Kwartalnik lenia
1821
post-template-default,single,single-post,postid-1821,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Kwartalnik lenia

Wypisałam sobie w skrócie, co się działo od ostatniego wpisu i muszę przestać Was oszukiwać. To nie jest pamiętnik księżniczki, a raczej kwartalnik lenia… 
Gramatycznie wypada zacząć listę w listopadzie w którym to, z nienacka jak skórcz stopy, przyszła do Norddal piękna zima.

Śnieg kipiał z gór jak pianka do golenia taty, wystrzelona w bagażu podczas rodzinnych wakacji. Ta dygresja zasługuje na linijkę uwagi, bo kto, mając zaledwie 6 lat, może pochwaić się tatą zatrzymanym przez strażników lotniska z powodu wykroczenia jakim jest eksplozja pianki do golenia?? Na skanerze ubrania upaciane w pianie, musiały wyglądać jak srogi przemyt, to i tatę wzieli na bok na kontrolę, która skończyła się zapewne pouczenie w stylu Ty głąbie.

Wracając do zimy. Norwegowie, nie można im tego odmówić, są królami świątecznej atmosfery. I pomimo, że większość nie myje okien specjalnie dla Jezusa, to nigdzie nie czuć tak ducha świąt w listopadzie jak tutaj. W Norweskim występuje nawet osobne wyrażenie Å kuse seg oznaczające sprawianie sobie zimowych przyjemności, picie ciepłego kakao pod kocem w wełnianych skarpetach i czytanie książki przy kominku – tak, całe to zdanie i wiele więcej zamknęli w 3 słowach. No i my, pochłonięci tą magią zimy, gwiazd w oknach i szalonej ilości lampek rozwieszonych na każdym domu (a lampki wszyscy mają w ciepłych, żółtych kolorach, dzięki czemu wioska wygląda jak z bajki, a nie z dyskoteki) wpadliśmy na genialny pomysł.

W nocy ubrani w tysiąc warstw, co już przekracza nawet możliwości cebuli, z herbatką (no i odrobiną prądu) w termosie, załadowaliśmy drewno do Wąskiego i ruszyliśmy po Christine i Nillsa. Na wejściu Christine pozamiatała! Dziewczyna ma czapkę z wbudowaną czołówką! No kto to wymyślił? I dlaczego dopiero teraz? Zapakowaliśmy się wszyscy na miękko, wydając jedynie ciche odgłosy ortalionu i pędzimy 40km/h stromo w górę wioski. W takich momentach, spalanie Wąskiego określamy – Pali tyle, ile wlejesz. Dojechaliśmy na najwyższy parking, skąd wspieliśmy się na punkt widokowy potocznie nazywany Gapahuken (dokładniej jest to określenie wiat, budowanych na punktach widokowych). Rozpaliliśmy w śniegu ognisko, zbiliśmy temperaturę z -15 na gorące +naleweczka i spędziliśmy super wieczór pod gwiazdami z widokiem na oblaną świątecznymi lampkami wioskę w dolinie. 

Żeby nie było tak kolorowo z pogodą w Norwegii, to zanim ta biała pierzynka pokryła okolice, zmagaliśmy się z ciurczącym, jak chora prostata, deszczem. I kapał on tak miesiącami, spadając na plastikowy daszek nad naszymi drzwiami, wystukując… dźwięk. Całe noce słyszałam to kapanie – puk, puk, puk… wrr… niczym budżetowa opcja tortur. I pewnego dnia powiedziałam – basta! (Piękne, pełne ekspresji słowo, idealne na tę okazję). No i prowizorycznie, z braku pomysłów, na daszku położyliśmy króla komfortu polskich Januszy – lewego Croxa. Tak! ten gumowy, przebrzydki, ale nie ukrywajmy – dla chodowców 4 kurczaków, niezwykle praktyczny – papeć. Od tej pory kropelki wytłumiane przez gumową właściwość Croxa dały mi spokój. Problem pojawił się w momencie nadejścia pierwszego mrozu, kiedy to wszelkie cieknące odgłosy zamilkły na rzecz ciszy uwięzionej w lodzie, a Crox przymarzł do daszku niczym lodowa rzeźba w zajeżdzie Venice Palace pod Warszawą. Odłupaliśmy spękany but z dachu, nienaruszony będzie nam służył jeszcze nie jedną zimę.

