Zderzenie ze światem
Gdzieś w kosmosie leci puchaty meteor i duma sobie przez te wszystkie lata świetlne, w co tu pierdzielnąć.
Oczywiście zgodnie ze scenariuszami filmów katastroficznych, powinien walnąć w Amerykę, ale wyjątkowo obiera inny cel.
Rozpędza się… zbliża do ziemi (zarówno Ziemi jak i ziemi na Ziemi)… dzieci krzyczą tydzień przed Wigilią, że pierwsza gwiazdka już na niebie świeci, a on pędzi i zbliża się coraz szybciej. Znika z pola widzenia Amerykanów, omija Polskę, bo tam takie bagno, że boi się nawet on i decyduje się na spektakularny wlot do kraju fiordów, do małej wioski schowanej pod osłoną nocy, w dolinie, gdzie zwykle meteory nie wpadają.
No i z zorzą jest tak, że jak bardzo chcesz to ją w końcu zobaczysz, z mgłą to jakbyś się starał ją zniknąć to nic z tego, a meteor to widzisz dopiero w momencie zderzenia.
Ale „czy” i „dlaczego” to lepiej zacząć od przedmeteorowego przewału.
Blogowe lenistwo zaprowadziło mnie z Halalala od razu do Świąt, ale każdy leń wie, że się inaczej nie – da – ło.
Żeby złagodzić nieco ten przeskok, opowiem wam coś najsuper!
MAMY ZWIERZĘ KRÓLIK!
I to nie mały i taki kochany i mogłabym teraz o nim się rozpowiadać jak mamy o pociechach, ale jak inaczej skoro to króliś pierwsza klasa…
Dnia pewnego Kari – czyli sąsiadka nasza, wrzuciła na FB post, że sytuacja jest nagląca, bo ma zwierzę królik i jest on bardzo samotny. Kto Agi nie zna na tyle, musi wiedzieć, że info o smutnym króliku wywołuje łzy, zapaść, powiększenie serca i zwartość do działania najszybszego.
A, że byłam sama w domu (z tą mrożącą krew w żyłach informacją) zdążyłam już uratować w myślach Pana Królika, niczym Kapitan Planeta.
Gdzie Maciek się podziewa, w tej naglącej chwili spytacie. No on właśnie wkracza na wyższy poziom inżyniera stolarstwa norweskiego, w roli wioskowego pomocnika, czyli coś co jest następnym krokiem do zdania magistra z fotografii w Czechach jak sądzę…
Całymi dniami remontuje dom pod okiem Jana Korego, wstawia okna, deski tnie, ratuje nietoperze i je pyszne kanapki w oldshoolowej Toyocie Janka. Nietoperz norweski, nie chiński więc bezpieczny. Mieszkał w elewacji i Maciek go przeprowadził do obory jak Janek akurat nie patrzył. Bo wiadomo, dla myśliwego, nietoperz to intruz zupełnie taki sam, jak pan saren, czy dziki dzik. A kanapki, to się nie trzeba długo zastanawiać, że taka przekochana dziewczyna jak ja, robi je z radością dzielnemu bohaterowi nietoperzy.
W każdym razie Maciek wraca do domu, a tam zupełnie inaczej niż zwykle. Aga jakby mniejsza, oczy ma większe, z piersi serce wystaje i ewidentnie prosi o chrupka.
– Weźmy królik mówi, jak co tydzień.
– Ale jak i po co?? Nie ma warunków, ani królika! Powtarza Maciek jak z automatu co wydaje draże.
No i słuchajcie, bo wcale to łatwe nie było, ale zgodził się zostać z nami. Bo mieszkania tutaj nie tanie i też się do mnie przywiązał, więc mamy z królikiem Maćka w domu, tak jak planowałam.
Królik – Pan Fido – należał do Andrei (córki Kari i Oddmunda) która wyjechała do szkoły do Alesund. Przyzwyczajony do towarzystwa kicek zesmutniał na amen, gdy nikt nie poświęcał mu uwagi. Mieszkał w stodole, miał tam luksus, wybieg i zamki z kartonu, ale nikogo poza tym.
Jako, że to królik zewnętrzny, umieściliśmy go w pustym kurniku (bo mamy dwa). Trochę problematyczne było sprzątanie, bo ciągle mi wiał i ganiał kurczaki … pewnego dnia podkopał się przy nas pod ogrodzenie – wykopał dziurę na pół metra w jakieś 3 sekundy i to przesądziło (o moim pierwotnym planie), że zrobimy z niego królika wewnętrznego i zaprosimy go do domu. Bo królik ten jest większy niż kot, waży chyba ponad 3 kilo i ma uszy jak kłapouch, lekki z niego grubasek, ale nie nam oceniać. Kica jak kangur i jest puchaty, więc zdecydowanie bardziej pasuje do bycia w, niż poza domem.
