Nalot
Rodziny ciąg dalszy, a jak już tak, to i krewni królika niech też wpadają.
Bo nasz domek otworem stoi dla każdego, a jak nas nie zastaniecie, to chociaż królik się nie będzie nudził. Jednak pierwsze lato spędzone we własnym domu było intensywne jak dwójka po chińczyku (nie chodzi tutaj bynajmniej o rzut kostką w planszówce).
Jednak po kolei..
Po wyjeździe Babci Sabci i Ostrych mieliśmy całe szalone 4 dni na… więcej remontów! A to dlatego, że lada dzień kolejna tura inspektorów z Polski szykuje się do przyjazdu w nasze górzyste strony.

Zaczęło się niewinnie, od spotkania w Biało Podlaskim Pubie dwóch starych znajomych. Roberta i Maciejki (tego drugiego to już wypada kojarzyć odkąd planuje spędzić ze mną, niczym gęsi, resztę życia licząc, że nic nas nie odstrzeli w locie).
Jak to przy takich okazjach bywa, pierwsze piwko zapoznawcze, przy drugim już Wizard na telefonie świeci okazjami lotów do Norwegii.
Robert oryginalnie z Krakowa, obecnie wyemigrowany z rodziną do Brukseli, żonaty z Biało Podlasiańską Anią, aby podkręcić międzynarodowość historii, wycieczką do Norwegii zajarał się niczym Rzym za Nerona.
Tym razem nie chodziło tu (jak większości) o karmienie fiordów z ręki czy wąchaniu takich przysmaków jak zgniły śledź. Roberta zaciekawił wspomniany przez Macieja bieg górski. Nie byle jaki, bo dla niemałych szaleńców, bieg który co roku filmujemy na zlecenie organizatora, co roku wypruwając płuca na gonieniu szalonych runnersów (nierzadko samochodem).
Robert kończąc Bialski kufel pilsa, bez mrugnięcia okiem postanowił, że na bieg zapisze swojego syna i wspólnie, całą rodziną pojadą mu kibicować i udawać, że to bieganie, to przecież każdy tak biega.

