Polska laba
2726
post-template-default,single,single-post,postid-2726,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Polska laba

Kolejny urlop w Polsce. Czyli proporcja zapierdolu do odpoczynku 9:1.
Ale, ale! Skoro już zgorszyliście się na moje słowa, niczym z ust osiedlowego szatana – chłystka, to tylko pisnę, że nie są rzucane na wiatr… nie to co mój rower dziś pod sklepem. 

Zatem ostatni raz samochodem – naszym sławnym Wąskim (Jeep Cherokee) byliśmy w Polsce 1,5 roku temu. Jak powszechnie wiadomo, taka rozłąka (29 letniej maszyny) z narodowym warsztatem, jest już pretekstem do puszczania brzydkich bąków. I tak też nasz wehikuł zaczął pokasływać domagając się doktora, a że patriota z niego żaden, to zażądał konowała właśnie polskiego.

 

Plan był nawet dobry – zaplanowaliśmy wycieczkę, odłożyliśmy kasę na wszystkie niezbędności, znaleźliśmy opiekunkę do naszego puszystego króla i …. ruszyliśmy. 

W Norwegii dopiero pączki witały na drzewach, toteż dom, pełen sadzonek na parapetach, zostawiliśmy we wczesnej wiośnie licząc, że wrócimy do dżungli i to takiej, w której jeszcze nie było ostrej wycinki.

 

Warto jeszcze wspomnieć, że przed wyjazdem Maciek budował kurnik dla naszych dotychczas szklarniowych kurek, które z rosnącą temperaturą powoli zaczęły przypominać kurczaki z rożna. Czas go gonił, bowiem marzył żeby kureczki zostały na nowych włościach, zamiast jechać (jak przystało na księżniczki) do hotelu – czytaj na farmę znajomych, gdzie dobrze się znają z tamtejszą ekipą dziobaczy. 

kurnik handmade diy

Niestety zabrakło najpierw materiałów, a chwilę później czasu, dlatego też panie, mimo wszystko pojechały do niemieckiego spa. Po trzech dniach dostaliśmy wiadomość od Christine i Nillsa, że większość z naszych, jak wiadomo ociekających inteligencją, sanitariuszek już odkryła wyjście z kurnika na teren dziobiący. Jeśli mam szukać pozytywów żeby się nie martwić to cóż… przynajmniej nie zmarzły na dworze. Z kolei Fido sam na chacie, rozpieszczany słodkimi (w marchewki i mizianki) wizytami Marion (naszej koleżanki i najbliższej sąsiadki), swoim zachowaniem sugerował, że w sumie w tej Polsce to możemy już na stałe zostać.

Po pierwszym pokonaniu tej długiej trasy mogłam pisać w nieskończoność o atrakcjach i przygodach jakie nas spotykały w każdym z trzech przejeżdżanych krajów. Jednak po kilku latach, poziom ekscytacji przypomina seans Śmierci w Wenecji. Czyli spanko przerywane poprawianiem zapałek pod powiekami kierowcy i zmiana. W bagażniku tłoczyły się norweskie zamówienia spożywcze, prezenty i drabinka na balkon, którą w ostatniej chwili maciek zbudował dla mamy. Tak. Ja latam z mopem jak w tańcu z gwiazdami, licząc na najwyższą notę, po drodze przygotowując królika na wakacje bez starych, a Macio w warsztacie składa po cichu patyki. Ale co tu dużo mówić, dobry z niego synek, a mamci się poza tym należy.

 

 

Tak jak zawsze podróż promem upłynęła (zwróćcie uwagę na trafny dobór słownictwa) z przygodami – tym razem w całkiem niedawno odkrytym przez nasz pokoju z fotelami VIP – nie było ogrzewania, a my oszczędzając miejsce zapomnieliśmy śpiworków, stając się z każdą minutą większym lodkiem. Łapiąc pozytywne odczucia poprzez zajadanie się już nieco zdechniętą foccacią z serkiem i chrupkami.

Do mojego rodzinnego domku dobiliśmy wczesną nocą, zbierając z podłogi oczy na widok zmienionego pokoju małej Agusi. Bo nawet jak się dzidzia wyprowadzi do innego kraju, to i tak rodzicom ciężko postawić na jej pokoju krzyżyk i przerobić go chociażby na plantację… groszku. Rodzice remont zrobili w tajemnicy, toteż szok był tym większy! Zaraz zawaliliśmy nowy pokoik tysiącem nawiezionych gratów, waliz i ogólnego szpeju, niechcący przywracając go nieco do poprzedniej, pokojowej formy.

