Rok w miesiąc
1750
post-template-default,single,single-post,postid-1750,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Rok w miesiąc

Od ostatniego wpisu minął miesiąc, a wydarzyło się wydarzeń tyle, co przez cały rok! Chyba z uwagi na zbliżający się styczeń świat, jak my przed deadlinem stara się upchnąć wszystko na ostatnią chwilę w tych kilku miesiącach, żeby na koniec bilans się zgadzał. To tak jak z moją przyjaciółką Alą, jak za długo czegoś sobie nie skręci, obije czy złamie, wszyscy w rodzinie wpadają w panikę, bo to oznacza, że zbliża się kumulacja i wizyta u człowieka w białym kitlu, z czołem ozdobionym aluminiowym denkiem po kukurydzy.

Zacznę od nowiny radosnej niczym nasz pies w polu rzepaku, chociaż dla niektórych ta radość zrozumiana może być dwojako, to dla uproszczenia, owa wiadomość przynosi łezkę w oku, jak pierwsze promyki słońca na ścianie w kuchni po długiej, ciemnej zimie. No i co to tak nasze serca rozświetla się każdy głowi, a sprawa to większa niż kiść marchwi dla Fido. 

Otóż przypomnę raz setny, że nasz szalony plan zamieszkania w Norddal, na końcu sznureczka toczonego wprost z Polski, wziął się od bardzo konkretnych ludzi. Bo my z podejmowaniem decyzji nie mamy problemu (nawet problema, jak mawia Else) ale najlepiej, jak ktoś nam tą decyzję jakoś tak mimochodem, pod nos podsunie, dyskretnie, jak kawałek parówki śpiącemu psu. I tymi nęcicielami co nas na tą norweską przygodę namówili, był Pax i Milena. Kluczowi na lini czasu przyjaciele, dzięki którym zmieniło się nasze życie z biało czerwonego, na bardziej różowe. Załatwili nam dom, przyjeli jak długo wyczekiwanych marynarzy wracających z ekspedycji na stały ląd i są obok, co nas bardzo odsamotnia (bo nie wiem jakie słowo jest odwrotnością samotoności). No kochani są, co tu gadać, ale jeszcze jedna słodycz w ich stronę i uszy im spłoną, więc będzie tego. No i ta wiadomość ze wstępu, o której zapewnie połowa już zapomniała, to bobasiara! O najlepszym imieniu – Amelia – z bibli patronka rybaków i rolników – tak, wiem to z bierzmowania i tak, wybrałam sobie to imię z uwagi na jego prześliczność, nie na rybaków. 

Ale nie odbiegając, to Milena i Pax stali się rodzicami mikro Amelki, powiększając Norddalską społeczność o jednego, nowego mieszkańca. W sumie, dzięki temu o 1% zwiększyli populację wioski. Jakby ktoś się zastanawiał, jak to jest być świeżym tatą, to obraz do połowy ogolonego Paxa daje temu pewien wyraz. Teraz powinno być coś w stylu „młodym rodzicom…” i tu tekst z kartki okolicznościowej, jednak miejcie co najlepsze – życie ciepłe jak nasz króliś.

Jak wiadomo niektórzy od czytania o bobasiarach dostają wysypki, więc teraz coś z innej beczki – beczki typowo polskiej, pełnej szambiastych procentów. Ponieważ przez chwilkę kraj nasz stał się zielony w kwestii wirusa (to akurat jest plus) Norwegia postanowiła dać temu szansę! Otworzyła się, dotąd zamknięta na naszych gości, furtka! No i Madzia – przyjaciel mój, czasem udający siostrę z uwagi na to samo nazwisko i zbieżność niecodziennych imion naszych ojców Zdzisławów, postanowiła spróbować. No i okazało się, że jest na świecie moc silniejsza niż wirus, sztormy i huragany, która jest w stanie powstrzymać zdeterminowaną Magdę przed przylotem do krainy fiordów. I tą osobą jest pan Zbyszek – kierowca PKSa (bo myśle że on się tak właśnie określa, że prowadzi pksA). Jak władza autobusowego lorda wpłynęła na los biednej Madzianny? Znacząco, bo był on kosteczką domina, która popchnęła ciąg niepowodzeń, co skończyło się brakiem Madzi na naszym progu. Pan Zet zwyczajnie się spóźnił, ot – godzinkę, prawie dwie. A Polak przyzwyczajony do PRLowskich czasów, z którch ciężko nam wyjść wie, że to cieszyć się trzeba na przyjazd pksA, nie ważne o jakiej porze. Narzekać to można jak się nie stawi, a w końcu Pan Z. dowiózł wszystkich Warszawiaków do Gdańska, a że z takim opóźnieniem, które nie pozwałało na złapanie samolotu, to już, jak wiadomo, nie jego zmartwienie. 