To i tak nie krótki opis, ale mogłabym mu poświęcić jeszcze sto puchatych stron, gdyby nie pamięć o nadlatującym meteorycie lub meteorze to już od was zależy.
Zbudowaliśmy dla Fido wielką klatkę, ma tam domek, sianko, picie i sałatki, które ciągniemy z frigana ze sklepu obok – luksus.
Przy budowie tego pięknego pałacu, okazało się, że potrzebujemy zawiasów, aby dokończyć królicze wrota… Pewni siebie, pojechaliśmy do norweskiego obi z kieszeniami wypchanymi świeżą wypłatą, myśląc pozytywnie o przyszłości, że powinnismy jakoś dać radę skręcić nasz przyszły dom nawet i z norweskich śrubek.
Po godzinie w sklepie i kupionych zawiasach, byliśmy przekonani, że sprowadzenie z polski tira śrubek to tylko kwestia czasu. Drzwiczki dla królika wiszą na zawiasku, który mógłby nam zasponsorować imprezę open bar w Polsce. Jednak jak głosi ludowe przysłowie – Nie oszczędzaj na króliku, bo ci zrobi fiku miku. Drzwiczki zamontowane, teraz Fido kica sobie po salonie w obrębie dywanów – młody jest, ma 3 lata, pewno pocina w gierkę z naszego dzieciństwa „podłoga to lawa” i bezpieczny jest tylko na dywanach.
Fido dołączył do nas 8 listopada, więc przez miesiąc poznawaliśmy się i oswajaliśmy go jak najczulszą bułeczkę.
Jednak Święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi susami, a my zadecydowaliśmy się pojechać do polski naszym dzielnym szuwaru, aby spędzić czas lepienia pieroga z rodzinką. Królik jak było ustalone przy adopcji, zawsze może wrócić do swojego zamku w stodole, na czas naszej nieobecności.
Zapakowaliśmy szuwar standardowo po sufit wioząc w bagażniku: żywą choinkę z lasu dla Sabiny, 20 jaj w torbie, 4 kilo ryżu na Grøtris i jeszcze z milion równie potrzebnych bagaży. Królika na kolana i przed samym wyjazdem w piątek o 18:30 wstąpiliśmy do Oddmunda oddać na przechowanie naszą nową uszatą puchatość.
Auto zostawiliśmy z włączonym silnikiem, mając ręce zajęte łapami i uszami, pogadaliśmy z Oddmundem i ciach – wsiadamy do auta, gotowi na 32 godzinną podróż. Coś jednak czuję, że śmierdzi… jakby plastik palony…? Maciek zaniepokojony rusza, a tam na zegarze dyskoteka jak w remizie – wszystko miga i krzyczy. Samochód się dławi, jechać ewidentnie nie ma ochoty, a prom z Eidsdal odpływa za 10 minut…
Co tu dużo gadać Wot zlamalsia, jak kiedyś skwitował nasz znajomy z Abchazji na wieść, że odpadło mu koło w mercedesie klasy „super cool / super old”.
Wjechaliśmy, a raczej wczołgaliśmy szuwaru na górę wioski do Ingvild, która załatwiła nam przez telefon znajomego mechanika.
-To chyba chłopaki z polski powinniście się dogadać, już jadą pod wasz dom.
To my szybko zszuwarowaliśmy na dół, a tam już na nas czeka nie polak – Bułgar i nie polak Litwin, oboje gaworząc do nas pa ruski. Daliśmy radę, po analizie silnika papierosem, potwierdzili nasze przypuszczenia – padł alternator.
Okazało się, że ich szef ma taki sam, więc może nam go podmienić. UF!
– Jaki macie deadline wyjazdu żeby zdążyć na prom w Szwecji pyta łamanym rusko polskim pierwszy palacz
– Bez przystanków to musimy ruszyć jutro o 6 z samego rana ciągniemy już mniej zestresowani
– W takim razie auto będzie gotowe na jutrzejsze popołudnie dodał niczym nie skrępowany Litwin
– Dzięki Panowie, to my się odezwiemy.
