SKORENE
Przemiłe uczucie być już na dole, popijać piwko i opisywać wspomnienie wycieczki z pozycji typowej wypoczynkowej Agi – fotela w ogródku z widokiem na dziobaczy.
Lato praży, jak na warunki Skandynawskie, to chyba mocniej jak w Hiszpanii, już końcówka sierpnia i ja tego na głos nie wypowiem, ale to hymhyhym wakacji. Jak dla kogo (złośliwy wypoczynkowiec), ale ciut jeszcze nam się z Maciejką należy. No, ale o co chodzi i co to to całe Skorene i dla czego dopiero teraz?
Ostatnio podzieliłam się z Wami powodem dla którego nastąpiła owcotyłowa pauza w pisaniu, ale nie znaczy to absolutnie, że zastopowało się nasze życie.
Wkręciliśmy się w Norweskie wycieczkowce górskie – a wszystko za sprawą Jan Korego.
Jezu mama moja to już widzę jak przegląda notatki, który to był ten Jan Kore 😛 Tłumaczę – najzwyklejszy gość, w zwykłej wiosce Norddal, właściciel naszego mieszkania, które życzliwie nam wynajmuje i kurzy pośrednik – bo one chyba są już bardziej nasze. Oprócz tego jest stolarzem – hit fucha w tym rejonie, obstawiam, że każdy taras w wiosce ma gdzieś ukryte jego inicjały. Nie mam zbyt wielu ziomków stolarzy – przyznam się, no ani jednego. Jest dwóch o zbliżonym nazwisku, ale to się chyba nie liczy (pozdrówki Patryk i Guma!). Stolarz, Jan Kore, ma całkiem fantastyczną zajawkę, mianowicie biegał, teraz biega czasem, a głownie chodzi – w tempie maratończyka, po górach.
Ma w swoim drewnianym portfolio kilka mrożących krew w żyłach historii związanych z górami – ale to potem, poza tym kto ich tutaj nie ma? No może ktoś…
Do brzegu (bo on pozornie blisko, a ja na siłę odbijam) – Janek – bo taką ksywę mu nadaliśmy (o której jakimś „cudem” nie ma pojęcia) zaczął nas zabierać na wycieczki w góry.
Świetny motywator, wspaniały przewodnik i do tego jeszcze nosi w plecaczku zawsze jakieś ciekawostki związane ze szlakiem – uwielbiamy się z nim wspinać.
Zawsze zabiera ze sobą swojego 14 letniego syna – Rubena – co daje nam poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej psychicznego. No bo c h y b a nie naraziłby na złe swojego synka nie? No tak to sobie tłumaczymy, robiąc coraz niebezpieczniejsze kroki podczas tych wspólnych „przechadzek”.
Trzeba, a może nie trzeba, zależy kto lubi wstępy do historii, zaznaczyć, że z Maćkiem jesteśmy zdecydowanie górskim typem ludzi, jeśli można tak powiedzieć. Morze jest ok w krajach gdzie jest ok, jezioro jest fajne w ośrodku PRL’owskim – najlepiej z rodzicami, rzeki są pijane kajakami, a góry są wspaniałe zawsze. Większość wakacji spędzałam w górach, ale te w Norwegii, to jest osobny rozdział. Inny temat. Nowe odkrycie.
Jejku, ale pachnie grillem od sąsiadów… aż kury zahipnotyzowało…
Do Norwegii sprowadziliśmy się w styczniu, śniegu nie ma wówczas tylko w salonie, bo do kuchni chętnie się wdziera. Tak więc o wycieczkach teoretycznie nie było mowy. Oczywiście spacery na biegówkach, wyprawy po pas w śniegu i tachanie snowboardów na plecach zaliczam raczej do dziwnych widzimisiów niż wycieczek.
Lato to inna bajka. Tryliardy szczytów do zdobycia, widoczne szlaki i strzeliste góry. Ciekawostka wyczytana przez Maćka podczas posiedzenia w węźle sanitarnym – Norwegia posiada 291 szczytów powyżej 2 tys m.n.p.m. czyli jest co zaliczać przez więcej niż jedno życie:)
Ciekawe, czy jedyną postacią, która wdrapała się na każdy bez wyjątku szczyt Norwegii był jakiś kot alpinista, który poświęcił na ten wyczyn swoje wszystkie 7 żyć?
Pierwszą wycieczką bardziej poważną w tym roku był wspomniany wcześniej wypad na najwyższy szczyt w naszym regionie (Conservation area) – Torvloise, co zapoczątkowało naszą wycieczkowność.