Na usprawiedliwienie Madzi, to te dwie wiadomych rozmiarów metropolie, jeszcze nie zasłużyły sobie na sensowne połączenie i są skomunikowane ze światem, jak Aga malująca paznokcie czyli yyy? (Z lekką ślinką sączącą się z kącika). No i nie da się po prostu tego samego dnia wyjechać i dojechać i jeszcze (o zachłanni!) zdążyć na samolot (i jak nazwa mówi, sam Ci on poleciał). 

Paradoksalnie (to słowo kiedyś było nadużywane wśród młodzieży) cała ta farsa wyszła nam wszystkim na korzyść. Bo weekend był brzydki jak stopy trolla, lało tydzień, a w taką pogodę nie ma u nas za wielu atrakcji, bo ani kina, ani spa, tylko butla, komin i kielichy dwa.
Tydzień później po wystąpieniu o kolejny urlop, Megi nauczona doświadczeniem wyruszyła z Warszawy dzień wcześniej, przekimała u Andrzeja (noclegi u Andrzeja godne polecenia) i z samego rana wsiadła w samolot i ciach! Udało się! Gdy tylko stopy tej umęczonej turystki dotknęły norweskiej ziemi, pogoda zrobiła się na medal i taka słoneczna została już przez cały weekend. Byliśmy wszędzie, wszystko było piękne, jesień spisała się na medal, morświny podpłynęły do łódki z której oglądaliśmy wodospady, była czapla, walka łososi, punkty widokowe, wieczorne winko z kominkiem, no ogólnie wszystko jak z katalogu szczęśliwych wakacji. To ma was zachęcić do odwiedzin, ale jest to również wszystko prawdą! Jedyne czego rozpieszczona tymi darami natury Madzia nie doświadczyła to zorza, ale zawsze musi być coś po co się do takiego miejsca wraca. Madzix dziękujemy Ci za ten piękny weekend, podpisani

– spragnione wizyt kurczaki i ich właściciele (nieoficjalni).

Rozdział trzeci – dorosłość.

Różne krążą plotki kiedy dorosłość jest. Jedni mówią, że zaczyna się, gdy wybór papieru toaletowego w sklepie jest na równi z wyborem filmu do kina. Swoją drogą pamiętam swoją jedną z pierwszych wycieczek przez miasto z 12 rolkami papieru toaletowego (w tych czasach nazywanych srajtaśmą). Wspomniana na początku Ala wynajmowała swoje mieszkanie przy warszawskiej Tamce dwóm chłopakom – Kubie (co był moim dawnym towarzyszem) i jego przyjacielowi, niestety już świętej pamięci, Bartkowi. Panowie, jak to bywa w męskim gronie pomieszkując, pochłaniali papier jak liszka liście. No i pewnego dnia zmuszona sytuacją, wyskoczyłam do pobliskiej biedronki (sporo owadów jak na jeden akapit) po ten życiowy niezbędnik, reklamowany przez najmiększe labradory. I przyznam się wam, że wtedy, lat temu lekko ze sto, wracając przez centrum pełne wylansowanej młodzieży z rolkami papieru pod pachą, czułam się ciut nieswojo. I teraz tak myślę, że to był ten znak, że dorosłość jest jeszcze daleko przede mną. Bo teraz, w tym samym centrum, możemy toczyć z przyjaciółmi niekończące się rozmowy w temacie wyboru najlepszych białych zwojów, ratujących …

Niemniej ostatnio dorosłość zapukała do naszych drzwi, w zupełnie nowym wymiarze. Jak już pisałam wcześniej, na horyzoncie naszej przyszłości pojawił się dom. Nie ukrywam, że już od dłuższego czasu mamy chrapkę na własne lokum, gdzie będziemy mogli przemalowywać sufity w zależności od nastroju i nikt nie będzie martwił się zjedzonym przez Fido meblem czy wydziobanym przez kurki trawnikiem, bo to będą nasze zjedzone i wydziobane rzeczy. Poza tym ciągle coś gubimy, bo trzymamy nasz życiowy szpej w chyba 5 domach rozrzuconych po Polsce, no więc odrobina stabilności w naszym wiecznie spontanicznym trybie by się przydała. Od roku rozglądając się za domem, trafiały się jakieś niewiadome chaty, co to będą na sprzedaż, jak ktoś się namyśli, a jak wiadomo Norweg może namyślać się w nieskończoność. 