Kto nie miał pomysłów po pijaku pojechania do Koziej Wólki i z powrotem tak żeby jeszcze wyrobić się na poranne kolokwium z ekonomii, niech pierwszy rzuci kamieniem (Maćku, nawet się po ten kamień nie schylaj).
Jednak Robert twardo następnego dnia przekonał Krzysia (co było chyba nie tak trudne jak przekonanie własnej żonki) i w końcu zapisał syna na bieg górski Stranda Fjord Trail Race. Chwilę później okazało się, że nieletnim musi towarzyszyć opiekun. Tutaj żona Roberta – Ania z pewnością parsknęła jak Muttley w Łap Gołębia (użyjcie Google jak zapomnieliście tą bajkę) widząc oczami wyobraźni swojego męża walczącego o życie w norweskim błocie. Na co Robert zapisał też siebie, zaczął trenować, zrzucił 20 kg i był gotowy na podbicie konkursu. Widać nie ma lepszej motywacji na świecie od finalnego – a nie mówiłem/mówiłam.
Słuchajcie to się udało! Przyjechali! Robert, Ania i Krzyś (który pomimo zdrobnienia imienia jest pełnowymiarowym, wysportowanym Krzychem, wciągającym moje curry jak wieloryb kryl) <3
Przyjazd ekipy nakładał się z jeszcze z jednymi odwiedzinami – rodzicami Macia. W nowym domku było nas w sumie 7 osób, jeden królik i 5 kur. Dokupiliśmy łóżko (i materiał na kolejne) w drodze na lotnisko. Zajechaliśmy wyładowanym pod sufit Jipem (bo Norwegowie na naszego Wąskiego mówią Jip przez J, a nie DŻ) z przyczepką, na której wesoło hopsało łóżko, witając już sikających ze śmiechu na nasz obładowany widok przyszłych sportowców.
Długo nie zwlekając, następnego ranka zaliczyliśmy wycieczkę na pobliski szczyt Blåhornet, w towarzystwie kóz, które zakozowały pół góry, becząc o atencję wchodzących na szczyt. Wszyscy byli zadowoleni, bo i pogoda ładna i widoczki i trasa luźna no i ogólnie cosy (czytaj kozi).
Po takiej rozgrzewkowej wyprawie, nazajutrz, ruszyliśmy do Strandy (dwa promy i auto) żeby przejść trasę, którą chłopaki będą za tydzień pokonywać biegiem.
Niestety dzień nie był już tak kolorowy i ze szczęśliwych muminków hopsających po górach zamieniliśmy się w umęczonych Włukijczyjów (jak mawiałyśmy w szkole). Deszcz, błoto i względny ziombal, z miłej górskiej wycieczki zamieniły ją w walkę o możliwość wystartowania w zawodach. Ponieważ Ania została przez nas drastycznie przeciągnięta po szlaku w najgorszą pogodę i śliskość, obudziło to w niej matczyny instynkt i podsunęło wątpliwości na temat startu swoich chłopaków w biegu. Bo o ile Roberta mogła śmiało poświęcić, tak na Krzysia już nie chciała się zgodzić. W końcu chłopak na codzień gra w drużynie water polo, a tutaj pomimo, że równie mokry może skończyć jak syrenka wypuszczona na ląd – co wszyscy wiemy ma okropne zakończenie w postaci sequelem Arielki Disneya (fuj!)
Jednak po przejściu całej trasy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi (żartuję, to przecież lato – słońce na straży cało noc) wszystkich rozpierała duma i zadowolenie z odbytej wyprawy, zakończonej wieloma ślizgami, ale już nie tak wieloma upadkami.
Tymczasem było go (czasu) coraz mniej, rodzice Maćka spakowani wyruszyl w droge, a my wraz z (wysuszoną już dobrze ekipą) zabraliśmy się za malowanie pokoju i budowanie łóżka. Robert z Anią, jak to na wywczasie, złapali za pędzle, a ja z Maćkiem za piłę i gwoździe – bo tak się spędza lato! A nie jakieś polegiwania nad basenem 😛
Gdy wszyscy są już na pokładzie czas na standardowy starter pack:
Wycieczkę za wodospad Storsæterfossen – gdzie kiedyś (całkiem niedawno) jakiś turysta postanowił się poślizgnąć, kończąc szybko swój żywot. Dla dociekliwych – spadająca woda z wodospadu wbiła jego ciałko tak mocno w ziemię, że ratownicy szukali go kilka dni, finalnie pauzując wodospad (chyba go jakoś musieli przekierować bokiem, bo wody tam leci tyle, co bimbru na polskim weselu) żeby biedaka wykopać spod kamieni. Tak, tak przylatujcie do nas, pozwiedzamy sobie!
Następnie obowiązkowe odwiedziny naszego starego dobrego Nordddal i kąpiel w fiordzie (na którą chłopaki przybiegli przez góry, toteż rozgrzewkę mieli już za sobą). Pogoda już była nieco mniej gorąca, toteż stanowiło to pewnego rodzaju wyzwanie – jednak uważam, że jak na fiord woda była nagrzana jak klasyczny wujek na imieninach.
Potem, nadal w Norddal podjechaliśmy zobaczyć wodospad Dyrdalsfåssen, który wyjątkowo zachwycił Roberta – czekaj czekaj, czy ty czasem nie przebiegałeś obok niego chwilę temu na treningu? No przebiegał, ale nie zauważył. – Wodospad? ale jaki wodospad?? W końcu co komu po widoku wody spadającej z hukiem z gór, skoro trzeba walczyć o życie pokonując biegiem kolejne kilosy. Krzyś nawet się dziwił, że tata się nie zatrzymał przy takiej atrakcji, ale jak trener zarządził bieg bez zatrzymania to już nic nie mówił.

Czym byłaby wycieczka do Norwegii bez zdjęcia w Geiranger na złotym traktorze?! Zatem odchaczyliśmy wszystkie atrakcje turystyczne Geiranger, do którego rocznie przyjeżdża i przypływa ok milion turystów (plus nasza siódemka, to będzie jakieś milion siedem).
Innego dnia rozdzieliliśmy się na ekipę chodzącą i pływającą. Ja z Robertem, Anią i Krzysiem poszliśmy na pieszą wycieczkę na Kallskaret – do miejsca pomarańczowych skał tzw. Oliwiny – very specjal my friend, worth to see. Po drodze rozmawialiśmy z owcami i miętoliliśmy kwiatki przypominające bawełnę.
Tymczasem Maciek z rodzicami pojechali, a raczej popłynęli na wycieczkę tzw. Ribbooat’em (superszybką łódką) oglądać wodospady, w tym ten słynny na całą Norwegię wodospad Siedmiu sióstr.
Starzy zachwyceni, włosy stoją dęba, jak po dotknięciu pastucha (nie mylić z pasterzem, bo jak komuś stają włosy po dotknięciu pasterza, to już nie moja sprawa).
Wszyscy szczęśliwi i pełni opowiastek wróciliśmy na obiad i zasłużone browarki, bo każda zasługa, nawet zwiedzactwo, jest powodem do spożycia Hansy, albo dodatkowej porcji curry.

