Merry chrysler, Merry crisis
2426
post-template-default,single,single-post,postid-2426,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Merry chrysler, Merry crisis

Jak to zwykle bywa w taryfie 12-miesięcznej, dobiega ona wreszcie końca. Czy chciałabym przedłużyć plan taryfowy TURBO.24? Chyba jednak wole zacząć kolejny, z czysta kartą i lepszymi bonusami. Bo to co dał mi 2024 rok, to z pewnością poczucie, że czas potrafi zapierdzielać niczym struś w bajkach, co rusz rzucając kowadłem na asfalt życia. 

 

W maju zaczęło się upalne lato, skwitowane przez Maciejkę słowami – No to będą długie wakacje, skoro już w maju praży… Chwilę później mrugnęliśmy i już trzeba kurczaki odkopywać spod śniegu…

Wydaje mi się, że czas przyśpiesza zwłaszcza, gdy na jego osi niewiele się dzieje, albo zadziewa się wciąż to samo. I chociaż spędziliśmy cztery dni nad polskim morzem, robiąc zawody w parawaningu, to przez pozostałą część roku kisiliśmy portki w domu, pracując i próbując podnieść się po noworocznym podatku, który co roku zaskakuje nas jak zima polskich kierowców.

I tak nas to pochłonęło, że zapomnieliśmy, że żyćko jest po to, żeby z niego korzystać, bawić się, urlopować (chociażby za domem, z kurczakami) i cieszyć się najmniejszymi rzeczami. -Yo. 

 

Tymczasem, niczym jeż w liście, popadliśmy w marazm, wygniatając kanapę i przepalając serialami kineskop. Do tego w gratisie, klasyczny pakiet startowy Milenialsów – załamania nerwowe i depresja sezonowa, usidliły nas w domu na dobre. 

 

Co się okazuje – stres potrafi płatać najróżniejsze figle i w porę nie zamknięty w komórce pod schodami zaczyna się rządzić, jak myszy w kuchni – niby niechciane, ale jakoś ciężko wykopać je za drzwi. Nie będę tu wchodzić w szczegóły, żeby nie rozdrapać świeżego strupa, nad którym ciągle pracujemy, więc gładko, niczym głowa kibica, przejdę do krótkiego sprawozdania z rocznych narzekań.

Przedziwne jest, że mając dach nad głową, ciepłą podusię i papu, że mucha nie siada – nadal nam w głowach nieszczęścia. Bo w zasadzie dach nie nasz, podusia twarda, a muchę, to by się nawet z chęcią zjadło. Nie ma co się dziwić – urodziliśmy się Polakami i obok alkoholu, w naszych żyłach płynie narzekanie. I uważam, że zdrowo czasem spotkać się na ciasto i doładowując cukier, wyładować z rodakami frustracje na norweskie systemy. Byle nie za często. Stąd już prosta droga do garba, złotego zęba, grubego waciaka i odgrażania się każdemu, zaciśniętą, wystrzeloną w niebo pięścią. 

 

Narzekań w tym roku głównie było na mamonę – bo jak wiadomo – nasze pokolenie chce robić nic, albo rzeczy przyjemne i jednocześnie pływać jak Sknerus McKwacz w morzu gotówki. Bo się należy. Wiadomo.

 

W zasadzie pracę mamy ideolo, i w zawodzie i na swoich warunkach, jednak po tych 5 latach wysyciliśmy rynek, robiąc zdjęcia każdemu, kto myślał, że ich potrzebuje. Do tej pory worki złota były nam zbędne – byle na to obgadywane żyćko starczyło, ale pojawiły się nowe perspektywy. A jak wiadomo, perspektywa może być zbieżna – i tu fajnie, jakby kasa zbiegła się z naszymi planami.

Otóż, każdy pracujący z domu freelancer, bez kawiarni czy baru we wsi, zwłaszcza gdy poczucie estetyki ma lepsze niż tapety lat dziewięćdziesiątych, w końcu dostaje w domu pierdolca.

 

Pierdolec może przyjść z nienacka, prowokując do spontanicznej rozmowy ze współlokatorem lub ciągnąc się jak guma w starych majtach, być wałkowany co tydzień, przez ekspertów rwących resztki włosa z głowy.

 

U nas pierdolec ma już własny zestaw sztućców i ulubiony kubek z misiem. Rozmowy o potrzebie posiadania swojego domku włóczą się za nami przez różne kraje od lat.

 

Jest to jakaś pierwotna potrzeba, w końcu budowanie fortec z kocy, a później domków na drzewie, szałasów czy kopanie nor w ziemi, spotkało prawie każdego, zwłaszcza przyszłego freelancera.

