Wyjazd Przyjazd cz II
Ponieważ to część II, a w pierwszej napięcie narastało z każdą linijką, to wypada zacząć od “Zaraz odpłynie nam prom!”
Co zrobić, jeśli już znajdziecie się w tej beznadziejnej sytuacji i wiecie, że spóźnicie się na odprawę? Najprościej zadzwonić do przewoźnika i wyprosić o te kilka dodatkowych minut, ale czy tak się da? Może w dzień się da. Po 18 już nie.
Tak naprawdę, gdyby Zbawiciel dał Maciejce miejsce na placu, deski miałyby boks, mama nie przywaliłaby w bramę, a ja nie rozcięła sobie palca, pewno nie byłoby takiej potrzeby, ale z życiem się nie dyskutuje – tylko trzeba działać.
W akcie desperacji, dodzwoniłam się do ośrodka portowego – to tak, jakby blondynka dzwoniła na TOPR spytać, czy mogliby jej zatrzymać ostatni PKS do Grójca.
Miły Pan z wyuczonym spokojem, podał mi odpowiedni numer i prosił, żeby więcej nie dzwonić z taką sprawą w t a k i e miejsce. Przyjęłam. W końcu nie zamierzam się więcej spóźniać na promy. Chociaż na ten też nie planowałam, to ja już nie będę nic obiecywać jednak.
“6 godzin do Świnoujścia zleciało jak 3 piwka i paczka Pringlesów”
a trzeba było je zostawić na cięższe czasy
Ciekawostka z zakamarków GPS’a – jedno siku to wcale nie 5 minut! Zwłaszcza, jak nie masz nawet 3 minut, za to masz pełen pęcherz. Wjazd z piskiem (zarówno opon jak i moim) na stację, bieg do WC, szybki siul i powrót zamykający sztafetę – nabija w nawigacji 15 minut. To jakiś element zagięcia czasoprzestrzeni. Nie było Cię tam 15 min – to były ultraszybkie 2 minuty, a jednak Hołowczyc zamknięty w telefonie wie lepiej. To taka przestroga dla Was, spóźnionych ludzi, wiozących na pokładzie za małe pęcherze.
Pod osłoną nocy, jak powiedziałby poeta, nasze autko pożera morska, żelazna bestia. Statek znaczy się – poczekał. Nakreślenie prostego uf kompletnie nie oddaje naszej ulgi. Przez ostatnie 10 godzin byliśmy jak nadmuchane do granic balony, gonieni przez błyszczącą, ostrą, gigantyczną igłę. Po wjeździe na prom, poczuliśmy jak powietrze z nas powoli schodzi. Bez huku. Z ulgą.
Jeśli TT Line byłby jak Titanic, to my odgrywali byśmy rolę Jack’a Dawson’a śpiącego w korytarzu i raz zaglądającego do baru. Tutaj można zaobserwować priorytety jakimi kierujemy się jako para. BAR – trzy proste litery – masa radości. Na wycieczkach otwiera przed nami tajemnice lokalsów, w domu – zbliża z przyjaciółmi, a tym razem – pozbawia nas możliwości skorzystania z ostatniego, polskiego sklepu bezcłowego.
Tak jak mówiłam – jedziemy do Norwegii, już na pewno, bez zaopatrzenia (nawet tego na handelek). W naszej torebce zostały już tylko okruchy problemów, więc dalej powinno pójść gładko.
Czas na statystyczne podsumowanie! Mamy do pokonania łącznie 2142 km, co wg. Hołowczyca zajmie nam ponad 20 godzin, ciągłej jazdy. Lecimy z trasą na tak zwany “raz”, więc 6 godzin na promie to jedyna szansa na kimę, w towarzystwie wykładziny w prążki i stolika oklejonego Hubą – Bubą.
Zostawiam Maćka na prążkach i idę szybko do toalety, przed wyczekiwanym snem. Znowu nie było mnie 3 minuty i znowu została zagięta czasoprzestrzeń! Serio musicie mi uwierzyć! Zostawiałam na wpół śpiącego, tulącego się do plecaka chłopaka, a zastałam rozgadanego i rześkiego Maćka w środku rozmowy z dopiero co poznanym – Kubą. Ta znajomość skróciła nasz wypoczynek z 6 godzin do niecałych 3…
O 7 rano wkładamy sobie zapałki pod powieki i zjeżdżamy z promu. Szwecja – czemu by się nie kimnąć, dla bezpieczeństwa na jakimś leśnym parkingu? A no już mówię. Bo takie mózgi operacji jak my, mają w planach zdążyć na ostatni prom (23:30) płynący do naszego nowego domu w Norddal. W innym wypadku czeka nas noc w aucie, na parkingu promowym 15 minut od celu! Mamy wprawdzie odrobinę zapasu, ale sami wiecie jak jest z tym sikaniem.