Zaliczyliśmy też Trollstigen – drogę trolli, Dalsnibbę – punkt widokowy 1500 m nad wodą morską, Valdall z lodami o smaku brunosta (brązowego sera), a nawet kolejkę linową w Åndalsnes! Baj de łej macie już gotowy plan zwiedzalniczy regionu.
Wdrapaliśmy się też na punkt widokowy Sabiny, bo chyba należy jej się taki honor, za wdrapanie się na górę z pieńkiem pod pelargonie (o czym więcej w poprzednim poście)

Dobra koniec tego przewodnika, czas się poruszać.
Ania zahipnotyzowana przez swoich chłopaków zgodziła się na ich udział w biegu, i w głębi duszy, podekscytowana, już szykowała pompony do kibicowania.
Wybrali wariant dla początkujących, który moim zdaniem i tak jest niemożliwy do pokonania, gdyż mój styl joggingu opiera się na truchcie, przy którym wyprzedzają mnie przechodnie (chodem, jak się można domyślić). Panowie jednak wystartowali, przeżyli i dobiegli do mety z fantastycznymi wynikami i ochotą na więcej. Jak to mówi kukurydza po przebyciu drogi z przełyku, przez jelitka na zewnątrz -Ja chcę jeszcze raz!
Nam zostało jeszcze bieganie za zawodnikami klasy O ja (tu dowolne przekleństwo), zrobienie filmu i zdjęć (z pomocą niestrudzonego Roberta – dziękujemy!) i wrócić do domku świętować osobiste zwycięstwa chłopaków.
Cel wyjazdu osiągnięty toteż z łezką w oku pożegnaliśmy ekipę, myśląc już o następnych wspólnych wakacjach – bo Stranda Fjord Trail Race jest co roku hehe.
Ważny pees – Krzyś oddał swoje miejsce jakiejś dziewczynce, tylko przez odruch swojej dżentelmenskości (tak, tak to to słowo). Przepuścił ją przed samą metą w wąskim przesmyku, spadając o jedno miejsce w rankingu, jednocześnie rosnąc w rankingu osób akurat patrzących w jego stronę – tak trzymać!
Teraz pogoda już nieco bardziej północna, w kurtkach przeciwdeszczowych ruszyliśmy na ostatnie zwiedzanie okolicznych farm (Herdalsætra UNESCO), wodospadów i krasnali. Bo rodzice nie mogą wrócić z wycieczki bez brązowego sera i paru krasnali (to jest już zapisane w kartach gdzieś wyżej). Wspólnie zdobyliśmy szczyt Blåhornet, co jest imponujące zważywszy, że Artura (Maćka taty) noga zgina się jak nos u Pinokia, jednak opracował technikę schodzenia do perfekcji, ustawiając się sztywnym kolanem do zbocza i zlazł bez zająknięcia, zupełnie jakby wiedział, że w domu czeka go obiad deluxe rodem z szeratona – czyli Langosz w towarzystwie kielicha winka.
Jak to ojciec z synem, Panowie spędzili pół nocy na reperowaniu Wąskiego i żałuję tylko, że nie padło żadne – To mi świecisz czy sobie?! Znaczy się dobre z nich świeczniki.
Maciowej mamie nie schodził uśmiech z twarzy na widok wszystkiego co ją otacza, toteż zapewne będzie musiała odpocząć policzki po powrocie. Codziennie rano robiła inspekcję okien w celu zweryfikowania widoku, niczym meszka szukająca wyjścia, rozciągając zakwaszone policzki w jeszcze większy banan.
Zaciągnę z lekka melancholijnym tonem, ale jak rodzinkom się podoba i takie owoce wywołuje na twarzach ich wszystkich nasz dom, to nam nic, tylko sączyć łzy radości.
A jeśli już przy łzach radości jesteśmy to ogórki! Ogórki, pidulony i rzodkiewki wywołały we mnie również niemałe wzruszenie początkującego uprawiatora norweskiej ziemi.
Kto jeszcze ma problem z wtłoczeniem wiedzy posiłkowej, przychodzę z pomocą jak tłuczone ziemniaczki – kocham gotować – najbardziej dla innych, więc jak dostajesz od Agi jedzenie – choćbyś miał je schować w kieszeni na później, jest to moja forma wyrażania miłości i zaakceptuj to, a najlepiej zjedz.
Tak więc ogóry i pidulony były serwowane z radością dla nas wszystkcich.
Ale nawet największą michą mizerii człowieka na stałe nie zatrzymasz, więc polecieli co tu dużo mówić, ale wrócą, każdy wraca – bo Norwegia, chociaż czasem deszczowa czy chłodna, jest pekna jak lico księżniczki i oferuje góry, widoki na góry, spadanie z góry, ale też wodę, zawodospadzie, szybką łódkę czy kąpiel w fiordzie.
Zatem kochani – czekamy <3


