Ulała się polskość
2229
post-template-default,single,single-post,postid-2229,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Ulała się polskość

Po długich miesiącach w mroku i zimowym depronastroju nastał piękny czas beznocnych nocy, ciągle jasnego nieba, pikających ostrygojadów i srających w ataku mew. Zachłyśnięci (to zestawienie brzmi dziwnie) tą letnią sielanką (pomimo różnej pogody) nasze typowo polskie narzekanki spoczęły gdzieś na dnie kieszeni dresów, dopiero dzisiaj domagając się uwagi. 

Jak wiadomo, od wieków, a raczej od czasu wynalezienia poniedziałków, wszyscy znają ich prawdziwe, bezlitosne oblicze. Bo nawet jeśli komuś nie doskwiera poweekendowy kac, albo zakwasy od rozpalania grilla, to zawsze może spotkać go nawałnica. 

 

Czyli klasyczny zwał wszystkich tematów, które rozmywały się i spadały na dalszy plan w ciągu tygodnia, tylko czekając, aż nastanie poniedziałek, by o sobie przypomnieć.

 

I tak od rana zostaliśmy oboje z Maciem, wchłonięci w rozmowy telefoniczne, ratując i gasząc tematy z całego tygodnia, a nawet miesiąca. Co po jakimś czasie zaczęło nam gromadzić w żołądku nadmiar jadu, który musiał znaleźć gdzieś ujście. Stało się to w kolejce na prom, ale od początku. 

Oj to będzie początek dalszy niż, za górami za lasami, bo w Maciejki głowie. Chłopak jest to jak złoto, talentów ma więcej niż nie jeden starożytny Grek (że tak pozwolę sobie zabłysnąć historycznie – być może z błędem).

 

Otóż, jak wiadomo, jest on z zawodu fotografem, filmowcem, grafikiem i budowniczym stron internetowych, przy czym również pomaga w pracach ciesielskich, z pasji tworzy muzykę i dłubie w samochodach. No i chyba mu było mało, bo teraz wkręcił się w drzewa, jak nogawka w łańcuch. Czyta, ogląda tutoriale i zgłębia wiedzę u sąsiadów specjalistów na tematy drewniane.

 

Nasze spacery zamieniły się w pola badawcze gatunków roślin, a podwórko w zbiorowisko drewna. Pasja wychodzi z niego uszami i każdą wolną szczelinką, piszcząc każdemu o ciekawostkach związanych ze słojami drzew czy maszynami do ich obróbki. Szanuję i wspieram, cieszę się, że w jego zapchanej głowie znalazło się miejsce na nową rzecz, która jak widzę, wręcz zdominowała pozostałe przestrzenie międzymógowe, eliminując kompletnie te zbędne, jak na przykałd wyłapywanie moich przebąknięć o porządkach. Jednak wielkie idee wymagają poświęceń, dlatego z mopem i zaciśniętym ustem kibicuję, bo wiem, że będzie z niego wspaniały meblarz – projektator. 

Po tym wstępie zrozumiecie nasz pierwszy poziom poniedziałkowej frustracji. Przyszły meblorób pozamawiał paczek, jak galerianka na koksie. Maszyny, piły, dłuta, ostrzałki i ja wiem co jeszcze (bo ciągle o tym słucham). Dobra Norwegia dorzuciła się w 50% do tych szalonych zakupów, widząc potencjał w młodym biznesie. Wystarczyło tylko wypełnić setki stron ankiet, opisać każdy szczegół swojej pracy oraz podać numer buta bratanicy chrzestnej wuja, następnie wygrać konkurs i ta – dam – mamy to! 

PONIEDZIAŁEK DNIEM PACZEK

 

Norweska poczta to ciekawy twór, choć nie tak ciekawy jak życie humbaka, a raczej jak poglądy międzygalaktycznej Edyty Górniak). Zatem zamawiając cusik przez norweski internet, na norweskich stronach (by uniknąć złodziejskiego cła), mając norweski numer telefonu (bez którego można zapomnieć o zakupach) dochodzimy do metody wysyłki. Metod jest kilka: Do domu, pod drzwi – opcja bardziej de lux  to już tylko express pod drzwi. Do skrzynki lub do punktu odbioru, który znajduje się w supermarkecie Coop w sąsiedniej wiosce (oddalonej o 5 km) będącym zwykle najtańszym rozwiązaniem. Nie przemawia przez nas skąpstwo, a rozsądek, ponieważ ceny wysyłek mogą wielokrotnie przebić cenę towaru i nie mam tu na myśli gumy Orbit, a np. odzież. Czyli kupujesz na promce szorty za 200 koron i bulisz za wysyłkę 300NOK.

