Pan Tymian, uciekający prom i tęczowa lista
334
post-template-default,single,single-post,postid-334,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Pan Tymian, uciekający prom i tęczowa lista

Przed naszą szaloną przeprowadzką, jeszcze w Polsce, mieliśmy się do całej wyprawy przygotować. Tak jak to robi każdy rozsądny człowiek, opuszczający swój kraj na nie wiadomo jak długo. W naszych głowach kłębiły się plany, a ołówki łamały się na tysiącach list.

Lista to ciekawy twór… Powstaje przy wzlotach odpowiedzialności, kreślona najwspanialszymi pisakami z papierniczej krainy działu Tesco. Wykonana stosunkowo wcześnie, czeka na odpowiedni moment, w którym radosna Aga z Maćkiem będą wykonywać ze spokojem każdy jej podpunkt (wyrażany w gwiazdkach, piorunkach lub serduszkach – wystrzegając się pospolitych czarnych krop).

Rzeczywistość ma to do siebie, że szybko weryfikuje czas spędzony na przygotowaniach i tęczowy spis ginie gdzieś w kałuży po samobójczym skoku z parapetu naszej kuchni. W efekcie, z tryliona kolorowych punktów wykonujemy po łebkach kilka tych czerwonych z milionem wykrzykników. I tak nasz szuwaru dostał nowe amortyzatory, żeby dał radę pokonać 2500 km, wypełniony po czubek szyby, słoikami, które gromadziłam przez całe lato jeszcze w Beskidzie.

Trzymając się listy i mając we krwi choć jedną komórkę pływającą w okularach mądrości po zakamarkach mojego mózgu, zapewne uniknęlibyśmy stresu jakim było spóźnienie się na prom odpływający o 1 w nocy ze Świnoujścia do Szwecji. Ta historia jest bardziej zawiła, niż pozwala na to tabelka tekstowa Facebooka tak teraz myślę. No bo to całe opowiadanie to lepiej zostawić na jakieś większe tabelki, zwłaszcza, że mi tylko o te słoiki nieszczęsne chodziło!

Przed naszą szaloną przeprowadzką, jeszcze w Polsce, mieliśmy się do całej wyprawy przygotować. Tak jak to robi każdy rozsądny człowiek, opuszczający swój kraj na nie wiadomo jak długo.
W naszych głowach kłębiły się plany, a ołówki łamały się na tysiącach list. Lista to ciekawy twór… Powstaje przy wzlotach odpowiedzialności, kreślona najwspanialszymi pisakami z papierniczej krainy działu Tesco. Wykonana stosunkowo wcześnie, czeka na odpowiedni moment, w którym radosna Aga z Maćkiem będą wykonywać ze spokojem każdy jej podpunkt (wyrażany w gwiazdkach, piorunkach lub serduszkach – wystrzegając się pospolitych czarnych krop).
Niestety rzeczywistość szybko weryfikuje nasz czas spędzony na przygotowaniach i tęczowy spis ginie gdzieś w kałuży po samobójczym skoku z parapetu naszej kuchni.
W efekcie, z tryliona kolorowych punktów wykonujemy po łebkach kilka tych czerwonych z milionem wykrzykników. I tak nasz szuwaru dostał nowe amortyzatory, żeby dał radę pokonać 2500 km, wypełniony po czubek szyby, słoikami, które gromadziłam przez całe lato jeszcze w Beskidzie.

Trzymając się listy i mając we krwi choć jedną komórkę pływającą w okularach mądrości po zakamarkach mojego mózgu, zapewne uniknęlibyśmy stresu jakim było spóźnienie się na prom odpływający o 1 w nocy ze Świnoujścia do Szwecji.
Ta historia jest bardziej zawiła, niż myślałam.
No bo to całe opowiadanie to lepiej zostawić na jakieś większe weny, zwłaszcza, że mi tylko o te słoiki nieszczęsne chodziło!
Bo samymi przetworami żyć się nie da, chociaż czuje w kościach, że jeszcze tą teorię kiedyś będziemy testować.
Mając szafkę dżemów bez chleba, to jak dostać gameboya bez dyskietki – z początku “hurray!”, a po chwili kombinowanie, jak tę pajdę wyczarować.
Mieszkamy metr od sklepu, jednak dystans liczony portfelem jest nie do pokonania. W końcu stawiamy krok, by skromnie spożytkować pierwsze korony.
Chleb. Ser. Pomidor (jeden bo na dwa nie starczyło odwagi). Puszka Coli (bo Maciek inaczej rdzewieje w mig). 200 koron. Wtedy pomyślałam sobie, że szkoda być nie królem, taki to by miał przy sobie koronę z prawdziwego zdarzenia i kupił nawet 5 pomidorów bez zająknięcia.
Teraz już jesteśmy mistrzami zakupów i bez korony znamy wszystkie promocje i są miesiące (jak ten), w których opływamy w pomidory.
Przy jednych z pierwszych zakupów została nam dziarsko wciśnięta za półdarmo doniczka tymianku. Jak wiadomo, darowanej roślinie nie zagląda się w liście, więc Pan Tymian rośnie z nami do dziś. I to dziś po raz pierwszy solidnie został wykorzystany w kuchni. Królewski tymianek nie mógłby spocząć w byle potrawie. Trafił do chrupiących, słonych, nasączonych oliwą płaskich chlebków nazywanych tutaj flatbrød (kto nie na kacu i nie śpiący, ten się domyśla skąd taka nazwa).
Jak nie macie tymianku, to użyjcie innych ziół wciśniętych za półdarmo – zje sie.

Tutaj przepis do złapania tu – FLATBREAD TYMIANKOWY
Cała historia szalonego wyjazdu w dwóch odcinkach trzymające w napięciu jak stare recepturki tutaj – WYJAZD PRZYJAZD CZ I oraz WYJAZD PRZYJAZD CZ II

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.