 

 

Nie było dużo odpoczynku, bo żeby zaoszczędzić na cenach biletów pojawiliśmy się w Polsce w przeddzień Wielkanocy. Maciek pojechał od razu na Podlasie, a ja zostałam ze swoją rodzinką i wyjątkowo pierwszy raz (może ze zmęczenia) nie święcąc jajek. Mimo to Wielkanoc się udała.

 

 

Babcia Sabinka dorobiła się nowoczesnego aparatu słuchowego dzięki czemu skończyło się docinanie jej za plecami, bo wyłapywała wszystkie słowa jak szmal rzuty na bramce. 

Na drugi dzień świąt przypociągowałam do Peredyła, gdzie z Maćka rodzinką miło spędziliśmy czas w pięknym Maciociowym domku. Miałam nadzieję ubrać się w sękacz, ale ku zadowoleniu mojej łazienkowej wagi, nigdzie takiego wdzianka nie znalazłam. Napchaliśmy zapasowe żołądki na słodkie próbkami ciast weselnych kuzyna i ledwo idąc i tak zakończyliśmy święta przepełnieni i szczęśliwi.

 

 

Tyle z laby, chociaż nie zdążyliśmy nawet dobrze odpocząć po podróżach, już czekały na nas zadania. 

Ponieważ Maciek ma nowe hobby i jak Pinokio zdrewniał, jeździliśmy po podlaskich wioseczkach skupować pnie starych wiązów i orzechów, a że biznesy się tutaj prowadzi inaczej, to zajęło nam to cały dzień. Bo to trzeba najpierw pogadać, kawy się napić, samochód obejrzeć, postukać w pień, jeszcze raz kawka i do następnego. Ja kawy nie pijam, ale po takiej dziennej sesji Maciek był nakręcony jak szop na koksie. 

Wracając do Warszawy pojechaliśmy jeszcze w kilka leśnych miejsc oglądać wielkie drzewa, w tym imponujący, schowany przed tłumami Dąb Miłości. Niestety miłości miał w sobie więcej niż okoliczne dzieciaki, które brutalnie podpaliły ten pomnik przyrody, pozbawiając go części kory i ręki. Zostawiam to bez komentarza, bo jest upał, a nie chcę się dodatkowo zagotować. 

Wszędzie dookoła były bociany, a ja pomimo że to wredne skurczybyki, co jedzą maluszki leśne, to uwielbiam bociany i zawsze muszę obecność takowego zaznaczyć głośnym – O! Bocian! Jechaliśmy więc przez te wsie w rytmie – O Bociana i radującej się Agi. 

Po powrocie do Wa-Wy czekało mnie zadanie numer jeden – najgrubsze ze wszystkich, jak burger Royal. Mianowicie u Sabinki przez 10 lat mieszkał lokator – Pan Zet (że tak go zamaskuję – chociaż nie powiem, chciałam wypisać jego pełne dane na murze z dopiskiem ty… i tu synonimy mopa tudzież brudnej ścierki). Pan Zet przestał płacić babci za wynajem, przez kilka miesięcy migając się od kontaktu, wyrozumiała Sabinka trzymała lokatora mając nadzieję, że kryzys finansowy minie i wszystko wróci do normy. Nie wróciło. Nie wrócił też Zet. Nie ułatwiał mu zapewne fakt zmiany zamków, ale zamiast konfrontacji wybrał to co każdy kurczak (jak żywy) – ucieczkę. Zet zostawił w swoim pokoju burdello bom bom i masę rzeczy – bo okazało się, że był zbieraczem i często załatwiał z pracy śmieci potrzebne nam jak kolejny Zet.

 

 

No to już wiecie co robiłam dniami i nocami na moim urlopie. Wywalałam wszystko z tego zagruzowanego jak po wybuch WTC pokoju, sprzątałam, myłam, prałam, segregowałam, oddawałam i… jak na początku tej historii – klęłam. 

Udało się. No samo się nie udało, ja żem to zdziałał, ale pokoik w nowej odsłonie został wynajęty kolejnemu lokatorowi. Jeśli ciekawi was co było w pokoju Zorra (Z!) to np. Litry zaschniętych farb, wykładzina biurowa w kwadratach, rurki do prysznica w ilości hurtowej, leki, ciuchy, worki foliowe – wszędzie, narzędzia, wałki do malowania (wszystko w liczbie przytłaczająco mnogiej) oblepionej brudem. Worów wyniosłam pod dom tyle, że jakby przyszła powódź, to jako jedyny pozostałby suchy. 