Podróż do Polski odcinek 158…

Tyle już było tych odcinków z i do Polski, że niedługo mój blog stanie się przewodnikiem po trasie Norddal – Warszawa. W wielkim skrócie, trafiliśmy na warun istnie himalajski. Śnieg nasuwał przez całą noc (a zaczynaliśmy właśnie w nocy), TiRy podbijały tumany puchu tak, że widoczność znikała na dobre kilka sekund, prędkość maksymalna przy takich warunkach to 50km/h co w efekcie wydłużyło nam drogę do 38 godzin! Rankiem dojechaliśmy do Szwecji, gdzie Maciej padł, a mi trafiła się pogoda słoneczna i bezwietrzna, ale gdy wieczorem dojechaliśmy do promu, znów zaczęły się wiatry. Zdążyłam zadzwonić do taty, który przestrzegł mnie przed sztormem i juz na promie zrozumiałam, o co w tej przestrodze chodzi. Standardowo zajęliśmy kawiarniane kanapy, ułożyliśmy się do snu, niczym robaki w kokonach, Maciejkę odcieło po kilku minutach, a ja zostałam sama ze sztormem i wizjami tonącego Jack’a z Titanica. Za oknem ciemno, wiatr hula, fale walą o ten pływający budynek, TiRy lekko ocierają się o sibie, a na pokładzie obrazy odklejają się rytmicznie od ścian. Przez 7 godzin wizualizowałam sobie najzimniejsze podwodne scenariusze, nie zmrużając oka. Zjechaliśmy z promu, na pierwszej stacji odmówiono nam zapiekanki, (bo co tam nasze zmęczone prośby jak piekarnik już umyty) i na głodnego ruszyliśmy do Warszawy.

No, a tam, standardowo, odpoczynek w postaci naprawiania auta, robienia zakupów, zaległości w lekarzach, pomagania rodzince, tourne po cmentarzach itp. 

Zaczęliśmy od stresora w postaci operacji naszego psiaka, ale dzielna Dżeta zniosła wszystko jak należy – nawet pooperacyjne wdzianko wytrzymało na niej cały tydzień. Co jest, jak wiadomo, wielkim osiągnięciem, pamiętając jak wyglądał kiedyś jej ochronny, plastikowy kołnierz po tygodniu… Na zdjęcie szwów wówczas przyszłam do kliniki z psem, który wyglądał jakby wrócił z psiej wojny – kołnież poklejony szarą taśmą, brudny od błota, z kępkami trawy pomiędzy popękanym plastikiem… dziękuję Pani weterynarz, że przemilczała ten obrazek.

Potem już było z górki, bo wyobraźcie sobie ten chaos – ja prowadzę, obok babcia, z tyłu rodzice, celujemy w parking pod cmentarzem – tam milion samochodów,  pieszych, wiązanki biegają, pańskie skórki lepią się do butów. Na autostradzie szukamy zjazdu, jeden fałszywy ruch i zamiast na Bródnie wylądujemy na Powązkach, każdy klika w swoją mapę, rodzice prowadzą ożywioną wymianę zdań (tak to nazwijmy) każdy podaje inny kierunek, ja zaczynam się pocić, jednym okiem zerkając na nawigację, która prowadzi w inną stronę niż chcą rodzice, każdy coś mówi – W prawo! Stój! W lewo, albo nie! Nie wiem… i wtedy babcia podniesionym głosem z pełnym zaciekawieniem wypala …ale zasuwka to się chyba pisze przez samo ‘u’ prawda?? Bo to chyba wyjątek jest…

Tak to właśnie w skrócie u nas wygląda. Czasem jak wracamy do tej spokojnej Norwegii, to jeszcze przez kilka dni mamy taki wysoki pisk w uszach, jak po mocnym koncercie.