To co odpoczywamy? Mamy całe d w a dni, zanim przylecą kolejni. Tak dobrze czytacie – jeszcze jedna ekipa rzutem na taśmę – moja przyjaciółka z rodzeństwem – Madzix, Gucia i Jasiek wkraczają w norweskie mgły schodzić co się da i pochillować na wsi, po życiu w brudnej Warszawie. Wiem, miał być już koniec, ale wytrzymajcie jeszcze chwilę, w końcu my wytrzymaliśmy całe lato. I było warto!
Co zatem robiliśmy oprócz spania i prania przez te dwie doby? Opiekowaliśmy się królikiem naszej koleżanki- Marion – Leonem, zrywaliśmy plony z zaniedbanej szklarni, odebraliśmy przenośny tartak (taki prezent od nażeczonki), żegnaliśmy się z latem zwijając basen i materac w zimowy rulon i standardowo dowieszaliśmy nowe żyrandole na miejsce tych z XIV wieku.

Podczas gdy Maciejka zamiatał dom, taras i ogród, ja pojechałam odebrać z lotniska poziomeczki. Poza przystankiem na punkcie widokowym Aksla w Ålesund (obowiązkowy starter pack!) pojechaliśmy do galerii handlowej Amfi MOA kupić Madzi buty górskie.
Historia tego buta (której i tak nie zrozumiesz) sięga jej poprzednich odwiedzin Norwegii, kiedy to podczas długiej wycieczki owy bucior zapragnął zabrać głos. Zmęczony ciągłym obijaniem się o kamienie otworzył gębę tak szeroko, że w rezultacie podeszwa całkowicie odpadła. Mając w górskim plecaku zapasowe skarpety związaliśmy Madzi but z podeszwą na sztywno, dając jej możliwość pokracznego ześlizgnięcia się ze szczytu wprost do auta.
Po powrocie do Polski but został profesjonalnie sklejony przez szewca (który o dziwo nie przechadzał się po Kabatach vel Kebzach boso) jednak jak tylko (but) usłyszał o powrocie na norweską ziemię, znów rozdziawił paszczę w niemym krzyku, czym pozbawił Madzię obuwia na wyjazd.
Najważniejsze, że dało nam się znaleźć but i to nie japonek, a w gratisie poszukiwań nawet bluzy dla obu Agg, bo wycieczka do gareri to nie takie hop siup i żal wracać z pustymi rękami na tą nasza bezgaleryjną wiochę.