I jak ja mam odpowiadać po powrocie na życzliwe pytania uśmiechniętych Norwegów – Jak bawiłam się w Polsce? Przednio, a teraz przepraszam, ale chciałabym zostać w tyle. No dobra, prawda jest taka, że jak jak nie mam zajęcia to sobie je zaraz znajdę, bo bym z nudów uschła, do tego lubię pomagać babci, która z wdzięcznością karmi mnie pierogami (idącymi w setki) i frytkami własnej roboty.

Ponieważ czas się kurczył. Czekajcie czemu się mówi, że coś się skurczyło? To jakby mówić coś się spsiło albo skociło… interesuje mnie geneza tego słowa chociaż… odchodzę od tematu. Spsiony czas został zjedzony toteż nie zostało go wiele na spotkania z każdym z osobna i mój mały móżdżek poddał mi myśl zrobienia ogniska na otwarcie sezonu i wyściskania wszystkich stęsknionych jednocześnie. Udało się, było przemiło, jedliśmy chrupki, a gruzińska foccacia z oliwą zabrudziła mi plecak, na stałe zostawiając po tym spotkaniu pamiątkę. Urządziliśmy również pourodzinową wymianę zaległych prezentów z kilkoma ex jubilatkami czy mikołajami i znów jesteśmy na bierząco!
Maciek się nieco spóźnił bo poszedł na before na kawalerski wspomnianego kuzyna (brata ciotecznego) więc wstępnie zrobiony pojawił się na ognisku jak babka z tortu o północy (z tym, że on to on i była 21:00). 

Cały wyjazd to było krążenie między dwoma miastami, więc odpuszczę szczegóły, po prostu któregoś dnia Maciek pojawił się w Sabciowym ogródku z ogromną piłą spalinową. No zamarzył, znalazł i ma. Babcia od razu wysłała go do ścięcia kilku uschniętych kikutów (nie mówię tu o niczyich rękach). Zadowolony jak dzieciol co dostał lizaka poza weekendem, latał z piłą i ciął co się da, przypominając trochę maniaka z horroru, gdzie jedynymi bojącymi byłyby uschnięte drzewa i patrzące na nie z obawą owocówki.

 

Z workoutu to na fali remontów, rodzice zamówili jeszcze materac do swojej sypialni – bez usługi wniesienia, znaczy oni usługę dostali tylko, że od nas. Wynieśliśmy stare łóżko i materac do trójkąta bermudzkiego (stało w nim aż dwa dni zanim zniknęło) przytachaliśmy nowego grubasa i… mamie się nie spodobał. Katafalk! Za wysoki! Mówiła, że jest tak wysoki, że jak śpi to czuje, że powietrze jest rozrzedzone pod sufitem i że może dostrzec wszystkie mikropęknięcia farby.

 

No więc dawaj znowu, sama byłam bo Maciek znowu krążył, więc jak ten patyczak walczący z kung fu pandą, pokręciłam katafalkiem i ubrałam go ponownie w folię do wysyłki. Zabrali – tym razem spod drzwi. Uf. 

 

Będąc już na moich dziecinnych Kabatach, w tak odnowionym pokoju postanowiłam rozprawić się ze zbieraczami kurzu, starymi teczkami, świadectwami, zdjęciami i pudełkami pamiątek. Skończyło się to siedzeniem na środku dywanu, w otoczeniu rozwalonych po kątach pamiątek i czytaniu każdej linijki ze stosu pocztówek, listów, składanek CD i pamiętników. Powiedzmy sobie szczerze – takich rzeczy nie da się posprzątać. Można tylko zatopić się w nostalgii jak frytka w ketchupie i czekać, aż ktoś wyjmie nas siłą. 

Mnie nikt nie wyrywał więc odkurzone bibeloty w tej samej ilości, w lepszym porządku, w większości trafiły z powrotem do szuflad.

Żeby tego było mało, tata przygotował na biurku mój stary pececik z ukochanymi gierkami, więc podczas gdy Maciek odsypiał kolejny kurs Biała – Warszawa, ja cisnęłam w Gruntzy i Icy Towera!