Potem już tylko szał świąteczny, montaż (już trzeciej w naszej karierze) zmywarki i najważniejsze – wyjazd do Czech. Bo kto będzie siedział w Polsce, po roku rozłąki, skoro można jechać do Czech. 

Co więcej – do R a c i b o r z a. Ah! Na samo wspomnienie łezka spływa. Oczywiście chodzi tutaj o wyjazd w celu obronienia przez Macieja i jego drużyny tytułu magistra. Ci co nie wiedzą, w Czeskiej Opavie znajduje się Instytut Twórczej Fotografii, szkoła marzeń wielu Polaków. Tych ambitnych, tych ciekawskich, no ale w sercu też tych leniwych. Wskakując w opisaną grupę obroniłam ambitnie magistra 5 lat temu, ale leniwie od tego czasu nie odebrałam dyplomu. Maciej za to nieśpiesznie, chcąc czerpać radość ze zjazdów jak najdłużej, magistra broni teraz.

Oczywiście, jak ktoś przygotowuje się do obrony magistra dekadę, to nie może uniknąć kilku przygód.

  1. Maciej postanowił samodzielnie zbudować ramy do swoich fotografii, nie małe, bo metrowe i nie wcześniej, tylko tuż przed wyjazdem. Efekt piękny, stresu trochę, a pracy od groma, ale było warto.
  2. Jadąc do wspomnianego Raciborza, kilka kilometrów przed Częstochową, Maciej (co jest zupełnie nie w jego zwyczaju) wypowiedził soczyste, jak pomarańcze na Cyprze, dwa słowa kończące się na – mać! Otórz, przyszły magister zapomniał swoich pięciu egzemplaży pracy teoretycznej, tak cięzko pisanej w pocie czoła. Zbliżająca się godzina 18 nie ułatwiała nam wykonania nowo postawionego zadania jakim jest druk setek stron gdzieś pod Częstochową. Jednak udało się! Znaleźliśmy ksero czynne do już zamykamy, ale na tyle miłe, że dalsza trasa upłynęła nam w akompaniamencie opadających emocji, zmiksowanych z echem wspomnianego wcześniej – mać! Prace bezpiecznie spoczywały na tylnej kanapie Wąskiego, a muszę Wam powiedzieć, że w kwestii pecha to Maciek nawet nie był blisko podium.
  3. Pech kolegi. Jeden z członków wspomnianej drużyny długouczących się piwoszy, Wojt, tuż przed podróżą do Czech, żażywał masażu u swojego rehabilitanta, który wyczuwając skurcz w Wojta plecach zaproponował mu drobną akupunkturkę. Punkt był taki, że przebił mu płuco i Wojt, tuż przed obronami wylądował w szpitalu. Na własne życzenie wypisał się z uzdrawiających objęć NFZ i pognał do Czech, gdzie obronił dyplom na szóstkę, zjadł smażaka z frytkami, zapił wszystko desitką i wrócił do szpitala.
  4. Ostatnim punktem w dążeniu do magistra, była noc przed obronami, kiedy to stęskniona za sobą ekipa, na rozluźnienie przed jutrzejszym egzaminem, wypiła po piwku, co wiadomo, skończyło się opróżnianiem prezentowych nalewek dla profesorów. Nazajutrz, na kacu chłopcy postanowili podbić Czeski uniwersytet zdobywając wyczekiwany tytuł.
  5. Ten kto ma już magistra, skacze po śniadaniową desitkę na przetrwanie poranka. Nie powiem kupowanie piwa z samego rana, wyglądając na niepełnoletnią dziewczynkę, nie należy do komfortowych, chyba że robisz to w Czechach – tam spotkasz się ze zrozumieniem większym, niż kupując rano bułkę.

