Indiańskie kurczaki
2209
post-template-default,single,single-post,postid-2209,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Indiańskie kurczaki

Kury, kurczaki, dziobacze, dziewczyny… różnie mawiamy na nasze skromne stadko. 
Jesteśmy jak Pan Józek – słynny hodowca drobiu (Grzegorz Halama), który ze swoim stadkiem rozmawiał, serfował po necie (www.gołestwory.pl) i nie jedną flaszeczkę opróżnił.

 

Od zawsze chcieliśmy mieć kurczaki, czujemy coś przyciągającego w tych małych dinozaurach. Są śliczniusie, śmieszne – zwłaszcza jak skaczą lub biegają i niosą pyszności jajiczki (jak mawiała Pani Luda z Gruzji!)

Kurzy terror sklepowy i produkcja trójek wywołują u nas ciarki na plecach, dlatego jak tylko nadarzyła się okazja, rozpoczęliśmy swoją mikro produkcję jaj z wesołego wybiegu na naszym ogródku.

Wiele kurczacznych historii na blogu już opisałam, więc teraz czas na najświeższą, niczym bułeczka z jajcem.

Z naszego początkowego mini stadka, po 4 latach, zostały nam dwie panie – Lincoln i Rudy (niech męskie imiona was nie zmylą). Obie kurki zamieniły się na fali trendu, częściowo w koguty ponieważ… zaczęły piać! I doszły do takiej wprawy, że pieją rankiem przebijając się z piskiem przez izolowane drzwi kurnika. Tym samym codziennie budząc tych – co o 6 rano mają piania po uszy. No i nie powiem te dwa kurczaki są prześmieszne, uwielbiane, ale ostatnio zasmuciła nas ich skromna ilość. 

Co roku w sąsiedniej wiosce Eidsdal urządzany jest festiwal, przypominający nasze Polskie dożynki. Nazywa się Eidsdalsrøre – co brzmi zupełnie jak RURA, ale nią nie jest.

Dwa lata temu na tymże różanym festiwalu, oprócz straganików z ręcznie robionymi pierdoletami, koncertów i stoisk z norweskimi goframi (które smakują jak gofry w każdej innej części świata) był też ktoś na kształt wspomnianego Pana Józka. Norweski odpowiednik mistrza kurczaków – Pan Kjetil! 

Przywiózł on ze sobą mini pisklaki, które dzielnie znosiły ściski i całuski zachwyconych dzieciaczków, a także kaczki mieniące się na zielono jak benzyna oraz… Kury! Piękne dinozaury! Czarne olbrzymy (no może nie były, aż tak wielkie, ale w porównaniu do naszych kurek – miniaturek – spore) miały czarno – złote obwódki wokół piór. Przywiózł również naszą ulubioną rasę – Silki amerykańskie – to takie śmieszne białe księżniczki, napuszone jakby regularnie były rażone prądem, z czuprynką a’la lata 60te.

 

Wyobrażacie sobie tłumy wioskowiczów zachwycających się koncertem, w między czasie przeglądając z gofrem w łapie ręcznie dziergane upominki? No to my, przez cały czas, jak te kurze świry staliśmy w zagrodzie Pana Kjetila rozmawiając z ptakami. Fantastyczny dzień dla kurzych freaków. Zamieniliśmy kilka słów z człowiekiem, którego życie kręci się wokół piór i obiecaliśmy sobie, że kiedyś przyjedziemy do niego na zakupy.

Dwa lata póżniej – czyli obecnie – ponownie odwiedziliśmy festiwal i również tym razem pogardziliśmy gofrem, gapiąc się na zielone kaczki. Tym razem byliśmy już w prawdziwej kurzej potrzebie ponieważ, jak wspomniałam, nasze stadko zmalało do dwóch kurek w dojrzałym wieku. Umówiliśmy spotkanie i już kilka dni później, po świeżej wypłacie, pędziliśmy na poszukiwania kurzej farmy.

Trafiliśmy do raju. Nie było trudno znaleźć wskazane na oko miejsce, pośród wioski gdzie wszyscy zajmują się uprawą truskawek i malin. 

