Wyjazd Przyjazd cz I
555
post-template-default,single,single-post,postid-555,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Wyjazd Przyjazd cz I

Czyli 3 tysiące km w 30 godzin, torebka kłopotów i oliwki obieżyświaty.

Podróż… Jak to zwykle u nas bywa, to kapryśna sprawa. Zwłaszcza, jak trzeba się zorganizować, pożegnać ze wszystkimi ukochanymi ramionami i co najważniejsze – nie spóźnić!
Nasz Agowo – Maciejkowy duet nie ma niestety plecaka zapakowanego po komin odpowiedzialnością… Zamiast tego, podróżujemy z małą, dziurawą torebeczką, z której co rusz wysypują się kłopoty

“Na ostatnią chwilę”

To nasze motto

2 godziny do wyjazdu. Siedzę na strychu w pozycji wprawionego jogina (którym wcale nie jestem, więc jutro poczuję z pewnością te wygibasy) i segreguję dziesiątki słoików. Znaczy się przetworów, bo kto wie, co na tej emigracji nas czeka?! A może nie mają tam dżemików pyszotków moich najdroższych? Nawet jak mają, to przecież te moje są z malin Kazika zbieranych jeszcze w Małopolsce. Grzybki też wezmę, nie lubię, ale Maciek lubi. No i naleweczka – symbol polskości – alkohol. Malinowa, to nawet barwa się prawie zgadza. Jeszcze oliwki – to jest historia! One mają już w “nogach” jakieś 4 tysiące kilometrów. Bo zrywaliśmy je z drzewa w Albanii, potem żeby pozbyć się goryczy trzeba było je trzymać w wodzie i zmieniać ją codziennie. Więc wyobrażacie sobie – standardowa Aga, jedzie do Warszawy, do rodziców z 5 litrowym baniakiem pełnym oliwek… Przy tym, bagażnik pełen sadzonek pomidorów i awokado to był zwykły podręczny bagaż. No, ale nie o oliwkach mowa – chociaż tym pysznościom należy się pomnik złoty lub chociaż kilka linijek szczodrych komplementów.

A co z Maćkiem? Bo ja na tym strychu sama się kotłuję. A Maciek jak przystało na poważnego selfszefa (to wymyśliłam, ale działa) biega po mieście w największych korkach i próbuje zaparkować w samym sercu Warszawskiego potwora – w jego okrągłym pępuszku, zwanym rondem Zbawiciela. Nazwa najpewniej pochodzi od Zbawiciela – Pana, który zwalnia miejsca parkingowe dla wybranych, wierzących w niego kierowców. Maciek miał pecha i Pana Zbawiciela chyba rozjechał – bo kręcił się tam godzinę, a czasu akurat teraz mieliśmy – wcale. Pojechał w ważnej sprawie tak kompletnie nie związanej z wyjazdem, że jakby miał się spóźnić na wyjazd, to pojechałabym chyba sama – tylko czym? Składakiem chyba… Oddał klientowi album ślubny (tak to ta sprawa) i z czystym sumieniem może legalnie opuścić kraj. Inaczej byłby zbiegiem zapewne.

Wpada ten jegomość na podwórko z piskiem opon (to dla dramaturgii, bo wcale nie piszczą opony na piasku – tylko w filmach tak robią). Otwiera bagażnik naszego dzielnego, bordowego Szuwaru i zaczyna się hardcore. Ja latam jak poparzona i pakuje całe nasze życie do auta pojemnego, ale dalej nie Tira. Pies na zmianę szczeka i skacze. Babcia (bo u niej trzymamy rzeczy) lamentuje, chodzi za nami krok w krok i tuli jak tylko wyczai okazję. Do tego wygląda jak pirat, bo jest świeżo po zabiegu na oko – co dodaje całej sytuacji wizualnego kopa w kierunku thrillera. Maciek znosi ostatnie bagaże ze strychu – tylko te zimowe, po letnie wrócimy w maju.
Przyjeżdża tata – wyskakuje z samochodu i pyta “co pomóc” biegnąc już do garażu po niewiadomoco. Brama otwarta, zdziwiona ruchem, dostaje po zaskoczonej mordzie. Przepraszam za ostre słowa, ale czujecie że wszystko się pali – a najbardziej nasz grunt pod spóźnionymi stopami. Mama pędzi ile sił, żeby wykorzystać ostatnie minuty na utrwalenie sobie w pamięci naszych buziek, przed tą rozłąką i BACH!