 

 

Zatem fortuny brak, ale chęć gniecenia kanapy w swoim własnym, prywatnym szałasie jest ogromna. Trzeba kombinować. Jedni podbijają instagram domami na kółkach i mieszkają w vanach, inni systemowo robią na etacie i se kupują domy jak rękawiczki (których btw. mam zawsze za mało, pomimo, że mają już w szufladzie swój gang i opanowały czapki wraz z ekipą szalików), jeszcze inni mają co nieco w spadku po dziadku, a caaaała reszta wynajmuje czyjeś, od kogoś, za swoje ciężko zarobione grosze. No są też tacy, co mieszkają z rodzicami i tych podziwiam najbardziej, bo tam pierdolec, to już nie tylko ma swój kubek śniadaniowy, ale zapewne łóżko i własny pokój. Bez urazy do żadnego rodzica, ale jak mówią kibice Pamiętamy, a i wy zapewne osiągneliście pokojowy zen gdy kurczęta wyfrunęły z gniazda (choć z lataniem u nich ciężko, niekiedy później niż wcześniej).

Co zatem robią kombinatorzy:

 

 

 

  1. Kupują tanią ziemię, uczą się jak stawiać domy i jakoś to będzie. Gorzej jak nasze jakoś przerywa drastycznie armia przepisów, regulacji, speców i ogólnej, norwskiej antysamowolki. Bez napadu na bank, co najwyżej możemy sobie tam zbudować wspomniany szałas i mieszkać z wiewiórkami na czarno (albo rudo).
  2. Szukają domu rudery, której zasady nie obejmują, aby własnym sumptem przerobić ją na rustykalny luksus. Bardzo pomocne są Maciejowe skille budowania domów w Norwegii oraz jego, coraz poważniejszy, warsztat drewniarski wyposażony w miliony (a może za miliony) maszyn, oraz znajomości z tymi co mają las, a w nim drzewa.
    Tutaj niestety trzeba nastawić się na efekt kuli śniegowej lub świątecznego brzuszka – bo co rusz będzie coś więcej do roboty, aż w końcu budżet pęknie, niczym tłusty balon. Znamy to z doświadczenia Sabinkowego domu, gdzie jak pogłaszczesz ścianę, bo zauważysz jakąś plamkę, to w końcu dokopiesz się do fundamentów, osuszania pomieszczeń i wymiany mebli, na koniec z gruntownym malowaniem w nadziei, że farba przykryję twoją rozpacz.
  3. Wyprowadzenie się do ciepłych krajów, mieszkanie w domu bez dachu, zaczęcie życia od nowa. Ta opcja oczywiście wymaga skoku na główkę, niekoniecznie do głębokiej wody, prawdopodobnie powodując bankructwo, długotrwały uraz i boską opaleniznę. W tej opcji zapewne odwiedziliby nas rodzice, również lubujący się w słonecznych promieniach.
  4. Opcja w stylu kompromisowym. Kupienie domu w stanie do zamieszkania i drobnego remontu na miarę możliwości, w super okazyjnej cenie. Szukanie go po całej Norwegii przez cały rok, jeżdżenie na tzw. Visningi (oglądanki) po 4 godziny w jedną stronę, żeby dojść do wniosku, że okolica Norddal jest poniekąd naszym domem i głupio byłoby się rozstawać na dobre.
  5. Zostaje nam czekać, aż starsze pokolenie z naszego regionu uda się na długowieczne wakacje, za wczasu wystawiając coś na sprzedaż (w dobrej cenie!). No i ta opcja obecnie jest na tapecie. Niestety czekanie na czyjąś kitę, jest elastyczne moralnie, ale również czasochłonne.

Opcji jak garniturów, ale w żadnym nie idę. Jeśli jest tu jakiś ekspert, lub amator borykający się z podobnym kombinatorstwem, zachęcam do wylania łez i porad.

POZYTYWY!

 

Zawsze należy zalać falę narzekań czymś pozytywnym, bo inaczej wejdzie na was wspomniany waciak i koniec!

 

Z pozytywów to były wycieczki górskie wkoło domu. Fiduś nam się naprawił, a chcieli miśka uśpić Warszawiacy! Wreszcie po 5 latach zmusiłam Maciejkę do zdjęcia cyca – lampy i powieszenia naszej żarówki, dzięki czemu mamy bardziej cozy (mee). Nie piliśmy alko przez 7 miesięcy – zero, null – i było nam lepiej. Zabiłam moje 2 metrowe awokada – to raczej nie pozytyw, poza tym że nie muszę się więcej o nie martwić… 

Tak między wierszami, to po super 10 latach razem, nie mamy siebie dosyć, więc związaliśmy nasze rączki, co zwiastuje jakiś balet w przyszłości 😉

Było też w tym roku bardzo dużo zórz, zorz i zorzów, więc nasyciliśmy oczy zielonym niebem. Znalazłam grzyba co ważył prawie kilogram i Macio go zjadł (bo ja jestem niegrzybowa, zupełnie jak nie zupa). Dobraliśmy nowe kurczaki: Śmietankę, co każdego ranka zwiewa z kurnika, przybiega pod okno sypialni i drze dzioba, że chce na dziobaaanko, oraz Gdakotę, która ma wyjątkowe piórka i boi się spać na żerdce, więc może wcale kurą nie jest.