Co oznacza przebukowanie biletów i zmianę planów. Ponieważ staliśmy w wiosce, z podniesioną maską, zahaczyło nas kilka osób, w tym Jan Kore z pytaniem o pomoc. Odesłaliśmy chłopaków i poszliśmy na naradę do Janka. Po pierwsze cena – telefon do mechanika i okazało się, że za stary alternator chce 1700 koron i kolejne 1500 za naprawę. Plus ktoś musi nas scholowaoć do wioski mechanika – najlepiej Janek swoją śniadaniową Toyotą, z tym, że on z samego rana jedzie na operację mózgu do szpitala – tak tak – wszystko na raz – meteor wylądował.
Brodząc w szczątkach własnego szczęścia, wygruzowaliśmy się spod meteorytu i poszliśmy na szybką naradę do domu. Przebukowanie biletów 1500zł – cena dla gap wzrasta to zrozumiałe, do tego naprawa za prawie 2500zł, a przecież Maciek zna się na samochodach i YouTubie… Obejrzeliśmy tutorial i okazało się, że nawet ja dam radę wymontować alternator. Dodatkowo ceny biletów lotniczych nie są aż tak kosmiczne, więc obraliśmy nowy plan – „Polaki Cebulaki!” Daliśmy spokój Jankowi, kupiliśmy bilety na samolot, wymontowaliśmy alternator, przepakowaliśmy się i byliśmy gotowi na nowy plan.
Rano żeby nie było, że to mały meteorytek, zemdlałam pod prysznicem, pół dnia dochodziłam do siebie, w ostatniej chwili zaczęliśmy się pakować, nic się nie mieściło, ryże upchałam do kieszeni wyglądając jak międzynarodowy przemytnik składników na sushi (po 2 kg ryżu w kieszeniach kurtki) choinka została przed domem, razem z kurczakami. Przyjechała po nas Radka swoim autem bez tylnej kanapy, siedząc jak w Bolidzie pędziliśmy na prom do Eidsdal, co szczęśliwie nam się udało. Za promem wsiedliśmy w autobus do Alesund – całą trasę przegadaliśmy z kierowcą, który ewidentnie nas rozpoznał, wiedział gdzie mieszkamy i czym jeździmy (jeździliśmy byłoby bardziej na miejscu). Maciek nadrobił niedosyt rozmów motoryzacyjnych (bo gość był mechanikiem – ironia losu) po kilku godzinach i jednej przesiadce wysiedliśmy w Alesund. Tam czekał na nas William, gotów dowieźć nas na lotnisko, po drodze zgarniając swojego Kenijskiego kolegę rządnego przygód, których my mieliśmy już po uszy.
Na lotnisku okazało się, że mamy za ciężki bagaż rejestrowany i za duży podręczny – oddaliśmy norweskie pamiątkowe piwka Williamowi, co obniżyło wagę walizy, legalnie nadaliśmy dynamo i oczami proszącymi jak Fido o marchew wybłagałam o ustępstwo w bagażu podręcznym. Na kontroli pani ujrzała wielkiego kurczaka, którym byłam ja w żółtej kurtce rozepchanej 4 kilogramami ryżu, wioząca walizkę pełną swojskich norweskich jajek, KTO TAK ROBI???? Tacy już jesteśmy. Uratowała mnie znajomość słówka stearinlys, dzięki czemu strażniczka nie wzięła moich ręcznie robionych świeczek za bombę.
Wydawało się, że najgorsze za nami, ale nie zapominajmy, że wybieramy się na święta latającym gównobusem pełnym cebuli i buraków. Wiem, stereotypy to zło, ale przemyślcie to, po podróży tą linią, w tym czasie, z tymi … ludźmi. Na pokładzie można było upić się samym stężeniem alkoholu z wydychanego powietrza, nocny lot przebiega z włączonym światłem, bo zawsze jest szansa, że ktoś skusi się na kolejne piwko, albo coś mocniejszego np. perfumy po okazyjnej cenie.
W toalecie zaskoczyłam pewnego jegomościa, który po wyjściu skwitował moje wtargnięcie słowami -Nie mam nic szeho by pani nie wiziała.
Pierwsze kroki na polskiej ziemi skierowaliśmy do najbliższego Traficara (mając w pamięci wcześniejsze przygody z autem na minuty, nie mogłam się jeszcze wyluzować). Tym razem wypożyczyliśmy go zamiast omyłkowo ukraść, za co należał nam się okrzyk radości. I już o 4 rano byliśmy w pokoiku, w rodzinnym mieszkaniu w Warszawie. Black out na 20 godzin i jesteśmy gotowi na święta, bardziej niż Kevin po powrocie z Nowego Jokru.
Brak komentarzy