I wtem pewnego wakacyjnego dnia, w powietrzu unosiła się intensywnie pachnąca plotka, o pewnym czerwonym domu nad fiordem, który już lada chwila i będzie na sprzedaż. No to my się nakręciliśmy jak moja mama na yorka po zdanej maturze (york się udał, miał na imię Kaśka) na ten czerwony dom, nasz przyszły zakątek, spełnienie marzeń. Rozpowiedzieliśmy wszystkim w wiosce, że my go chcemy (to akurat poszło szybko) i zadzwoniliśmy nawet do córki właścicielki, która już nas pytała czy mebelki to chcemy jej, czy swoje. No to czego chcieć więcej, dom już mamy w kieszeni!  Sprawa się skomplikowała jak właścicielka domu (biedna chorowitka) zmarła i przyszło do spraw spadkowych. Dzieci wynajęły pośrednika i zaczeły się schody. Bo taki pośrednik, to jak dealer samochodów, narobi pięknych zdjęć, wydrukuje katalog i odpowiednio wywinduje cene w kosmos, do którego nam, nadal polakom, dużo za daleko. Przy tratwie optymizmu trzymały nas jedynie słowa wspomnianej wcześniej córki, której bardzo(!) zależy na sprzedaniu domu komuś, kto spędzi w nim cały rok, a później życie. Wszystkim w wiosce na tym zależy, bo już każdy ma dosyć bogatych wakacjowiczów, co kupują fajne domy, a potem mieszkają w nich tylko latem.

Nie poddajemy się, trzeba teraz jakiś kredyt, ewentualnie skok na bank w pończochach na nosach zorganizować. Na szczęście z pomocą przychodzi karma, bo naszym sąsiadem jest bankier, właściciel barana, co go kiedyś ratowaliśmy z opresji i sideł ogrodzenia. No, ale największe znajomości nie pomogą, gdy okazuje się, że we dwójkę zarabiamy tyle, co emeryt na zasiłku. A ja tu pragnę zaznaczyć, że życie mamy bajeczne, nic dodać nic ująć i daleko nam do czasów kiedy mieszkając w Kurniku, z braku środków opatentowałam 31 potraw z samych ziemniaków (nie wliczając w to bimbru). Więc zaskoczenie nasze było tym większe, że jednak pomimo, że nie, to jednak tak – dalej z nas prawnie biedaki są. No i teraz wydarzyła się noc magiczna, myślę sobie, że cała Norwegia skąpana w mroku mogła się ogrzać od różowej mgiełki miłości roztaczanej nad Norddal. Else i Janek wykazali się zachowaniem godnym najlepszego przyjaciela w stylu „Nie spocznę, póki!” No i nie spoczęli, pomogli, razem poszliśmy na spotkanie do bankiera, tu coś oni dodali, tu my, tu on i po kilku godzinach z czerwonego pola kredytobiorcy wskoczyliśmy jakimś cudem na żółte! To wszystko również dzięki ostatniej cegiełce Babci Jagi (która zawsze mówiła, że na nasz dom, to ona już ma odłożone) no i jeszcze zapał mamy, która cytuję gotowa była iść po pożyczkę do PELIKANA (widać polski bocian wydał jej się podejrzany). Tyle pomocy, tyle wspaniałych osób, że serca nam rozepchały klatki, jak nadzionko pączka.

To teraz fanfary dum dum dum dum – dostaliśmy kredyt! No i od razu ciach, opijać to u Else ziołówką z trolla i radość i łezki w oku i szczęście, że otaczają nas anioły. Dogoniła nas dorosłość.