 

Maciek w swoich paczkach starał się rozegrać tą partię po mistrzowsku, jednak listonosz zwykle robi to, co mu akurat poniedziałkowy wiatr podpowie. Raz nie mieści mu się coś do skrzynki, to zostawi pod domem, innym razem (przy drogiej dostawie do drzwi) nie chce mu się jechać do Norddal, więc zostawia paczkę w sklepie. I tak oto poniedziałek zamienił się w grę terenową, gdzie zamiast punktów zbiera się paczki. Byliśmy na poczcie w sklepie Coop 3 razy, znaleźliśmy w skrzynce paczkę, która podobno z uwagi na swoje gabaryty wróciła do nadawcy i łapiąc kuriera pod domem wyciągnęliśmy od niego pakę z piłą, którą już gotowy był zostawić w innym osiedlowym sklepiku – Nærbutikken. Frustracji nie było końca, aż do uzyskania wszystkich paczek, ku rozczarowaniu, żadna nie kryła medalu z ziemniaka za nasz wyczyn.

Warto też wspomnieć, że chyba wszystkie sklepy internetowe, opisując czas dostawy, robią to przez różowe okulary naiwności, pisząc 2-3 dni robocze. Polska pod tym względem rozpieszcza szalenie. Paczki dochodzą błyskawicznie, paczkomaty są, śledzenie w większości działa i brakuje tylko kuriera dorzucającego pączka lub buziaczka wraz z przesyłką. Tutejszy (choć uśmiechnięty) mógłby dorzucać kopa w tyłek. Nawet, jeśli przesyłka opuści magazyn w obiecane 3 dni, zatrzymuje się na granicy miastowej i czeka (czasem tydzień, czasem dłużej) aż nazbiera się więcej paczek podróżujących w te odludne strony. To jak sprzątanie talerzy z ogródka – lepiej załadować się niczym wielbłąd na full, ostrożnie krocząc do kuchni, nie wystając zza zastawy, niż latać na dwa razy. No i norweski kurier sobie czeka, tak jak czekamy my, widząc oczami wyobraźnii rozmyty obraz ciężarówki z kierowcą powolnie żującym pączka po drugiej stronie fiordu.

APTEKA. Tutaj też można pisać wiersze, nawet słabe.

 

 

Jadę do apteki

Kupić swoje leki,

Czy będą dostępne?

To pytanie zbędne.

Wpierw cztery promy,

Kilometrów tony!

Zarezerwuj pół dnia

Jeśli wypad coś da

Skończysz na lekach

… i znowu apteka…

 

 

Tak to ma się w skrócie. Receptę odnawia się przez system internetowy, co jest bardzo miłe i już umiem to robić. Później nauczona doświadczeniem dzwonię do apteki spytać czy widzą moją receptę oraz czy mają wskazany lek. Miła pani przygotowuje dla mnie pakunek z zamówieniem i zaprasza na wycieczkę do jedynej PHARMACY w okolicy. Oczywiście można lek zamówić do Coop’a ale tutaj znów wraca temat powyższych paczek. Wyprawa do Strandy to pokonanie fiordu dwa razy promami w jedną i znów w drugą stronę, więc 4 opłaty za prom i pomimo niezbyt dużej odległosci, całkiem sporo czasu. W lecie promy pływaja co 15 min, ale w zimie już nawet co godzinę, więc lepiej się wstrzelić w odpowiedni tajming, żeby nie utknąć. W Apotek1 wita nas Polka, wydaje opłacony lek i … to nie ten! To kolejna poniedziałkowa frustracja. Odkręcanie trwa kilkanaście minut, ale z miłą panią i w ojczystym języku to nie taki problem. Tylko wiecie, staram się zapobiec takim sytuacjom, ale najzwyczajniej nidyrydy. 

KUNDE KLUB

 

Oczywiście taka wyprawa do metropolii byłaby stratą samą w sobie, jeśli nie odwiedzilibyśmy INNYCH supermarketów niż nasz, z dokładnie tym samym towarem w lekko innych cenach. No dobra nie dokładnie, ale w Polsce jest giga różnica między Biedrą a Lidlem czy innym Piotrem od Pawła. W Norwegii na półkach panuje równouprawnienie produktów, co więcej, jak jest promocja na ser, to pojawia się we wszystkich dyskontach (w różnych postaciach). Co prowadzi mnie do wniosku, że każdy oszczędny Norweg zjada pizzę z promki tego samego dnia, bo będzie przeceniona w s z ę d z i e.