 

Jeszcze tylko z babcią po szafkę pod telewizor i krzesła, zakupy, koszenie i pielenie ogródka, sadzenie wiosennych nowości jak Supertunia – ktoś ewidentnie wygrał marketing tą nazwą, mogłaby z nią konkurować tylko Superóża przed jedno „R”.

Po tym wszystkim nadeszła wyczekiwana pora na wakacje! A jak widzicie zen nicnierobienia da się osiągnąć tylko w najodleglejszym zakątku naszego kraju, czyli sentymenalnych Bieszczadach. 

Jako dziecko spędzałam tam każde wakacje, regularnie wracając za dorosłego do tej odciętej od miejskiego zgiełku i problemów wioseczki. Ostatnio przez tą całą Norwegię w bieszczady było nam tak daleko, że na osi czasu górskich wyjazdów,  jest dziura jak w rajstopach po studniówce.

 

Załatać się tego nie da, ale powrót rzucił nas na kolana sentymentu bardziej niż wspomniane pamiętniki i Gruntzy. 

Jednak najpierw czekał nas przystanek na Madziulkowej działce w Łopuszce. Zanim tam dojechaliśmy (Madzia, Macio i ja) zatrzymaliśmy się w Lublinie na zwiedzanie starówki, pyszne lody oraz spalone chaczapuri. Słonko dodawało uroku miasteczku (jak niedaleko pada słowo miasteczko od ciasteczko, od razu pomyślałam o słodkim chrupanku), więc drepcząc po brukowanych chodnikach czuliśmy się jak w polskich Włoszech (czyli włosach/włochach? – za dużo analizy!) Było pięknie – o to mi chodzi. Zajrzeliśmy jeszcze do centrum sklepowego po jakieś papu i wino na następne dni i natknęliśmy się na włoskie stoisko, a wokół śliniących się obserwatorów. Jednym z nich okazał się Maciejka, właśnie degustujący ser peccorino z truflą, w oczach mając obłęd jak pod zaklęciem Imperiusa. 

Mówi za chwilę nam obu szeptem, – dziewczyny nie patrzmy na cenę, to jest warte każdej kwoty, weźmy ten ser! No to poszliśmy wzięliśmy 200g bo 100 to (tu pan wymachuje po włosku dłońmi) przecież się nawet nie da ukroić, do tego łopatkę (miarkę) oliwek z Sycylii (nakładanych w rzeczywistości szuflą od koparki) i już zawał serca gdy z karty Włosi zawinęli nam 200 ziko. Maciek dalej w transie, Madzia ledwo z toalety wróciła, ja się zaszczułam bo na mnie Włoch rękami macha i zapłaciliśmy. Najdroższa deska jednego sera jaką kupiłam, umilała nam smakiem życie przez kolejne dni, chociaż pierwsze co zrobiliśmy po przyjeździe na Madziałkę to odgruzowanie starej wagi szalkowej babci, żeby sprawdzić ile tych oliwek na szufli było – kilogram!

Po nocy w królewskim łożu odkryliśmy na materacu mysze bobki (tak dobrze nam znane z Norwegii) na co poinformowana telefonicznie babcia Madzi zakrzyknęła: – w sypialni? To się panoszą! Zwykle siedziały w kuchni pod zlewem…

Nazajutrz przeszliśmy się po okolicy, zahaczając o bardzo przyjazny zalew otoczony ścieżkami i miejscami do chillowanka oraz niezbędną (według Madziowej babuszki) okoliczną atrakcję – dom dziecka. No brzmi dziwnie, też byliśmy lekko osłupiali na ten pomysł, ale dom jest naprawdę niezwykły (zapewne, o ile jest się  zwiedzającym). Pałacyk stojący na skraju stawu, a wokół las starych dębów, platanów i jesionów, które czy tego chcesz czy nie, Maciek po kolei nam przedstawiał.

Po zwiedzaniu ruszyliśmy do celu naszej podróży – Bieszczadów (i chociaż to poprawna nazwa od zawsze wolałam lakoniczną „Bieszczad”)

Od razu odwiedziliśmy znany nam na wylot bar, gdzie zawsze były najlepsze placki ziemniaczane za ósemaka, piwko w tej samej cenie co w sklepie obok i gdzieniegdzie śpiewy uraczonych tym wszystkim lokalsów.