Bez owijania w cokolwiek – Udało się! Wszyscy zdali egzaminy i oficjalnie pożegnali się z Instytutem Twórczej Fotografii, który w ich sercach i wspomnieniach zostanie na wieki. Historie które wydarzyły się na zjazdach, będą przekazywane pokoleniom, aż pewnego dnia czyjś wnuk (który odziedziczy artystyczne umiejętności po jednym z nich) nakręci o tym wszystkim film. Po Czesku. Haha

Na huczne świętowanie w Czechach już nikt nie miał siły, za to kilka dni później Maćka rodzice przyjechali z wizytą do moich i wtedy należycie magisterka została opita.

Ze świątecznych akcentów to kupiliśmy w Białej choinkę od Ukraińca i przywieźliśmy ją do Wawy – takie to światowe drzewko. Z Norwegii przyjechał z nami piernik, który robiłam równy miesiąc. Do tego pierniczki, może nieco zbyt wielkanocne, ale jak tu wykrawac mikołaje, skoro ma się idealną foremkę Fido? Wujek na kwarantannie z rodziną, więc spędziłam Wigilie z Sabiną i rodzicami – królami przypadkowych tekstów.

Kilka zapamiętanych:

Mama podekscytowana swoim prezentem krzyknęła – Aż mi się rajstopy zrolowały!

Babcia przeglądając się w nowym lusterku powiększającym – Ale ja pomarszczona… jak psia dupa!

Tata po przymieżeniu za ciasnej piżamy – Ostatnio się zmieniłem.

W pierwszy dzień Świąt wieczorem pojechałam do Białej – bo co to jest 200km, to jak skok do kiosku, tam rodzinny gryz ciasta i następnego dnia (już z Maćkiem za kierownicą) powrót. I to nie byle jaki, bo rodziców Kijanką, co tata jej właśnie kupił prześwietne opony (mama zrobiła lekki terror i są) a to dość istotne, bo jadąc nową autostradą (piękna sprawa) nagle widzimy, że przed nami ludzie zaczynają hamować, my powolutku, jeszcze zwalniamy i wtem zza górki wyłania się niskie, zachodzące słońce, oślepiając wszystkich na trasie – biała plama! Obok nas rozpędzony Citroeniarz wcisnął hamulec w podłogę, na oblodzonej drodze wpadł w poślizg, ominął naszą maskę o milimetry, poczym walnął w barierkę autortrady. Przestrzegam zatem przed rozwijaniem niepotrzebnej prędkości na trasie i w mieście. Dawniej dla niektórych to chyba było cool, teraz to idiotyzm, nigdy nie wiadomo co może się stać, a czasu więcej straci się na holowaniu niż jechaniu rozsądniej. A dla upartych, więcej przygód drogowych wkrótce.

Święta, święta i po świętach jak mawia każdy ojciec trzeciego dnia obżarstwa. Ponownie witamy rodziców Maciejki w naszych Ursynowskich progach. Szykują się na wakacje życia, a my będziemy bazą wypadową do zdobycia przez nich o 5 rano lotniska. To dopiero wyprawa, największa w karierze Jenczowej, planowana cały rok! Uniknęli, niczym Neo pocisków, odwołania lotu, pozytywnych testów i awarii samochodu. Ostatecznie udało się odprawić ich do samolotu, żeby po 24h mogli zatopić się w należytym relaksie.

NOWY ROK – Nowaja – jak głosi etykieta Białoruskiej wódki.

Sylwestra w tym roku postanowiliśmy zmienić w Andrzejki, bo troche z nas czarownice, a troche każdy tęsknił za laniem wosku przez klucz – który zamieniliśmy na owijkę od szampana, żeby było bardziej noworocznie. Jakieś te świeczki teraz robią lewe, każdemu wychodził dinozaur i zaraz się łamał, więc nie jestem pewna czy to dobre wieści dla ludzkości.