 

Jak wielu wie – jestem królową promocji. Promki to mój żywioł. Zawsze wyniucham, niczym Dżetka pierogi, jakiś rabacik. Pokusa należenia do klubu Trumf (zrzeszającego kilka sklepów i kilkadziesiąt marek), była silna i w końcu się złamałam. Tutaj też sprawa ma się inaczej, jak w rodzimym kraju. Mam wrażenie że w Żabce wystarczy mrugnąć lub spojrzeć na sprzedawcę innym wzrokiem (lekko z ukosa z nutką pożądania) i bach! żapsy same wpychają ci się pod pachy.

 

W Norwegii bycie klubowiczem dyskontu jest elitarne, jak whiskey room dla vipów. Wpierw (oczywiście) podajesz wszytskie swoje dane (znając już rozmiar buta bratanicy chrzestnej wuja) dokonujesz rejestracji. Następnie należy podpiąć swoją kartę bankomatową pod aplikację, logując się do banku i potwierdzając swoją klubową tożsamość. Bo byłby SKANDAL gdyby ktoś kupił kajzerkę 2% taniej, perfidnie wykorzystując przy tym moje nazwisko.

I teraz najlepsze – należy zapłacić za możliwość przystąpienia do tej elitarnej grupy ciułaczy grosza na warzywie czy serze – 300 koron! No i teraz Coop’owe żapsy leniwie i od niechcenia spluwają ci w kieszeń, z łaską dając zniżkę na zakupy. Która (tutaj mniej narzekania) jest warta całego zachodu, bo rozdają darmowe paluszki, czekolady i czosnki TYLKO dla kręcących wąsa i sączących whiskey z promocyjną colą klubowiczów.

Mam Coop kartę, działa, ma QR kod, no problemito.

 

Ale jak to w zwyczaju po liźnięciu palca, ciach za łapę chwytam i już się rejestruję do programu lojalnościowego zrzeszającego kilka marketów w jednej karcie Trumf. Na stronie chaos, nie wiadomo jak i co. Aplikacji brak – bo ID z polski. Karta podpięta, ale jak to ma działać nikt nie wie. Okazuje się, że nie wie tego też pani na kasie, klikając coś po łebkach w moim telefonie mówiąc, że działa i będzie gitarra. No gitary brak, punktów też i medalu z ziemniaka dla pani również. Zła, bo straciłam na tym za dużo czasu i za dużo już wiem o marketach i promkach w Norwegii, zamiast dokształcać się o cyklu życia maskonura na przykład.

 

No i ulał się jad. Ciumkając niepromocyjne pączki na ławce, rozlaliśmy swoje polskie żale na system, brak przejrzystości, ogólny chaos i niedoinformowanie. W Norddal, jeszcze na resztkach jadu, plujneliśmy poniedziałkową historią w sklepikarkę – koleżankę, która rozwiązała chociaż jeden problem – z kartą Trumf (nie będę wchodzić w szczegóły, ale zamierzam z zarobionych punktów wybudować nasz dom, albo przynajmniej kupić pyry na medale).

Nie mówcie, że nie wolno narzekać będąc gościem w innym kraju, bo pozbawić Polaka narzekania, to jak zabronić Włochom jeść makaron, to po prostu płynie w naszych żyłach. Do tego pracujemy legalnie, odprowadzamy podatki (wysokie jak moje oczekiwania względem serników) i dopasowujemy się do kultury (no może to dopasowanie z językiem idzie jak po grudzie, ale coś tam po norwesku bokiem bąkamy).

 

To jak się usprawiedliwiłam to jeszcze jedna kwestia – ekologia. Dość drażliwy temat w tak zielonym kraju, w końcu to Polska ładuje węgiel gdzie wlezie, skupuje śmieci od sąsiadów, masowo kisi kurki w klatkach i używa starych samochodów. No tak, ale trzeba nam przyznać, że od lat zmagając się, z tym średnio ekologicznym podejściem na szczycie, sami obywatele walczą wzorowo. Wielorazowe, materiałowe torby zakupowe opanowały kieszenie, plecaki i szafki większości z nas, a jak jej zapomnimy ładujemy, jak przemytnik na lotnisku, ile wlezie po kieszeniach, wolnym krokiem idąc do samochodu, chroniąc kiść winogron i mandarynek w kapturze. Co lepsi chodzą po bazarze z własnymi słoikami i pojemnikami, wybierając kiszonki na wagę – to są bohaterowie.