Odkryłam Gdańsk na nowo! To miasto jest super i są tam pycha knajpy i lody i zabytki. Chyba czekałam z tą falą ekscytacji do momentu, aż skończą remont dworca – czyli od zawsze, bo do tej pory całe miasto zawęziłam do nocek zarwanych w obskurnym, dworcowym KFC, czekając na pierwszy pociąg do domciu.

Odwiedziła nas Madzia, z którą szukaliśmy reniferów, ale świat dał nam tylko leminga (to taki wściekły, dziki chomik) zawsze coś. Wpadł też kumpel Stachu z córą, która pozując do zdjęć w biegu, zaryła nosem metrowy zjazd po łące, wzmacniając swoją psychikę i miłość do gór. 

Przez 2 miesiące bez przerwy, dzień w dzień, łaziłam na minimum 6 km spacer, pod górkę, w deszczu, śniegu, słońcu i nocy (robiąc czelendż 10 tysięcy kroków) co dało mi bliskie, nocne spotkanie z lisem uciekającym przed lemingiem (sporo ich w tym roku).

 

Pojechałam na rowerze (do Agu co mieszka w Pruszkowie) tam i z powrotem, po drodze dostając choroby żołądka, otoczona przez gołębie domowe, obstawiające czy umrę czy pojadę. Przerzuciłam do kontenera 1000kg gruzu s a m a w godzinę. Zapakowałam do bagażnika skodziany 500kg ziemi ogrodowej.

 

Poszalałam w śniegu ze snowkiem i ogniskiem. Złapaliśmy nowe kontakty biznesowe z ludźmi co czają bazę (a to rarytas). Z najnowszych pozytywów, to zaliczyliśmy wigilię firmową, poznając masę fajnych ludzi, w zamian dostając nazajutrz z plaskacza kacem mordercą.

Zrobiłam 13 tygodni wyzwań treningowych (poza rutynowymi), wzmacniając swoje ciałko, jak dżdżownik co połknie gwóźdź. Było też dużo pieczenia, chlebowania i gotowania zwieńczonego pysznym szamankiem jak u szamana. Polizała mnie krowa szorstkim językiem, a później podjadła zderzak samochodu. Ukradłam tysiąc milionów jabłek, gruszek, wiśni i śliwek z nieswoich ogródków, rekordowo w tym roku dobijając owocową formę i śliwkowe pierdy. Spadłam ze schodów zyskując profesjonalny siniak na pół giczy, nie łamiąc n i c poza dumą. Morsowałam razy z pięć. Byliśmy też z Maciem, obiema rodzinkami, na Podlasiu na grzybobraniu bez grzybów, co było superowe. Opiekowałam się królikami koleżanki, które zaszczały mi biuro, zjadły wszystkie rośliny, porysowały parapet, a ostatniej nocy przegryzły światłowód – i nadal jestem wege. A rok jeszcze się nie skończył, czekają nas święta, wyjazd do Muszyny na sylwestra i w końcu nowy rok NOWAJA (jak mawia etykieta ruskiej wódeczki.)

Mam nadzieję, że pomimo upadków w tym dziwnym roku, mieliście więcej wzlotów. Bo chociaż bywa, że życie robi z nas kurczaka, który chciałby wzbić się w przestworza, czasem po prostu się nie da, więc musimy być silni jak Rocky Balboa i sepleniąc iść przez świat, nie oglądając się za siebie – chociaż z tym oglądaniem, to bym nie przesadzała, bo sentymenalność (jak mawiają dziabnięci dziadkowie) jest spaniała.

PS. Dla ciekawskich i wytrwałych, bo zaszli śledząc moje wypociny, niczym śledzik wigilijny, aż tutaj, only for you my friend, kilka zdjęć Maciejkowej miłości zamkniętej w najlepszym na świecie kółeczku z drewna. Najzdolniejszy ci on i mój. I kto by pomyślał, że rok temu szmuglując do Norwegii Wąskim, ciężkie dechy, cennego orzecha amerykańskiego, po długiej dziobaninie skończą jako wyraz miłości. Pocą misię już oczy więc to tyle. Ściski. Szczęśliwy narzeczon.

1 Comment
  • Anonim

    19 grudnia 2024at15:21 Odpowiedz

    Moje oczy szklą się nieustannie :):):)

    Mamutek

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.