Ponieważ na tym naszym Polskim relaksie urobiliśmy się jak świstaki na 12h zmianach, to stwierdziliśmy, że wyjeżdżamy. Uciekamy na tydzień, gdzieś gdzie jest ciepło, nikogo nie ma i bilety są tanie. Udało się. Ale myśle sobie, nie będę tu tropikami śmiecić, zrobie o tym osobny wpis. Po powrocie mieliśmy całe 4 dni na pakowanie (cztery, a nie jeden, bo przebukowaliśmy prom). To jedna z mądrzejszych decyzji, kompletnie nie w naszym stylu, ale i tak ledwo ze wszystkim zdążyliśmy. 

Najstresowszy powrót.

Stres to nasze drugie imie, zwłaszcza jak na wakacjach dzwoni mechanik i mówi, że nie da rady zdiagnozować Wąskiego. Coś stuka – to tak ma być. Nie ma innych słów działających na Maćka jak płachta na byka, niż te od mechanika – jeździć, obserować albo on tak ma. Wtedy spokojny Maciej zamienia się w Hadesa z podpalaną głową, a później zapada w otchłań zmartwień, którym nawet świeży daktyl nie zaradzi. Pominęłabym historię dla zmotoryzowanych, ale Maciej by mi nie wybaczył. Od miesiąca Cheerokee jeździ po warsztatach i stara się ustalić co mu tak stuka. W jednym nawet zdjęli skrzynie biegów i nic nie wyszło. Gdyby nie miał 25 lat, to by można powiedzieć, że jest jak z fabryki. No i został nam jeden dzień do wyjazdu, trudno, będzie stukać, najwyżej odpadnie połowa po drodze. Maciek wraca z Białej, zostawiając za sobą skonsternowanych, poległych mechaników. Na trasie stukanie rozkręca się już do granicy Maciejowej tolerancji. Zjeżdża do pierwszego, wioskowego warsztatu (gości od klimy, mówiąc już żargonem mechanicznym) i z wyczyszczonym portfelem i rozpaczą w oczach pyta Pana Ziutka Panie co to tak stuka?! Ziutek wprawiony, patykiem zaświecił, szyszką podparł i wydał osąd. Te no, osłony panu kowale nie dokręcili i stuka. No i Ziutas za monetę bardziej uniwersalną od euro dokręcił co trzeba i uratował nas z opresji, niczym dojżały książe z nierównym zarostem.

Mama płacze, znaczy się trzeba ruszać, taki mamy sygnał wyjazdowy za każdym razem. Kompletnie niewyspani ruszamy o 5 rano, załadowanym ponad sufit karmą dla Fido i innymi niezbędnikami. Ciemno, zimno, ciut ciasno, ale po swojemu jedziemy autostradą w lekkim, zamarzającym deszczyku. Maciejka szybko odcięty po tych stresach, śpi jak panda po dawce bambusa, a ja spokojnie jadę stówką po autostradzie. No bo już pomijam spalanie na takiej trasie, ale teraz ważymy chyba z tysiąc ton, no i Wąski do opływowych nie należy, więc trzeba po żółwiowemu. Jak go kupiliśmy i jechałam dokądś w bagażniku (jeszcze nie było siedzeń z tyłu) zaciekawiła mnie naklejona na tylną szybę naklejka głosząca niezbyt relaksacyjny podczas jazdy tekst: Zaleca się nie wchodzenie w zakręty z wysoką prędkością, ponieważ auto może się przewrócić. A ja myślałam, że ten model nazywają kioskiem z uwagi na duże szyby…