 

 

No to teraz w spotkaniu po latach, oczy wypadły nam na deski nowoczesnej niemalże restauracji! Placki po 23 złocisze, piwa z bieszczadzkich rozlewni kraftowych, tłum majówkowiczów nie bojących się, jak kiedyś, barwnych miejscowych osobowości i tona śmieci z chin, dla niektórych kończąca na półce w pokoju jako pamiątka z Bieszczad lub Bieszczadów w zależności co chińczyk zarządził. 

 

Gdzie są te wszystkie rękodzieła okolicznych artystów czy nalewki sąsiadów? Zmieniło się. I chociaż nowi współwłaściciele są bardzo mili i podnieśli stary klimatyczny bar na turystyczne nogi, ruszając jednocześnie co nieco atrakcji w okolicy, tak łezka nam się w oku zakręciła. Chociaż muszę przyznać, że toi toi (bo nadal nie łazienka) jest jak królewski tron w porównaniu do sławojki, która zbierała wydalane placki ziemniaczane w tą samą dziurę od pokoleń.

Z najedzonymi brzuchami ruszyliśmy do miejsca gdzie poznałam czym jest życie, od strony nie owijanej w bawełnę, cenzurę czy uprzejmości. Brak światła, ciepłej wody, wychodek, konie na oklep jeżdżone i gzy wystawiające na próbę nerwy najbardziej spokojnych obozowiczów – jednym słowem najlepsze dzieciństwo wakacyjne wśród najlepszych ludzi. Wystarczyło wejść do tzw. Kuźni żeby zapach (może drewna, kominka, a może lat spędzonych tam na zabijaniu nudy) uderzył, niczym wehikuł czasu, wspomnieniami. Ale to jest sentymentalna podróż ten wyjazd.

 

Ciocia i Wujek, bo tak nazywam odkąd ukończyłam 8 lat właścicieli tego wspaniałego miejsca, nie zmieniają się od lat – tylko ich dzieci, kiedyś w pieluchach, teraz w głowie mają śluby i poważne życie. Ostał się jeszcze mój ukochany koń – JakBajka – starowinka siwa, jak czas który z nią dzieliłam, wspominając w ciągu roku jak tęsknię do następnych kolonii. 

Żeby za dużo łez nie było, przychodzi czas na cel naszej wycieczki – wraz z Maciejką i przyjaciółką Madzią przyjechaliśmy w te strony specjalnie w odwiedziny naszej przyjaciółki Ali, która zupełnie jakby była dorosła kupiła w tym sentymentalnym zakątku świata dom, ze stajnią i masą zielonej przestrzeni. Ala trzyma pod domem swoje zgrabne stadko rozpieszczonych konisiów, piesiulka wielkością niewiele odbiegającymi od swoich końskich ziomali i żeby ZOO stało się zadość, dwa bociany, które już niebawem będą bocianią rodzinką. Czy wspominałam, że uwielbiam bociany? Ależ one klekoczą na swój widok, chyba zacznę tak witać Maćka wracającego po pracy do domu… otwierać drzwi i klekleklekle – nie ma nic bardziej bocianiego, romantycznego i pocącego oczy obserwatora. 

Znając Bieszczady od wielulastu lat wiemy, że w środku słonecznej majówki najgorsze miejsce, w którym można się znaleźć, to połoniny. Mimo wszystko tak bardzo chciałam je zobaczyć i to jak się zmieniło schronisko Chatki Puchatka, że postanowiliśmy zaryzykować. Zaparkowaliśmy w lesie (od czego ma się Wąskiego) żeby nie pchać się na zatłoczone parkingi, opłaciliśmy wstęp na szlak, kupiliśmy magnes na lodówkę (licząc, że nie jest z Chin) i ruszyliśmy na szlak.

 

A tam.. tłumy głównie płaczących, zmęczonych młodzieży i ciągnących ich na siłę rodziców. Na szczycie spotkaliśmy też panie z torebkami od Leona Witona w obuwiu typowo nadmorskim, dziwiąc się kto je tam wniósł… Niestety urok starej Chatki Puchatka, w której nocowaliśmy lata temu wędrując do niej dniem i nocą, w nadziei zobaczenia najpiękniejszego wschodu słońca (a i tak dostając tylko porannym mgło mlekiem po widoku) to jedynie wspomnienia. Teraz szczyt Połoniny Wetlińskiej wygląda jak środek Krupówek. Tłumy ludzi, wielka chata, barierki, porozkładane kocyki, – brrr! uciekamy! Usiedliśmy na skraju szlaku, zjedliśmy wniesione na plecach ciastka, popiliśmy tradycyjnym piwkiem na troje, zapatrzyliśmy się, tyłem do tłumów, na nasze połoniny niebieskie i wróciliśmy do ukrytego w lesie wąskiego. Po drodze miałam wrażenie, że co drugi spoceniuch wali czochem, okazało się jednak, że to tylko pola czosnku niedźwiedziego pokrywają las pod połoninami. Nie mogliśmy nie kupić pesto w pierwszym sklepie z lokalnymi wyrobami. 