Plan żeby zwiać z kasą na jakąś tropikalną wyspę i przepić wszystko kokosami od razu odpadł, to zabraliśmy się za obmyślanie strategii na zbliżającą się bitwę o dom. Najpierw potocznie nazywany visningiem dzień otwarty. Uzbroiliśmy się w obstawę w postaci stolarza Janka i ruszyliśmy nad fiord spotkać się z konkurencją. O dziwo, zainteresowany numer jeden, to nasz sąsiad zza płotu (przykład Norddalanina wyłącznie wakacyjnego, szukającego tu letniska dla córki) – byłoby przynajmniej niemiło przegrać właśnie z nim… Chętny numer dwa, to znajomy z wioski, który (kolejny anioł) nie podejmie się licytacji, jeśli my chcemy kupić dom, no i trzeci gość to tajemniczy chłopak z Eidsdal, nikt go nie zna, wiadomo tylko, że jest właścicielem nowoczesnych, luksusowych, przeszklonych kontenerów dla turystów. Pani Megler czyli pośrednik/agent nic nie wiedziała, ale była miła i pokazała nam (może raczej otworzyła) dom. Janek zaraz wyniuchał co do naprawy, młody chłopak po 10 min się zmył, a my jeszcze przez 1,5h męczyliśmy agentkę. Jako jedyni skłonni zamieszkać tu na stałe, chociaż po cichu coś mi gardło ściskało na myśl, że dom cały rok stoi w cieniu, ale wnętrze ładne no i lokalizacja najlepsza, bo można z balkonu skakać do fiordu (no może po lekkich dopalaczach). Nazajutrz zaczęło się gryzienie się po kostkach i szczypanie w boczki – licytacja. 

 

Jako najbiedniejsi zaczęliśmy sporo poniżej progu przyzwoitości (tego nauczyłam się w Egipcie, a Maciek na granicy Bułgarskiej kupując karbonowe Rejdżbangi). Szybko, lecz delikatnie, przebił nas bogaty sąsiad i nastał weekend – banki zamknięte, zapewne licytacja wstrzymana będzie do poniedziałku. Wyluzowaliśmy się jak Ron na diabelskich sidłach i wtem, z nienacka jak sierpowy od pijaka na przystanku, bach! Chłopak z Eidsdal przebił nasze oferty o 300 kasztanów! Szaleniec, bezwzględny jak facetka od chemy! Za nim sąsiad, znów spokojnie, potem my z naszym limitem i kolejna bomba od chłopaka, co chyba kasę trzyma w świni gigancie, skoro tak szasta. Odpadliśmy. Jeszcze kilka rund między panami i dom osiągnął cenę zawyżoną (w naszym mniemaniu o strasznie dużo). Sprzedany! Jeszcze szybki telefon do właścicielki, której tak zależało na zdobyciu dla Norddal nowych mieszkańców i z głową na tarczy zakończyliśmy tą diabelską grę, winszując zwycięstwa nieznajomemu. Nie było czasu na płacz. To nasza pierwsza próba. Spędziliśmy nad tym tematem kilka miesięcy, ale w rezultacie nastał tylko smutek, nie rozpacz. Bo te wszystkie kochane gesty, którymi w ostatnim czasie obdarzyli nas ludzie, były więcej warte niż dom przy plaży. W zasadzie bardzo szybko przeszliśmy na drugą stronę mocy, upewniając siebie na wzajem, że to dom w cieniu, do remontu i w ogóle ble!