No i jadę ja tak przez noc, droga pusta i szeroka, dopiero Warszawę opuszczamy, a przede mną jedzie auto z paką, na której wiezie pralkę i jakies dykty (wiadomo, ciężkie). Jakoś tak podejżanie jedzie, jakby kierowca trochę spał… a na geniusza już z daleka nie wygląda, bo do tej swojej paki przymocował dykty pod wiatr, więc jedzie jak na otwartych żaglach. Zrobiłam odstęp toczę się żółwicznie, ale nadal 90km/h i wtem! Jedna z tych desek wielkości drzwi (!) wylatuje w powietrze i leci błyskawicznie, centralnie na naszą przednią szybę! Sekunda na odruch, zobaczyłam tylko, że lewy pas jest pusty i wbrew zaleceniom z naklejki, szybko skręciłam Wąskiego w popłochu. Dwa koła oderwały się od ziemi, wpadł w lekki poślizg, więc wróciłam na środkowy pas za jednym zamachem i spojrzałam w oczy na dobre obudzonego Maćka. Nie chcę myśleć co by z nami było po spotkaniu z drzwiami z niebios. Kierowca żaglowca zjechał w pierwszy zjazd z autostrady zostawiając na niej drzwi i tyle go widzieli. I wiecie, każdy wie jakim kierowcą jest i myśli sobie czasem, że on to umie, więc może szybko, no i jasne, bo są tacy co jeżdżą jak pingwiny po lodzie – szybko i pewnie, ale nigdy nie ma pewności, że obok nie czai się jakiś totalny debil, zieleniak, co zaatakuje drzwiami z powietrza.

Serca nam biją, spać się odechciało na następne 12 godzin, staramy się ochłonąć, jadę prawym pasem, ciągle ta przeklęta autostrada, a na pasie zjazdowym zrównuje się ze mną TIR chcąc skręcić w prawo. No i jakby na jedno 10 minut było mało wrażen, to zamiast w prawo to zarzuciło go na lewo – czytaj – na nas! Przypominam, że nadal na całej tej pustej drodze byliśmy tylko my i jeden samochód, który postanowił w nas wjechać! Zarzuciło tirem jak szatanem, my znowu unik na środek, TiR jak wąż zygzakiem wreszcie trafił w zjazd i zniknął. Czy to jakiś wieczór pijanych, śpiących kierowców, czy ktoś chciał skumulować nam wszystko co złe na trasie na jej początku? Nie wiem, ale już serca trzymamy na kolanach, spoceni pierwszą z 35 godzin jazdą. Jakoś tak po tych manewrach Wąski się krztusi, spalanie nagle dobija 45 litrów, coś jest nie tak. Maciek tak zbladł, że rozjaśnił noc lepiej niż stare światła Jeepa. W głowie już myśli no to sobie pojechaliśmy do Norwegii, zaraz laweta, ucieknięty prom, kolejni mechanicy, otchłań wciąga Maciejkę w ramiona stresu. Zjeżdżamy na stację benzynową, na parkingu wspomaganie wysiadło, stajemy na środku. Maciek trzęsie się jak przy kąpieli w Bajkale, zarzucam na niego szalik, otwiera drzwi wysiada i … jedzie! Tak! Od całkowitego odjechania Maciejkę uratowała klamka Wąskiego. Na asfalcie jest czysty lód, ale to taki, jakby Elsa z Frozen postanowiła zjeść hot-doga na Shell’u zostawiając za sobą wszystko pokryte świeżym, jak szkło lodem. Jesteśmy uratowani! Jeszcze szybki look pod maskę smoka i przełączamy się na 4×4 i wszystkie troski znikają. Zaczynając od początku, kierowca żaglowca z nieprzypiętymi drzwiami to czysty, jak łza, przykład debila, ale TiRowiec ewidentnie wpadł w poślizg, a załadowany Wąski z napędem na tył, nie był w stanie podołać szklance pod górkę, nie wspominając o parkingu, na którym nie było mowy o krokach innyc niż moonwalk. Kto bardziej z zadartym nosem myśli sobie eh, głuptaki, przecież to takie oczywiste, i pewno z perspektywy czasu tak jest, ale nie jak serce turla się pod pedałami, a stres zalewa oczy i trzęsie pasażerem. 