Następnego dnia od razu ruszyliśmy na spacer, zgubiliśmy siebie, ale znaleźliśmy grzyby, więc bilans był na równo. Wracając zahaczyliśmy o plenerowy koncert, na którym obiecaliśmy zrobić parę zdjęć. Zjedliśmy pyszne ciasta, popiliśmy kawką, usiedliśmy na trawie i niczym w serialu Virgin River uczestniczyliśmy w lokalnej atrakcji topiąc uszy w przedziwnych dźwiękach przypominających kołysanki dla dzieci z lat 80’. Na koniec koncertu – to co Norwegowie lubią najbardziej – zaangażowanie publiczności do pokracznej wersji norweskiej Makareny i wreszcie można postawić duży zielony plus przy odfajkowaniu tej artystycznej aktywności.
Ponieważ pogoda była klasyczną paciają, wybraliśmy dzień zapowiadany na niezwykle słoneczny, na naszą najdłuższą wycieczkę. Co ciekawe, a może i nie, na górę na której nas z Maciem jeszcze nie było, toteż nasza ekscytacja sięgała zenitu – skrupulatnie chowana pod maską deszczowej pogody.
Madzia, biedny kaszlak, się pochorowała, ale dzielnie pruła na przód przygodzie. Zaopatrzeni w kije i optymistyczne szorty skierowaliśmy nasze kroki w gęstą jak mleko mgłę. Nawet nie było widać szlaku, nie mówiąc już o czekających nas widokach. Pierwsze kilometry wiodą po kamiennym rumowisku dość stromo pod górę, dlatego nie dziwiło nas, że zostaliśmy wyprzedzeni przez klasycznych norwegów – kobietę w ciąży oraz typa z dzieckiem na plecach – klasyk.
Trochę morale nam spadły, gdy tak błądziliśmy we mgle (dosłownie) zamiast smażyć się w obiecanym słońcu, gdy nagle osiągnęliśmy wysokość nadchmurną, co można wolno przetłumaczyć na wyniesienie się ponad wspomniane chmury.
Przeszliśmy krytyczny moment i dotarliśmy do bram raju – upał, słoneczko, zero wiatru, a pod nami bita śmietana z chmur, w której kąpał się przepiękny widok górskich szczytów. Nastrój zmienił się nam jak dziecku, gdy wetknie się w nie lizaka. Radość i hopsańce i milion fotek, wiadomo.
Na szczycie spotkaliśmy nieśmiałego wspinacza solo. Stał na uboczu i się miło uśmiechał, wyraźnie obawiając się zagadać – na co mój introwertyczny Maciej odpowiedział zaczepką (widać cuda zdarzają się na szczytach). Chłopcy się rozgadali o życiu, Niemcowi nasz Polak cyknął pare zdjęć na jego osbiste życzenie i tyle go widzieli – Niemca, bo Maciek z nami został.
Wylegiwaliśmy się na szczycie chyba godzinę, Madzia w tym czasie walczyła o każdy oddech zatkany katarem, aż w końcu zeszliśmy pod chmury, do deszczowej rzeczywistości poprawić sobie mglisty finisz wycieczki pizzą.
A właśnie! Ja to zbiegłam na dół, szybciej niż struś pędziwiatr goniony przez kojota, gdyż mnie goniła potrzeba upolowania wychodka – szczęśliwie otwartego na parkingu, gdzie stało nasze auto. Taka dygresja bez której ta historia byłaby niepełna.
Na koniec wyjazdu pojechaliśmy odebrać kurczaki – tak kurki – nowe osobistości naszego kurnika. Kjetill z Valdall (nasz kurczaczny diller) obiecał nam kilka Silków – to takie puszyste białe piękności kurczaczne z fryzurkami jakby tarły całe dnie o naelektryzowany balon.
Na miejscu okazało się że silków nie ma więcej jak jedna, bo reszta to koguty, więc jak już się pofatygowaliśmy, to wzięliśmy jeszcze jedną Wyandott i jedną zmiksowaną z dwóch ras. Tym samym w lekkim smrodzie wracaliśmy samochodem dodatkowo z Silikonem, Rambo i Mikserem – trzema nowościami do naszej trzody <3
A ty co robisz na wakacjach u znajomych? Nie jeździsz po kurczaki?
Jeszcze tylko szybkie pływanie w fiordzie w deszczu, kolejne spotkanie wioskowe na wafle z dżemem i odwiedziny mokrej od ulewy farmy Unesco i koniec, polecieli, a my zostaliśmy sami… jak dwa paluszki, kciuk i serdeczny, smutni, że wakacje dobiegły końca.
Ale łzy szybko zostały otarte, jak tylko okazało się, że możemy odespać, a zaraz potem zostaliśmy wrzuceni w wir pracy, co oderwało nasze myśli o wszystkich wylecianych, słodkich istot.
Wpadajcie częściej – czekamy na was niecierpliwie i nieustająco, jak na połączenie do NFZ.
Ciao!
























































































































Artur
12 listopada 2025at15:29Jak sobie chcecie, ja tam jeszcze wrócę pościk Jak zwykle SUPER, pozdrawiam
Agowca
12 listopada 2025at15:30No i to mie sie podoba! Czekamy <3