Co się robi, żeby przepędzić smutki? Właśnie! Poszliśmy do baru! Pierwszy raz odkąd mieszkamy w Norddal odwiedziliśmy miejscowy browar – Tonga (czytaj Tunga, nie że do tonga trzeba dwojga czy coś). Umówiliśmy się z Williamem (jego nie trzeba namawiać, w zasadzie robił on za przewodnika) i z parą naszych lokalnych niemców (i ich aktualnych gości). Browar mieści się w przerobionym silosie, otwieramy małe drzwi, a tam – coś nas zabrało, przeniosło w czasie – chyba z dziesięciu chłopa (tak wyobrażam sobie wstęp do pirackiej historii) siedzi ściśniętych w pomieszczeniu z barem, gdzie jest chyba z milion stopni i zaduch wymieszany ze wspomnianym męstwem. Jako jedna z 3 dziewczyn, nieśmiało przeciskam się przez zgęstniały testosteron w stronę baru i zamawiam strategiczne piwo. Czym ono jest spytacie? Ci co wychowani na wioskowych barach z piwkiem za 5 zł nie wiedzą, ale jak cena bursztynowego płynu sięga 100 NOK (50 zł) strategicznie najlepiej jest wybrać ten z najwyższą zawartością alkoholu. Nie powiem, zadziałał. Smutki w kieszeń, nowe znajomości migiem zawarte i a co tam! Polejcie nam jeszcze! W rezultacie, po rozmowie z właścicielką (współczująca nam przegranej) okazało się, że na pustyni deweloperskiej zwanej Norddal, jest jeszcze jeden dom na sprzedaż. I co więcej – dawno temu już o nim słyszeliśmy! W lecie biegając z transparentem „Chcemy dom! Najlepiej ten czerwony” zagadał do nas Peter (kolejny sąsiad – wlaściciel namnażających się w kosmicznym tępie kóz), że jak chcemy dom, to on ma lepszy niż ten nasz czerwony, upragniony. Nie powiem zaciekawił nas chwilowo tą ofertą. Okazało się, że domek jest na drugim końcu wioski, nie nad wodą, nie przy sklepie i nie w centrum, a na szarym końcu, w wietrze i samotności za to z większą dawką słońca. Pojechaliśmy sprawdzić ten cynk (szkoda, że mówi tak już tylko mój tata, bo to super wyrażenie) i nieco rozczarowani wyżej wymienionymi wadami, dalej nakręcaliśmy się na domek przy plaży. No, ale zdanie barmanki, wiadomo rzecz święta, do tego czerwony dom już poszedł w ręce nieznajomego, to czas dać temu drugą szansę. Następnego dnia na otrzeźwienie strategicznej Agi, przeszliśmy się na spacer w stronę domu z wczorajszych opowieści. Oj daleko to do sklepu, ale powiedzmy, nie samym spożywczakiem człowiek żyje. Na posesji znajdują się dwa domy – jeden na sprzedaż, a drugi zamieszkały i oba małe i słodziutkie. Zaraz z tego zamieszkałego wychynęła właścicielka, siostra gościa chętnego na oddaż (szybciej i bardziej skrótowo nie umiem). Pani przemiła, kochana, wręcz ikona babulkowości, nie wyglądała na doinformowaną w sprawie sprzedaży domu swojego brata, ale obiecała to nadrobić. Obeszliśmy dom, natrafiając na męża babinki (równie uroczego) i wróciliśmy leczyć kaca na kanapę. Teraz się kto bardziej czujny zastanawia, co w tej historii robi Peter od kóz. Tłumaczę. Słodki domek na sprzedaż ma przy sobie kawał ziemi, którą od lat dzierżawi Peter, żeby latem wypasać tam – uwaga może to stopić serca – koźlątka (w sensie kozie dzidzie). SŁODYCZ! I to właśnie Peterowi zaproponowano kupno ziemi z domkiem, którego on nie potrzebuje, bo jak wiadomo kozy by zjadły meble, a później i ściany, więc bez sensu. No i rodzi się jakiś kręty pomysł kupienia tego na spółkę, czy ja nie wiem co, w każdym razie światełko w tunelu zabłysło. Wracając z tego kacospaceru oczywiście spotkaliśmy Petera, dziwny ten los, który nadal chętny na biznesy, zaproponował nam oglądanie domu. Z początku przełożyliśmy to na przyszły tydzień, bo nazajutrz jadę do Polski (o tym zaraz) ale rano przebieranie nóżek wygrało i pojechaliśmy zobaczyć wnętrze tej Hobbiciej chaty. No i pozostawię was w niepewności, ale nasze sercowo – pączkowe nadzienie zaczęło wypływać na zewnątrz. 

Ucinam ten temat jak Fido kabel od maca, bo nauczona doświadczeniem, nie ma co gadać zanim się coś nie wyjaśni.