Pierwszy kłopot wypada z rozdartej torebeczki. Brama zazgrzytała, zęby całe, ale auto poturbowane. Pośpiech wyszedł z mamy, wziął bejsbola i załatwił to po swojemu. Biedna, przywaliła autem w bramę. Czas nagle zwolnił. Widać jak ślina Dżetki wolno bryzga z jej pyska. Kurz powoli opada. Ciszę rozdziera długi zgrzyt metalu o metal. Chaos wraca na stanowiska.

Jeśli zastanawiacie się co tu tyle rysunków, a żadnego zdjęcia – oto powód.

Nikt o nich wtedy nie myślał

Mama płacze, tata szaleje, babcia lamentuje, pies szczeka, ja opatruje rozcięty palec bo krew brudzi mój żółty kubrak, a Maciek, szarpie się w próbach przywiązania snowboardów do dachu. Komedia. Albo dramat – jak kto woli.
Spokój odzyskamy za 30 godzin – taki jest plan.
Tymczasem został ostatni bagaż – kołdra.
Coś jeszcze? krzyczy Maciek ze strychu.
Nie! Bierz kołdrę i spadamy!
Czasu coraz mniej. O 1:00 w nocy odpływa nasz prom ze Świnoujścia do Szwecji.
Szybkie całusy. Tata dopina ostatnie pomagasie. Na mamę czeka w domu Melisana. Dżetka (zapłaczę się za tym psiakiem) przybiła mi najczulszą piątkę w nos. Babcia wycisnęła nas z krzepą 20 latki, jak ostatnią porcję pasty do zębów.
Jedziemy!

Nie wiem czy mamy z Maćkiem jakieś cygańskie korzenie, czy to cecha nabyta, ale ewidentnie ilość tobołów przy naszych przeprowadzkach, nie przekłada się na nasze dwie, małe istotki. Do poprzedniego domku (miał tylko 50 m) zwieźliśmy, chyba ze 3 pełne auta szpeju. Szpej, jeśli ktoś nie wie, to cały ten niepotrzebny syf, z którym ciężko się rozstać “bo się kiedyś przyda”. Tym razem ma być inaczej. Jedziemy daleko i każda luka w samochodzie, jest na wagę złota. Bardzo dużo miejsca zaoszczędziliśmy z a p o m i n a j ą c tej nieszczęsnej kołdry ze strychu. Wcześniej wspomniana rozmowa z Maćkiem musiała akurat odbić się od wytłumionych ścianek jego głowy i swobodnie wylecieć na złamany kark z 3 piętra. Stało się, najwyżej będziemy spać w śpiworach. HaHa!


Żeby nie było tak jednostronnie, to ja zapomniałam kurtki zimowej – czy tu też śpiwór rozwiąże sprawę?
Luksus w każdym razie jest taki, że widać świat, nawet przez boczne szyby Szuwara, co świadczy o dokonaniu niemożliwego.
Mijamy granice Warszawy – a ch*j przygodo chciałoby się powiedzieć. Żartuje, pomimo, że stres pożera nas jak rolnik schabowego – cieszymy się na myśl o nowej przygodzie. 

Rada dnia. Jeśli macie gdzieś jechać, bądźcie wcześniej niż później. Wiem i tak, że każdy zrobi swoje, bo nie da się komuś polecić nie spóźniania, bo to samo tak wychodzi, ale to pędzenie na ostatnią chwilę pozbawiło nas kilku ważnych rzeczy. Między innymi alkoholu na wyjazd. Jesteśmy polakami i jedziemy do krainy abstynencji (przynajmniej dla nas, znając ceny) i nie mamy ze sobą alkoholu! Nie chcę histeryzować, ale NIE MAMY ZE SOBĄ ALKOHOLU! Mamy stres, wspomnianą torebkę kłopotów, zastreczowane snowki na dachu, przez które nie możemy przekroczyć 120 km/h, autostradę nad morze i kompletny niedoczas.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.