Zmieniamy się co chwila, wcinamy ostatnie Skittlesy dla podniesienia cukru i suniemy w rytmie Pearl Jamu przez Szwecję. Dla nas to przeprawa, stres zmiksowany z niewyspaniem i burczące brzuchy (ostatni posiłek to kopytka u babci przed wyjazdem).
Dla historii, to tylko nudny przejazd przez Skandynawię z pięknymi widokami i kilkoma postojami na tankowanie. Ciekawostka numer dwa – w Norwegii, nie ma za wiele stacji z gazem! Jest taka stronka z mapą (www.mylpg.eu) na której można znaleźć stacje LPG i przybliżone ceny. Dzięki niej, jeśli tylko jest taka możliwość, tankujemy gaz.
W Szwecji zrobiliśmy śmieszny (wg. mnie) postój. Otóż był on w Szwecji, w IKEI, w której był serwowany SZWEDZKI stół. No ja się uśmiałam przednio.
www.mylpg.eu
na ratunek pustym bakom
Wjeżdżamy do Norwegii – bez jakiś specjalnych fanfarów – raczej z porządnym ziewnięciem. Śnieg na poboczu, piękna pogoda – słonko nawet łaskawie się pokazało. Im dalej w las tym więcej śniegu – ale frajda, w końcu w Polsce, w styczniu takich zasp nie zobaczysz.
Tunel, góry, tunel, skały, tunel, zaspy, tunel, tunel, tunel, noc.
Droga trolli – ta słynna, turystyczna, piękna traska – jest zamknięta. My, nie nastawieni na zwiedzanie – tylko objazd kosztuje nas dodatkowe godziny w aucie. Trzeba było przyjechać w lecie, a teraz nie narzekać.
Ja odpadam, zapałki w oczach, obie już połamane, zdrzemnę się na chwilę, jesteśmy już tak blisko, Maciek sobie poradzi.
No i uprzedzę historię – poradził sobie, ale czy walczył? Tak – najdzielniej.
Bo jak to w bajkach Norweskich bywa – jak księżniczka zasypia, to przychodzi największa zamieć i mrok. Wiatr rzuca Szuwarem na prawo i lewo, widoczność w zasadzie żadna, śnieg na ulicy po pas krasnala, sypie gęsty puch, a po dźwiękach sądząc, to deski z dachu już dawno odfrunęły.
To było jak tunel kosmiczny, pełen turbulencji, z którego wypadasz w otchłań żywy albo poturbowany. My przeżyliśmy. Ja to w ogóle nawet nie zauważyłam, że z czymś, ktoś walczył, bo śniły mi się znowu promy.
Maciek mnie budzi – jesteśmy. Widać prom! Ale zaraz… czemu on płynie nie do nas? No jak się łatwo domyślić, prom nie do nas, to prom odpływający. Płakać? Nie trzeba – okazuje się, że w tej zamieci, w tych tunelach, w pominiętych postojach na siku, jakimś cudem wyprzedziliśmy Hołowczyca. I kto jest debeściak? No wiadomo, że Wąski, ale my troszkę też. To był przedostatni prom. Nasz finalny, będzie po nas za godzinę. Cała słodka godzina snu, zakończona wyciem siedmiu budzików – bo znamy historię takich, co na ten ostatni zdążyli, ale skuszeni drzemką – zaspali. Bo ta machina podpływa jak komandos w szuwarach Amazonii i trzeba na dziada polować z otwartymi, czujnymi oczami.
Kolejny sukces – jednak ten alkohol to nie potrzebny – oboje czujemy się jak na bani życia. Słaniamy się na nogach i śmiejemy, że dokonaliśmy takiego wariactwa. Deszcz leje, a my jak mokre kurczaki rzucamy się na szyję znajomej postaci. To Pax! On nas tutaj ściągnął. Jesteśmy u celu Koniec podróży – Początek przygody.
W domku trzaska rozpalony kominek, na stole stoi pyszne ciasto od Mileny (żony Szymona, znaczy się owego Paxa).
Przychodzi właściciel domu – Jan Kore. Uśmiechamy się jak na haju, nic nie mówiąc, tylko jakieś – że jest super i że dziękujemy. Bijemy pokłony, ale nie wiem, czy to z wdzięczności, czy ze zmęczenia. Chyba nigdy nie byłam tak śpiąca.
Okazuje się, że deski nadal na dachu są – to spory sukces. Żegnamy się, wnosimy bagaże i idziemy spać pod zapomnianą kołdrą.
Brak komentarzy