Wypad do polski kolejna, już setna rzecz w tym miesiącu do opisania, jak mówiłam kumulacja na koniec roku. Ala miała 30 urodziny, tata mój osiemnaste i Sabinka imieniny, to jak tu nie odwiedzić tych ukochanych, skoro się da. Nikt nic nie wiedział, taki zamysł niespodzianek. Tatę wryło tak, że musiałam mu wyrwać klamkę z ręki, żeby sąsiedzi nie zerkali do mieszkania do rana, babcia myślę wyluzowana, nawet nie wstała z fotela, ale okazało się, że mnie nie poznała i zaraz w szok wpadła podobny do taty, no a Ala co niespodzianek nie lubi, na szczęście zalała się łzami, a nie złością. Do tego wszystkiego jeszcze Madzia, do której przyszłam w pierwszej kolejności, ze słynnym już „ale jak to” na ustach. Ubawiłam się tymi niespodziankami, ale też odpoczęłam po całej tej akcji z „kup dom, teraz”. Z Madzią posiedziałyśmy w knajpie, do pierwszej w nocy, zanim przyjechał mój PKS z kierowcą pksA Zbyszkiem, tym razem na czas. Z rodzicami pojedliśmy pyszności, pograliśmy w gry i odwiedziliśmy na cmentarzu babcie i bliskich. A z Sabinką to wiadomo, uśmiałyśmy się, wytuliłyśmy, na podwórku zgrabiłam liście, popatrzyłam na nowo zwalone drzewo, do tego Ryzling (ulubiony trunek Sabinią) i jeszcze spacer z podwojoną Domcią (kolejni przyjaciele w ciąży – też ich chyba dorosłość dopada) i całuski z Dżetą, trochę brudną, bo w serniku, ale najszczęśliwszą. Piękny szybki strzał do polski, do stęsknionych ukochanych. 

Szybki?? Tak powiedziałam, a to już prostuję. Może wstyd się przyznać, ale to moja pierwsza samodzielna (bez towarzyszy) podróż samolotem. Na lini dom – dom, więc bez stresu, ale zawsze. No i Maciejka mnie wieczorem odwiózł na samolot, lekko wcześniej żebym miała czas i przed wejściem na lotnisko (około 19) dostaje sms, że mój lot przełożony jest z 21 na dziesiątą. Myślę dziwne… trzeba to sprawdzić. I już od progu słychać, że to opóźnienie nie o godzinę, a o 15h! Słowa na K i na H kotłowały się na parkingu Vigry jak nakręcane kaczki na rynku w Krakowie. Podchodzimy do tablicy i tak, samolot nie przyleciał, można skorzystać z hotelu (w towarzystwie tych kotłujących) albo wrócić do domu (2h). Po powrocie, już w łóżeczku z budzikiem nastawionym na 5:40 rano, Maciejka zaspany szepcze „Ja to czuje jakbyś już wróciła z tej Polski” zmęczona całym dniem w podróży i tymi stresami na lotnisku odpowiadam „ja zupełnie też” i idę na krótko spać. Rano powtórka z rozrywki na lotnisku bach! godzina odlotu zmieniona o koleljne minuty, bilet nieważny, nie wiadomo jak się znowu odprawić, w efekcie odprawiam się na powrotny lot, płacąc za to ekstra 50 zł i już zła przechodzę obok bramek do kontroli. Maciek odjeżdża, a ja jeszcze kilka godzin czekam na lotnisku. W końcu się udaje, i po 20 godzinach od pierwotnego wystartowania mojej podróży jestem u Madzi co robi minę „ale jak to?!”. 

Powrót też nie był łaskawy, bo akurat w noc mojego wyjazdu była zmiana czasu na zimowy, więc PKS stał w polu 1,5h żeby wyrównać bieg słońca z tym dziwnym pomysłem gmerania w zegarkach. Ostatecznie dzielna, doleciałam do Norwegii, Maciejka mnie odebrał i kochany, chyba wzruszony, nosem siąpi. W domu okazało się, że moja romantyczna dusza została oszukana przez klasyczne przeziębienie Macieja – co on robił jak mnie nie było, to tylko Norddalanie wiedzą (oni wszystko wiedzą). Teraz leczymy go kocem, grzańce, i ciepłym królikiem.