Wieczorem jeszcze odwiedził nas znajomy, również zamrożony czasem, pogadaliśmy wszyscy przy winie, truflowym peccorino i oliwkach z szufli, kończąc tym prawie nasz urlop.

 

Rano jeszcze szybkie sprzątanie u Ali i pomoc w koniosianku i innych obrządkach, ostatnia wizyta w barze na pierogi i kraftowe piwko (jeszcze nie w warszawskich cenach) i siup Szarik do wozu, zanim zaczniemy wszyscy płakać nad kolejną rozłąką z Alą. 

Na trasie, wybranej dosyć randomowo, znaleźliśmy długi jak dżdżownik most wiszący – taki sznurkowy! Nie myśląc wiele, hyc na bok na zwiedzanko, pobujaliśmy się trochę nad rzeką, Madzia postękała, że woli stabilniejsze podparcia i w akompaniamencie lodów z budy wróciliśmy do Warszawy. W samochodzie zrobiłyśmy sobie z Madzią imprezę z lat 90 tych i 2000, bo jak sentymenalność to na całego. Śpiewy były takie, że na naszym wyciu jechaliśmy szybciej jak na benzynie.

Następnego dnia, w tym składzie, poszliśmy na chińczyka, żeby zadowolić Macia kulinarny apetyt oraz naszego kacyka (nie chodzi mi o żadnego plemiennego władcę z Afryki). Potem jeszcze szybkie docinanie kolejnych badyli u Sabci, kalafior z bułką tartą i wycieczka z Agu (to jest moją Agnieszką, gdzie jak się spotkamy to jest nas Ag dwie) na lody pistacjowe do Maca.

 

 

Od lat nie właziłam na salony tego fastfoodu i nieźle mnie tąpnęło jak zobaczyłam tą r e s t a u r a c j ę, bo niczym nie przypomina zakeczupionych stolików na jednej nóżce otoczonych dzieciorami z happy mealem pod pachą i cieknącą bułą w zębach. Teraz to jak żurek z szeratona trzeba chyba łyżką frytki nabierać, taka elegancja. No a lody, które nas skusiły będąc hitem Instagrama – warte odwiedzin złotych łuków, smakują wg mnie jak białe Kinder Bueno czyli nie będąc rasistą ciastkowym – pysznie.

Z tajemnicy to wam zdradzę, że upolowałam drzewiec, a nawet dwa, czy raczej dwie trzymając się eufemizmów – Magnolie, bo kto będzie na pusto wracał do kraju drogich donic (którymi też zdążyłam już wypełnić samochód). Tymczasem Maciejka wrócił z Białej z innym drzewem, które podarowała mu mamcia –  czarnym orzechem – bardzo rzadki okaz, toteż się chłopak ucieszył jak dzik na żołędzie. Przypominam wszystkim pragnącym przekraczać granice naszego kraju, że drzewka muszą mieć paszport i specjalne papiery. Czy nasze miały, to zostawiam już waszej wyobraźni. W bagażniku jechały z nami również roślinki wykopane z babcinego ogródka,, żeby nieco spolszczyć tą norweską ziemię, mikrofalówka zostawiona w spadku po lokatorze Zet, bulbulator do stup – który sto lat temu kupiła babcia Jaga w zakupach Mango i teraz będę w nim moczyć stopy po wycieczce, aż staną się białe i pomarszczone, piłę spalinową, sianko dla Fideusza i 70 pierogów Sabinki na drogę. 

A propos Fidka, to król nasz nadal ślicznie zaopiekowany przez ciocię siedzi na chacie, ale nam już łezki cisną się do oczu z tęsknoty więc pora wracać. Poza tym zużyły nam się już pieniądze i trzeba pojechać narwać nowych. Z czubkiem drzewa między nami mieliśmy odczucie jazdy w prywatnych przedziałach i to takich rodem z dżungli.