Z pewnego widokowego parkingu położonego przy jeziorze kilka wiosek dalej (jezioro Kilstivatenet, dla zainteresowanych klikaniem w mapy google) widać szczyt Skorene. Góra uwieczniana przez nas przez całą zimę, zjawiskowa, strzelista, pionowa, ze szczytem przeciętym ostrym nożem, okazała się naszym pierwszym celem – na rozgrzewkę. OMAJGAD, jezu, omatko, czy jakie kto bóstwo tutaj wpisze – co to za pomysł?
Janek, oczywiście bez problemu, zaproponował nam wycieczkę, z dopiskiem, że do tej pory na szczycie stało tylko kilku (chyba 4) Norddalan. Pięknie. Raczej ta ilość nie jest spowodowana badziewnością góry i złymi widokami…
Ja w tym roku jeszcze na wycieczce nie byłam, Maciek ledwo odłączył respirator, po wyprawie na Torvloisę, ale oczywiście z zapałem piszczymy –Yay! Wprost nie możemy się doczekać! Ale żeby nie było, że jesteśmy słabi w odmawianiu – chcieliśmy iść. B a r d z o. Tylko nie przypuszczaliśmy, że zaczniemy od czegoś, na czym nawet nie myśleliśmy, że skończymy sezon
Ale twardym trzeba być, a nie miętkim, niczym ten drugi tacos. Jak to będzie, to się przecież okaże – spojler – żyjemy.
Nie ma chyba nic ciekawego w opisywaniu krok po kroku, czołg po czołgnięciu, upadek po upadku, całej trasy, lepiej prześlizgnąć się po niej, gładko zderzając się co jakiś czas, ze ścianą szaleństwa.
Z Norddal można skakać na szczyty w prawo i w lewo, tyle gór otacza to miejsce. Jak to kiedyś powiedziałam, z mądrością ameby – Norddal położone jest w dolinie, otoczonej górami. Teraz możecie sobie wyobrazić, tą jedyną na świecie dolinę, otoczoną góram, która powinnam dodać – jest w dole.
Razem z nami, pod przewodnictwem Janka (Jana Korego przypomnę) był jeszcze jego syn Ruben i koleżanka Andrea. Ruszyliśmy z leśnego parkingu przy Rellingsetra – kolejna dolina, pełna wełnianych uciekinierów i mega zadbanych krów. Serio. Na tej soczysto zielonej łące, krowy prezentowały się jak w reklamie czekolady. Milka z tą całą otoczką alpejską się chowa. W ogóle fioletowa krowa? Dajcie spokój. Te mają normalne kolory i super fryzurki. Gdzieś za którąś górą (że tak precyzyjnie to określę) chowa się krowi fryzjer – jest bykiem, miękkim w kopytkach i robi szałowe fryzury, w zamian za… no właśnie, czym mogłyby handlować krowy…?
Zwierzęta zostały w tyle, a my po kilku może dwóch godzinach doszliśmy nad jezioro. Żaden wyczyn, jezior jest tu więcej niż niejezior. Zdążyliśmy już zrozumieć, że tempo według Janka jest dostosowane specjalnie do nas… więc biegniemy.
Nadeszła pora na zderzenie się z białym stokiem w lipcu. Już minął ten czas, kiedy zachwycaliśmy się każdą napotkaną plamą śniegu w lecie. Śliska sprawa, mozolna, ale wdrapaliśmy się po wilgotnym cukrze na jego szczyt.
kliknij w galerię, żeby przejrzeć zdjęcia .
Ciężki odcinek – Janek zadowolony patrzy na nas i mówi -no to teraz zaczniemy się wspinać!
WHAT?! To, co było przed chwilą? Może on wyciągiem jakimś wjechał cwaniaczek. Ale racja – przed nami, już iście pionowa ściana z kamieni, przecięta strumykiem. Wchodzi się całą trasę na czworakach, kamienie osuwają się spod nóg – to ten najgorszy typ, niestałego podłoża. Co rusz ktoś krzyczy „Uwaga Kamień” w wybranym przez siebie języku i wszyscy w miarę możliwości unikają spadających meteorytów.
Szczyt. Jak powierzchnia księżyca, cały szary, podziabany, pokryty kamieniami. Wieje ze oko wykol Wyjmujemy cebulę z plecaka i zakładamy na siebie kilka warstw. Czapka, kurtka, rękawiczki, a w dole widać opalających się nad jeziorem ludzi.