P.S Krótki komentarz do zamieszczonych zdjęć

  • FRYTKI – bo to one zasługują tu na uwagę bardziej niż widoczki – to dzieło Sabinki, którego absolutnie nie da się odtworzyć samemu w domu, po te fryty warto lecieć przez pół światu, a jeszcze się taki słodki buziaczek w gratisie dostanie.
  • Ala zdmuchuje świeczkę – dosłownie świeczkę taką wiecie, ze sklepu ze świeczkami, a nie z tortami, no bo oesu no zapomniałyśmy z Madzią, że oprócz przylecenia z Norwegii i załatwienia wegan tortu, przydałyby się świeczki (te same co od lat wbijamy w różne torty z różnymi cyframi, a potem lądują na jakiś czas na pawlaczu, do następnej imprezy).
  • Szampan wielkości głowy – wypiłyśmy z mamą same, jakoś tak wyszło, ale to na dobrą drogę świeżo zakupionej mamowej lymuzyny – niech się wozi.
  • Na piasku to chyba jasne – my w naszym domku co jeszcze się jego historia pisze.
  • Dużo zdjęć rozwianych kosmyków to hołd dla biednych chłopaków, siedzących za mną na turbo szybkiej łódce.
  • A w tych nieprzypałowych na początku to wiadome, wycieczka po wodospadach, górach i fiordach z Madzią i pośród tego zaraz za zdjęciem pokryjomych (haha, wprowadzam to słowo) zjadaczy ostatnich jagód, jestem ja – dumny właściciel Wąskiego.
3 komentarze
  • Monika

    13 listopada 2021at07:47 Odpowiedz

    Ile emocji w jednym wpisie.
    Jak zwykle śmiałam sie podczas czytania. Pozdrawiam całym ❤ Alę i Magdę. Paxowi gratuluje dziecinki i życzę dużo zdrówka i radości- również polecam posiadanie małej istotki(nie ze względu na wydzieliny, chociaż niektóre dlugo zapadają w pamięć ‍♀️).
    A za Was Aguś i Maćku trzymam mocno kciuki, byście stali się właścicielami wymarzonego metrażu❤

    • Agowca

      18 stycznia 2022at09:37 Odpowiedz

      Dzięki <3 serducha doleciały do dziewczyn, gratulacje już lecą do Paxa, a kciuków proszę jeszcze za nas nie puszczaj :*

  • pax

    8 listopada 2021at14:39 Odpowiedz

    Uściślając, powiększyliśmy populacje o 0.8%. W oficjalnych w tej dolinie widnieje 141 Imion i nazwisk. BTW Wasze też? Nie wiem gdzie oni się wszyscy chowają, pewnie młodzi w miastach, starcy grzeją kości w hiszpanii a reszta zwyczajnie zapomniała się wyrejestrować (zza grobu?)

    Wiem że gdyby nie my, też byście stracili cierpliwość do polskiej rzeczywistości i gdzieś byście uciekli. Niemniej, miło jest słyszeć że udało nam się mniej lub bardziej powiązać wasze losy z tym cudnym zadupiem. Nam też jest nie aż tak bardzo samotnie dzięki temu. Miło mieć takich ja wy sąsiadów. Cieszę się również że mamy tu (na współ z wami i ludźmi o trzech imionach) taką wspaniałą społeczność .

    PS:
    Jeśli faktycznie (nad czym się zastanawiasz) częścią dorosłości jest przełamywanie tabu wstydliwej fizjologii i akcesoriów kosmetycznych… to wedle tej teorii właśnie bylibyśmy razem z Mileną ubogaceni o jakieś 30 lat dorosłości. Ilość wszelakich wydzielin oraz związanych z tym sytuacji podczas trwania ciąży, porodu, połogu i tym samym opieki nad robaczkiem jest co najmniej duża. Taki robaczek (jak na twojej realistycznej ilustracji)produkuje różne rzeczy i sam nawet nie wie gdzie ma tył a gdzie przód. Ale i tak polecam wszystkim, myślę że Milena też…
    Ale ja tę teorie odrzucam. Ta nasza współczesność dziwnie nam wdrukowała: po pierwsze że istnieje coś takiego jak dorosłość, po drugie że jest to stan oczekiwany w danym wieku i niezbędny, po trzecie jak rzekomo ma ona wyglądać. Wystarczy zapytać naszych dziadków czego od nich oczekiwał świat. Podsumowanie – TFU TFU dorosłość nie istnieje.

    Aaa… i tak, nie umiem stawiać przecinków xD na usprawiedliwienie napiszę że profesor Markowski i inne Miodki osobiście unieważnili gramatykę na rzecz wolności przekazu. To mi na rękę.

    Pozdrawiam wszystkich czytelników, czytelniczki i czytelnie xD

    (wpadniemy na kawkę slasz herbatkę wkrótce)

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.