado tej roślinności. Nie wiem, co taka przyczepa robiła w lesie, ale wolę nie myśleć, że jest tam tyle zakopanych nielegalnie trupów, że każdemu należy się kwiatek pod osłoną nocy.
Uzbieraliśmy cały bagażnik kwiatów, jadąc za nimi jak sierotka wabiona cukierkami zostawionymi na ścieżce.

Potem w przypływie odwagi weszliśmy w głąb lasu.

I tutaj Stachu wyjął swój ukrywany dotąd ekwipunek – Drut (do związania niewinnej istotki), Badyl (zapewne żeby ją obezwładnić), biały t-shirt (na przebranie się, po krwawej akcji) oraz butelkę paliwa (zdecydowanie, żeby spalić dowody zbrodni i samą zbrodnię). Straszne? No ja już ledwo oddycham, ale dla ludzi, którym strach nie zasłania oczu i nie miesza w głowie, były to składniki do przyrządzenia pysznej pochodni. Podpaliliśmy badyl, rozpoczynając igrzyska i prowadzeni światłem, zanurzyliśmy się w ciemny las. Głośnik (bezprzewodowy – wtedy, bardzo rzadki okaz cudu techniki) sączył nam do ucha straszne melodie, cienie drzew wyginały się przed nami na ścieżce, strasząc tych z największą wyobraźnią.
Na końcu ścieżki, palcze zwieńczyli spacer dymkiem, wspólnie zjedliśmy kanapki i wróciliśmy do auta, po drodze gubiąc Stachowe papierosy. Kaśka znalazła zgubę w kompletnych ciemnościach, więc nie pozostało nam nic innego, jak na koniec odtańczyć wspólnie plemienny pląs Halalalowy do piosenki Michaela Jacksona – Thriller.

 Straszność całej historii poczuliśmy zapewne tylko my, bo ta opowieść nie zawiera oderwanych głów i wilkołaków ukrytych za krzakiem, niemniej uważam, że taki spontan jest wskazany i zawsze się odwdzięczy, jakąś conajmniej dziwaczną historią do wspominania.

Wracając do wiatru i Norwegii, od których zaczęłam, tą mrożącą krew w żyłach opowieść, to dzień przed halloween uciekły nam kurki – i to jest dopiero najstraszniejsza historia. Else (wspominałam to już milion razy, ale dla pewności – właścicielka naszego mieszkania) kupiła sobie pies. Tak na prawdę, na życzenie swoich dzieci Rubena i Daniela. Pies jest rasy Labrador (z dopiskiem hunting – może bardziej polujący, niż wersja basic). Jest podrostkiem, bardzo silnym i równie nie posłusznym co nasze kurczaki.
Dzień wietrzny, ale ciepły, więc wypuściłam naszą trzodę na podwórkową wolność, na lepsze dziobanko. Zerkając oczywiście, co jakiś czas, czy nie zwiały do sąsiadów, obchodząc jakimś cudem moje podstawowe zabezpieczenia (bramka otwierana na skan siatkówki, czytnik linii papilarnych i zamek głosowy oraz … płotek).

Wtem! Yh! Jak torpeda najnowszej generacji, nadciąga Rufus! Kurczaki w nogi, ja w nogi za nimi, Maciek wryty, Else krzyczy. Ogólnie chaos i masa piór w powietrzu. Cztery z pięciu naszych podopiecznic (tak się mówi na podopieczne kury kobiety) schowało się dzielnie (albo i nie) w kurniku, ale jedna – najmniejsza, przepiórka wycięła w długą, na ulicę. Szybka kalkulacja – albo jakimś cudem odleci, napędzana strachem przed Rufusem, albo z rozpędu wskoczy do morza, albo będzie brała udział w grze przeprowadź bezpiecznie kurczaki przez jezdnie (lubiłam tą grę, ale zawsze kończyła się klęską kurczaka). Pies wreszcie zareagował na wołania swojej pani i zakończył pościg, a kura wskoczyła na czyjąś działkę i zniknęła – rozpłynęła się jak wata w rękach szopa. Else z Rufusem wrócili do domu, a my (w deszczu) przeczesujemy cudze ogródki, centymetr po centymetrze, zaglądając do coraz mniejszych kryjówek, jakby kura z czasem mogla się… skurczyć. Godzinę później, obchodząc kościół, zaczęłam się już zastanawiać, czy kurka nie poszła do księdza po azyl, gdy nadjechał Peter traktorem uśmiechnięty od A do Z, z czymś na pace. I tutaj nastąpiło kompletne zamieszanie w moim prozwierzęcym mózgu. My od godziny chodzimy w deszczu, szukając jednego kurczaka, martwiąc się czy nie padł na zawał i obmyślając w głowie instrukcję reanimacji kur i metody usta – dziób, podczas gdy Peter, zadowolony wiezie na pace – martwą sarnę – triumfując nad swoją zdobyczą myśliwego. Płakać się chce i czasem można w siebie zwątpić, po co to wszystko… gdy nagle Maciek krzyczy – MAM JĄ!!!
Znalazła się nasza zguba, wątpliwości się rozwiały, na widok znajomego kurczaka – swoją drogą nie mam pojęcia jak mogliśmy się z nią minąć, bo siedziała pod naszym żywopłotem (z tego wynika, najciemniej pod płotem). Happy end.

Zgadnijcie co mogło przyśnić się Adze w noc, gdzie wiatr trzęsie domem (dując z prędkością 50km/h). Przyśnił mi się baran sąsiadów, porwany przez wiatr. Krzyczę do Maćka Przynieś linę, jeszcze zdążymy go przywiązać, a baran, jak balon, wisi nam nad głowami, szarpany wiatrem, niczym jesienny liść.
Z tego wynika – za bardzo przejmuje się ogródkowym ZOO, a w Polsce nasz dom odlatywał, głównie z powodu konstrukcji (zrobiony z zapałek, bo właściciele byli liderami w kategorii dusigrosza w kraju), a nie z powodu conocnych, zimowych podmuchów w stronę morza.
Trzymajcie się.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.