Tutaj rada. Jak macie wolne, urlop, albo leniwą sobotę i nie możecie się do końca wyluzować podczas opalania, albo odpoczynku, pomyślcie, że gdzieś nad wami, jakiś wariat właśnie poci się, w zasadzie po nic, a wy możecie tego uniknąć, martwiąc się jedynie, żeby nie opalić się w kratkę (o co Maciek się nie martwi i to mnie martwi – bo wygląda po lecie jak rolnik z szachownicą na plecach).
Góra ma charakterystyczny ząbek na szczycie. Z dołu wygląda jak luka w uzębieniu trola. Ostry wydziub w skale. Dopiero jak się stoi bezpośrednio nad nim – kurczowo ściskając rękę Janka (profesjonalne zabezpieczenie wspinacza, a jak) widać jak pionowa i głęboka jest ta wyrwa. Można się wystraszyć samym patrzeniem, ale oczywiście Jan Kore za czasów młodości wlazł tamtędy na szczyt – co prawda miał ze sobą liny i sprzęt, ale ewidentnie zapomniał spakować rozsądku. Tak czy siak lub owak, szacun dla naszego Rambo.
Widok mistrz, z resztą po co go opisywać jak są zdjęcia – Maciej wtachał na szczyt 7 kilowy plecak i dzięki niemu (chwała ci) możecie zobaczyć co nieco, chociaż wiadomo w spłaszczonej formie, bo zawsze inne wrażenie na własnych stopach stojąc się odnosi.
Tylko teraz „Rysiu jak stąd wyjść?”
Osobiście, wchodzenie uważam za przyjemniejszą część każdej wycieczki. Schodząc można się zabić i pękają kolana 😛 Kamienie osuwały się w drodze powrotnej jak strumienie. Więc mniej lub bardziej kontrolowanym zjazdem znaleźliśmy się znowu na śniegu. Zajęło nam to dużo czasu, bo nie mamy takiej łatwości w skakaniu po kamieniach jak Norwegowie wychowani na wyłacznie kamiennych szlakach. Pomimo, że kolan już nie czuje, to teraz największy fun – zjazd na butach po śniegu. Wspinaczka po tej części zajęła nam 2h – zjazd jakieś 15 min.
Przy jeziorze spotkaliśmy jakąś pojedynczą, rozkrzyczaną owce, trochę się zmartwiliśmy, ale w pobliżu odnaleźliśmy jej stado. Po prostu robiła histerie niepotrzebnie, może miała gorszy dzień.
Janek opowiedział nam o rosomakach w tej okolicy. Podobno przychodzą nad jezioro i „zabierają” sobie po owcy czy nawet nie jednej owcy na obiad. Pokazał nam zdjęcie w telefonie dwóch takich myśliwych – sieją postrach te zwierzaki.
Została ostatnia prosta do parkingu – w miarę po płaskim, więc już się rozluźniliśmy i zabieramy się do końcowego spacerku – zmęczeni jak maratończyk bez dopingu. Plan Jana Korego był dla nas jednak inny. Marszobieg! Opisany przez uśmiechniętego żylastego, ze stalową kondycją przewodnika jako – Trening! – to słowo zostało w naszym słowniku na kolejne wyrypy.
Haha w tym ostatnio w Polsce, gdy nad jeziorem, Maciek poszedł do samochodu po hmm…? Nie wiem po co, pewno po piwo. No i wraca po 15 min z pustymi rękami. Dziwimy się, co się stało? On na to – Trening! I tym razem zabrał kluczyki od auta i pobiegł znowu.
Biegoszliśmy tak prawie 2h, po drodze, na szczęście robiąc jeden przystanek na wypicie połowy strumienia i wpisanie się do książki zwanej TURBOK. Specjalne wodoodporne skrzyneczki z zeszytem wewnątrz, są ustawione na szczytach i w punktach gdzie prowadzą szlaki. Można się do takiej książki wpisać zgrabiałą lub spuchniętą po wycieczce dłonią, starając się wytłuścić swoje imię jako kolejnego zdobywcy szczytu, szlaku, rozdroża lub punktu widokowego. Bardzo super sprawa. Dzięki temu rysuje się naturalnie skala jakie jest zainteresowanie danym szlakiem. No i jest to kolejny cel do zdobycia – upragniona skrzyneczka.
Do auta weszliśmy nadmuchani dumą jak huba buba. Po wszystkim, jak osioł ze Shrecka pomyśleliśmy „Ja chce jeszcze raz!” No i się zaczęło.
Zrobilismy 25km w 10 godzin to 25 tys kroków, jeden szczyt, na którym było tylko kilku Norddalann, jeden zjazd po śniegu, jeden po kamieniach. Wszystko kosztem tylko dwóch zdartych do krwi pięt (Rubena i Mojej). Teraz będzie tylko lepiej.
Brak komentarzy