 

Marnowanie wody, wpajane nam od dziecka przy myciu zębów, jest jak całowanie chlebka, co omsknął się na parkiet niezdarnej gosposi. Dzieci w Afryce głodują – ten tekst zna każdy, nawet jak nie wie gdzie Afryka leży, wie, że tam się nie naje i lepiej dokończyć schabowego i nie bawić się ziemniakiem.

 

Gaś swiatło!!! Tutaj chyba czynnik ekonomiczny wpływał na krzyki ojców i matek, strzelających za nami włącznikami, ze złością upominając żeby g a s i ć światło!

Bo tu również prawda odwieczna, gdy coś jest za darmo, traci nasz szacunek i nikt nie myśli o przerabianiu kartonowych opakowań po płatkach, na kartki do rysowania, mając tonę papieru w drukarce czy zeszyty za grosze.

 

Nasze nieelektryczne rzęchy, są jak ciuchy z lumpeksu, przekazywane z rąk do rąk od pokoleń, skrupulatnie trzymane pod kocem, dla zachowanie resztek świeżości. Rzadkością jest już spotykanie samochodów na parkingu, przed sklepem z włączonym silnikiem. Czasem, w zimie, widzę takich kierowców, co ich twarz wręcz krzyczy, że te bierne spaliny to dodawali w zestawie do jego BM – ki, jednak jest ich na szczęście coraz mniej.

 

Śmieci w lasach, w porównaniu do lat 90-tych i wcześniej, kiedy to można było wśród świerków natknąć się na pełne wyposażenie domowe od pralki, przez wannę po wielki telewizor, także zmalało. Chociaż tutaj walka z elementem jest równa wiatrakom, opony goszczące w paprociach, to nadal codzienność niektórych wsi.

 

Można zarzucić mi nadmierny optymizm, gdy w koło nadal śmieci i gruz w rzekach, morzu i lasach, jednak jest lepiej i świadomość ochrony zużytej przez wieki natury wzrasta, a nawet dobija szczytu w głowach, zwłaszcza mojego pokolenia (tak sądzę). Jest się czym cieszyć, jeśli jesteście zwolennikami szklanki do połowy pełnej.

No dobra posłodzona nasza Polska cała, teraz objedziemy dupsko Norwegii. Hahah żart! Górnolotny ofc. 

W Norwegii jest masa eko – rozwiązań. Szanują ogromne obszary chronionej natury. W niektórych wypadkach, nawet szlaki nie mają oznaczeń, bo czerwona farba może zaburzać naturalny look tej górskiej, zalesionej miss. 

Warto zwrócić uwagę na bezsens moich porównań, gdyż w Polsce, mieszkając w Warszawie, analizuję głównie całą eko stronę największego miasta w kraju, podczas gdy w Norwegii mieszkam na końcu świata, w wiosce liczącej na oko stu mieszkańców, z dala od Oslo i tamtejszych eko standardów. No, ale coś tam wyłapać w myśleniu i nastawieniu sapiensów i tak można. 

Zatem obszary tzw. Conservation area dają wytchnienie ptakom i dzikiej zwierzynie – nie wolno tam też puszczać dronów, które obecnie dominują niebo, przeszkadzając gniazdującym w pobliżu specom od latania. 

Jednak nadal, prawo pozwala ustrzelić orła, jeśli kołuje nad twoją działką, porywając (niezabezpieczone odpowiednio przed napastnikiem) kurczaki czy inne żyjątka.

 

Okropne farmy łososi na skrajach fiordów UNESCO, to tylko dowód na to, że pieniądz ustala własne zasady, ponad te eko. 

Rozstawianie sieci, w które łapią się rekiny, czy inny niejadalny narybek to standard, zapewne również w bałtyckich wodach. Polowanie na rysie, które u nas są pod ochroną, a tutaj robią za chytry odpowiednik lisa kradnącego trzodę, to coś czego, jak twardy orzech nie umiem przełknąć. To samo tyczy się reniferów i polowań, ale tutaj w grę wchodzi kultura (której nie rozumiem) podobna do tej w Polsce, z tym, że u nas rodzą się protesty w tej kwestii – zwłaszcza jak myśliwy myli żonę z dzikiem.