 

Wyściskaliśmy rodzinkę, psinkę – Dżetkę kochaną, która tak nas kocha, że będzie jej płakało serduszko (z resztą nie tylko jej, ja już swoje wiem, że matki płaczące czytają ten post z łezką w oku) najedliśmy się przed trasą frytek domowych i w drogę!

Tym razem wybraliśmy inną niż dotychczas linię promową. Zazwyczaj podróżując niemieckim Cyc – lajnem (TT line) postanowiliśmy spróbować, niczym niewierny marynarz, innej floty. Statek okazał się w standardzie ciut bogatszy z zasadami zupełnie odwrotnymi. Dlatego zamiast naszych, znanych foteli samolotowych w prywatnej salce, dostaliśmy (darmo! Więc nie ma co wybrzydzać) rzędy foteli jak z drewnianej wersji Ryanaira – fotele (bujne słowo) ustawione na sztorc nie miały żadnej możliwości regulacji oparcia, więc zamysłem autora tego pomysłu było zapewne wyprostowanie pasażerów tak, że nawet gej po tej podróży byłby hetero. W kącie stały jeszcze kuszące ogromne kanapy spokojnie mieszczące dwie, rozciągnięte jak guma w gaciach, persony. Z tym, że zajęte po horyzont pojedynczymi pasażerami którzy ewidentnie przyszli tu PIERSI! I to dużo, bo każdego browarek w połowie już wypity zdobił stoliczek. Zasiedliśmy więc w trzeciej opcji, przy stoliku kawowym, godząc się, że skończymy na podłodze między siedzeniami. Wtem eureka – arabsko brzmiąca pasażerka wywaliła z kanapy jedną ze swoich przyjaciółek (dosłownie, bo zabrała jej poduszkę i zaczęła coś abdulować) lokując ją z kolegą, a nam pokazując szeroki uśmiech i uniesiony kciuk zwycięstwa. Przemiła – dziękujemy! Szybko zwinęliśmy się w kłebki z zakorkowanymi uszami i oczami odpływając płynnie od brzegu jawy, w krainę snów. Wtem, niczym piorun walący w golasa na środku łąki, zbudził nas rozkręcony głośnik z telefonu i świeżo przybyła paplara. Również arabsko brzmiąca, nie wyglądająca na znajomą pozostałych, nadawała jak przygłucha katarynka, nie przejmując się otaczającymi ją glistami w śpiworach i godziną 3 w nocy. Każdy po kolei unosił głowę, piorunował ją wzrokiem i z westchnieniem nakrywał się czym miał. Na wielkim babiszonie robiło to wrażenie mniej więcej takie, jak mała porcja frytek – czyli żadne, więc nadal nawijała z równie nie śpiącą koleżanką, prawdopodobnie z drugiej strony globu. Wreszcie poszła – udawałam,  że śpię, więc nie wiem komu dokładnie zawdzięczam ten sukces – może tylko rozładowanej baterii w jej telefonie… Mam nadzieję, że połączenie przez sieć Mari time (jedyną na środku morza) da jej drogą nauczkę.

W Szwecji wypierdziało nam tłumik, więc Maciejka łatał go na parkingu Max Burgera. Fantastyczne mieć zaradnego narzeczonego (o tak mogę teraz mówić, bo co)! Gdyby to był jakiś kucyk z wąsem pewnie wzywałby już lawetę, chyba że jako kucyk powiózłby mnie wierzchem do domu. W nagrodę po udanej akcji – nieodłączny przystanek na podrabiane roślinne burgery i frytki we wspomnianym Szweckim fast foodzie, szybki ból brzucha i śmigamy dalej. 

Na granicy Norweskiej obyło się bez drzewnych przeczesań, to i wszystkie krzaki, drzewa, zioła i kwiaty przejmą kontrolę nad norweskim ogródkiem.

 

Ku naszemu super szczęściu otwarta została właśnie droga przez góry (zamykana na zimę z uwagi na opady śniegu wysokości kilku metrów) co skróciło nam trasę o dobre trzy godziny! ale także….tu chwila napięcia… werble… coś na co Aga czekała od zawsze… mama łoś i łoszak! Dziubelek wielkości małego konia i gigant mamuśka spacerowali przez góry, tuż przy nieuczęszczanej drodze, którą akurat z wolna się toczyliśmy! Mogliśmy się na nich napatrzeć z bliska, bo taki łoś nic nie robi sobie z małych samochodów i mini ludzi w ich towarzystwie. Piszczałam przynajmniej jakbym była na koncercie smerfnych hitów. Potem były jeszcze jelenie, no ale nie oszukujmy się nie zrobiły na nas po łosiach wielkiego wrażenia. Dojechaliśmy do domu około północy, tym samym, nie pierwszy raz zamykając naszą podróż w skromnych 34 godzinach. 