Już z ulicy słychać było chóralne gdaki. Powitał nas olbrzymi teren, kilka stodół, a każda wolna przestrzeń zapełniona była ptakami. 

Pierwsze w oczy rzuciły nam się wolno i dostojnie przechadzające się po trawie perliczki, obok rurowe festiwalowe kaczki leżące w zielonej trawce. 

Czekając na pojawienie się jakiegoś człowieka, w tej ptasiej krainie zobaczyliśmy, że za domem (pełnym kanarków) przechadzają się… pawie! Nie miałam pojęcia, że one tak głośno krzyczą! (chyba o zbliżającym się jajku, które jak się później dowiedzieliśmy, starcza na całą jajecznicę).

Ptasi król, Kjetyl, nawet ucieszony na nasz widok, zaprowadził nas do stodoły.

A tam… więcej ptaków! O dziwo, zapach był świeży, miejsce bardzo czyste i ptaszki wyglądały na radosne. Ucieszni tym wspaniałym warunem, minęliśmy przedszkole pełne kurzych podlotków w różnych kolorach, obracając głowę jak makaki wypatrzyliśmy stadko ekskluzywnych, domowych gołębi i wyszliśmy na podwórko zalane kurami. 

Kjetyl od razu złapał jedną mówiąc – Ta jest dobra, młoda i już niesie jajka. Jednak nasz plan był z goła bardziej nietypowy. Poprosiliśmy o czarno złoty egzemplarz – najdojrzalszy z ekipy, aby zapewnić naszym staruszkom godziwe towarzystwo na poziomie. Wyszliśmy z dwoma pięknymi kurami różnych ras, szczęśliwi jak dzieci podczas pierwszej gwiazdki.

 

Ponieważ staruszki miały być wkrótce wymieniane – nie wchodząc w szczegóły – dostaliśmy je za darmo z dopiskiem, że w zasadzie je ratujemy przed… wiadomo, nieuniknionym. Panienki znoszą jeszcze jajka, więc bonus również jest.

Zawieźliśmy nowoprzybyłych do Norddal i po dniu zapoznawczym, w osobnych kurnikach, przystąpiliśmy do zapoznania ostatecznego. Okazało się, że nasze maluchy, niczym szczekliwe jorki, zdominowały szybko trzy razy większe od siebie kuzynki i po ustaleniu kolejności dziobania nastał spokój i dobrze zapowiadająca się przyjaźń w powiększonym stadzie. Poszło gładko! Może dlatego, że nasze kurki spragnione były towarzystwa po roku w smutnej parce?

Z imionami dla nowicjuszy poszło gładko – szaro – beżowa kurka rasy Cream Legbar już w samochodzie została ochrzczona Śmietanką (cream – śmietana). Czarno złota rasa Wyandotte zajęła nam więcej czasu, wymyślona przez Indian 300 lat temu na terenie Wyoming rasa zobowiązywała do nadania jakiegoś imienia z odpowiednim kontekstem. W końcu po dwóch dniach kura XXL została Gdakotą, bo wiadomo gdacze, a Dakota czy Wyoming to już nie bądźmy drobiazgowi. 

Jest dużo weselej z czterema kurkami i może w przyszłości bardziej jajecznie, bo na razie po stresach podróży i zapoznań, produkcja została wstrzymana. Z dobrych wiadomości, to nasza Rudy, która w ostatnim czasie zamieniła się w koguta i piała co rano podnosząc dach kurnika, zamilkła. Miód na nasze serca, że wstyd przed pajacowaniem przy nowych koleżankach wziął górę i teraz jedynym stworem nie dającym nam spać o świcie jest Fido – ale tej puszystej, uszatej miłości nigdy z wyrka nie wygonimy.

3 komentarze
  • Artur

    15 czerwca 2024at21:20 Odpowiedz

    Ładne ptaki:)

  • Artur

    15 czerwca 2024at21:19 Odpowiedz

    Ładne ptaki:)

  • Kasia ciocia

    15 czerwca 2024at18:42 Odpowiedz

    I znowu super opowieść, jestem myślami z wami I z waszymi kurami. Pozdrawiam towarzystwo mieszane płci różnej.

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.