Jak sprawa ma się w sklepach – praktycznie wszystko zapakowane jest w plastik. Tłumaczą się tym, że papryka czy cebula w foli psuje się wolniej, więc marnowanie jedzenia jest mniejsze. Czy cebula w plastikowej siacie ma sens, sami oceńcie. Papryka, marchewka, pomidorki cherry, czosnek, szczypiorek, groszek, winogrona, brzoskwinie, borówki, maliny, ser, sałata – nie da się tego kupić bez folii.  Zatem w naszym domu w śmieciach góruje głównie powarzywny, owocowy plastik. Przy kasach papierowe torby można spotkać w j e d n y m większym sklepie, reszta to klasyczne plastikusy – uwielbiane przez Norwegów. Nawet jak mają samochód zaparkowany pod wejściem sklepu, lub dom 100m dalej i tak załadują, nawet najmniejsze zakupki, do plastikowego wora. Nie widziałam (odkąd robię zakupy w Norwegii) zbyt wielu osób z własną torbą, chociaż sporo używa kartonów dostępnych przy kasach, za co wielkie propsy!

Powszechnie znane bezpieczeństwo kraju pozwala na zostawianie kluczyków w stacyjce samochodu, bez obawy, że ktoś go pod sklepem szybko capnie. Czy to właśnie motywuje nas Polaków do wyłączania silników? Tutaj samochody pod sklepem, czy zima czy lato pierdzą spalinami oszczędzając kierowcy wysiłku przekręcania kluczyka i rozgrzewania fury na nowo po powrocie. Mieszkając przy samym sklepie nie raz miałam ochotę po prostu przeparkować taki „chodzący” samochód.

 

Głębokie fiordy, na dnie skrywają zapis motoryzacji i budowlanki lat wcześniejszych, kiedy to zamiast do lasu, jak w naszym przypadku, odpadki wyrzucało się właśnie w błękitną toń. Chociaż w lasach można spotkać wraki samochodów dość często, wynikające z trudności w złomowaniu? Nie wiem, nie jest to jednak jeszcze tak rażące, ponieważ ogólnie, śmieci w lasach brak – Norwegowie pilnują każdego papierka po batonie i utrzymują zielone tereny wolne od worków ze śmieciami, których my Polacy musimy się wstydzić.

Samochody elektryczne, które w Polsce nie mają większego sensu, gdy prąd nadal pochodzi z syfiastego węgla, tutaj zalewają drogi. Tesle na ulicach, są widoczne niczym kibice na Saskiej. Kuszące oferty kredytów na taki samochód, połączone z bonusami darmowych przejazdów przez miasta, mosty i promy, napędzają e-transport jak happy hour w Beach barze. Niestety ma to swoje konsekwencje – bo kto zapłaci za utrzymanie dróg, mostów i promów? Mała garstka kierowców żęchowców? Problem już wypłynął, a czy go w sieci złapią, to się okaże wkrótce. 

Szczęściem jest fakt, że cała Norwegia ocieka zieloną energią, co czyni ją przodownikiem na liście światowej, a ceny wahają się w zależności od ilości wody w danym czasie. I tak latem przy roztopach możemy piec ciasta 24/7 za friko, a zamarzniętej zimy ściśle przestrzegamy diety pod siedmioma kocami.

 

Wszystko w Norwegii jest na prund – grzanie, gotowanie i chłodzenie. 

Zieloność pcha rząd do zrezygnowania z gazu, jednak jak plotka głosi, tylko w teorii, bo cichaczem nadal handlują tym surowcem za granicami zielonych terytoriów. 

 

Morał z tej historii jest taki, że czasami rozwinięte kraje (z zewnątrz świecąc nowoczesnością) same gubią się w swoich systemach, jak ja w Warszawskich podziemiach (mina pewna, żeby było ze wiem gdzie idę, a w nogach kolejna runda po schodach, nie po tej stronie ulicy).

I nie wszystko zielone, co się głośno świeci. Bohaterami sądla mnie Ci, którzy zasuwają do Żabki z torbą zwiniętą w małą marcheweczkę, oszczędzając spaliny swojego klekota na sklepowym parkingu. Jednak jak zawsze, największy wpływ na poprawę kondycji naszej zmachanej, jak po maratonie planety, mają wielkie korporacje, nadal głuche na nasze desperackie wołania, bez względu na kraj czy jego zieloność. 

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.