W domu czekał na nas obrażony król, któremu jeszcze nie przeszło, ale już daje się przekabacić co lepszym smaczkiem, warzywna dżungla – bo sadzonki pomidorów i papryk wystrzeliły jak na sterydach – bo wiadomo, jak nikt nie patrzy to w górę! I ogród niespodzianek. Wyjeżdżając na drzewach ledwo pojawiały się listki, a po 3 tygodniach wszystko zaczęło kipieć, jak mleko przy tym jednym mrugnięciu oka. Kolorowe kwiaty, pięknie kwitnące wiśnie i trawa… dużo trawy… a kosiarki nie mamy, kozy też nie (chociaż taką by się jeszcze dało wypożyczyć, ale zjadłaby pewno też płot i przywiezione magnolie).

Wyspaliśmy się w swoim łóżeczku, obudził nas pompowator materaca – pompował od 7 rano pikupikupikupik, chyba sikor. Fidek jak tylko zobaczył otwarty balkon pobiegł tam jakby rozdawali za darmo Crocksy w Lidlu. 

Zrobiliśmy sobie śniadanko na tarasie z tego co zostało z trasy i góry szczypiorku z ogródka i poczuliśmy, że straszni z nas szczęściarze, że mamy taki kawałek świata dla siebie (no dla siebie to za 30 lat, na razie trochę dla siebie ale to są szczegóły,  które na wierz wyciągną tylko malkontenci więc – dla siebie!)

 

Teraz mogłoby się wydawać, należałoby odpocząć po podróży i szalonych przygodach, ale nie ma czasu praca wzywa do młotka, a ogródek do łopaty – samo się przecie nie posadzi. No to do roboty!

Ps. Przy rozpakowywaniu bagaży zgubiłam czosnki. Kto kiedyś miał podobną sytuację niech pierwszy rzuci ząbkiem! No tak myślałam. Mnie się jednak udało i po tygodniu przeczesywania domu (również w poszukiwaniu przywiezionych nowych ładowarek do telefonu, bo Fidek na dzień dobry zerzarł moją ostatnią) Maciek – bohater domu – odnalazł zgubę. Jak tylko otworzył plastikowy pojemnik z kliszami, lekami, kablami i jak się okazało czosnkami całą sypialnię spowiła mgła czosnkowego oparu. Po co czosnek spytacie – a dla nas wampirów, bu jemy go na tony głównie a aglio olio e peperoncino czyli w kluchach, a w Norwegii jest drogi i chiński bez smaku, to robimy iport z polski. Zwykle tata zaopatruje nas w długie warkocze tej pysznej perfumy, tym razem jednak zrobiła to Sabinka więc luźne główki spontanicznie wpakowałam tam gdzie jeszcze miejsce było.

 

Teraz do roboty bo jesteśmy goli jak na badaniu prostaty, z uwagi na wspomniane wyżej wydatki drzewno pilarsko ogrodnicze i… właśnie! Na moje okulary! Bo od teraz świat stał się ostry jak moje nazwisko! Okazuje się, że dotychczas patrzyłam na świat jak przez zaśliniony obiektyw swojego pierwszego sonny ericssona jeszcze z joystickiem, teraz dzięki okularom (z oprawkami z działu dziecięcego) widzę jak dużo szczegółów mnie w życiu ominęło. I zupełnie jak Sabina po operacji oka, wpatrując się w lustro załamana, że przez noc doszło jej sto zmarszczek, tak ja widzę każdą smugę na oknie i pyłek na dywanie – więc polecam wszystkim – czasem zdjąć okulary i się zrelaksować, bo po co się stresować lustrem czy kurzem pod stopami?

Tą złotą myślą kończę i do zobczenia albo i nie, to już okulary pokażą.

1 Comment
  • Artur

    21 maja 2025at19:11 Odpowiedz

    trylogia super, polecam super foty a te śniadanko i cztery jajeczka saadzaneee mniam mniam i Sabinki pierożki zazdraszczam

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.