No to jeszcze jakieś dziesiąt kolejnych godzin i jesteśmy. Maciejka znowu padł, ja jadę do promu, tam po raz pierwszy wzięliśmy kabinę – JAKI TO JEST LUKSUS – to jakby jechać pod namioty i wymknąć się w nocy do hotelu. Wyspałam się na ł ó ż k u jak bobas. Za to zestresowany Maciej nie zmrużył oka. Prowadziłam jeszcze do Lilehammer bijąc mój rekord, będąc za kierownicą od ponad 24h. W Szwecji, ciemno, noc, Maciek śpi, a ja słyszę jakby okno było otwarte… to budze go i mówie, że coś mi wieje. Co?! Spytacie jak można mieć wątpliwości do otwartego okna, będąc w samochodzie. No to powiem tylko, że wyładowany był on po mistrzowsku i tył to była jedna wielka masa bagażowa przylegająca do każdej ściany w tym i okna. No, a że jednak czuję, że coś tam mi fiuka z tyłu, to wyginam rękę, przeciskam i… łapię swoją torebkę – z a – oknem! Tak, okno było otwarte, i w ostatniej chwili złapałam zza niego moją torebkę, haha, w której wieźliśmy akurat nasze oszczędności życia – tak, bo kiedy indziej! Okazało się, że laptop się osunął na guzik, który otworzył okno. Kolejna przygoda.

No i po tych 24h widzę na niebie taki jasny trójkąt i myśle sobie, co to za zjawisko tak miga przedziwnie, no i budzę Maćka i mówie widzisz ten dziwny trójkąt przed nami? No i nie uwierzycie, ale nie widział. A znakiem, że czas na sen jest często widziany jedynie przez kierowcę trójkąt, tudzież gnom, człowiek, słoń, dzik itp. (U każdego inaczej). Zatrzymaliśmy się, zmieniliśmy na godzinę i Maciek zjechał na stację – Musimy się zdrzemnąć, tak nie dam rady. I odcieło nas na piękne dwie godziny, gdzieś na Norweskiej stacji z misiem. Po tym czasie Maciek odzyskał wszystkie siły, widać było jakby go ktoś podmienił na sprawny model. Stres i całe zło zostawił na tym misiowym parkingu i jak dziecko ekscytował się każdą minutą jazdy w głębokim śniegu. W trasie zjedliśmy pyszne wrapy od taty, zapakowane w folię i papier, więc czemu nie zjeść i papieru? Nowy Maciej dowiózł nas wszczęśliwie do Norddal, myślałam, że zaraz zacznie jakąś imprezę, nawet Janka zaprosił na kawę (który na szczęści nie przyszedł na moją prośbę). Stres robi z ludzi coś dziwnego, zabiera całe siły i chęci do czegokolwiek, wystarczyłoby go magicznie wyłączyć i bez problemu jechać przed siebie, bo w końcu i tak wszystko skończyło się dobrze. Jak nam się kiedyś to uda – dam znać. Ah, zapomniałam! Jak zjechaliśmy z promu w Eidsdal (5km od naszego domu) okazało się, że na drogę spadła lawina i od wczoraj nie ma przejazdu (teraz jest 15.00). Haha już zaczęliśmy się śmiać na głos! Jak to jest jechać 35 godzin z takimi przygodami i utknąć 5km przed swoim domem z powodu lawiny? Jednak tym razem, szczęście się do nas uśmiechnęło i po 10 minutach czekania i myślenia jak tu przejechać Wąskim przez las, rzekę, mały wodospadzik i lawinę błota – droga została otwarta! Przejechaliśmy przez szlaban, niczym królowa Anglii zwiewnie pozdrawiając robotników. Teraz już nas nikt nie zatrzyma w drodze pod kołderkę. Ostatecznie Fido okazał się ważniejszy (oczywista oczywistość) więc zanim odebraliśmy naszą puchatą uszatość, ucinając sobie przy tym sporą pogawędkę z jego opiekunami, w wyśnionym łóżku znaleźliśmy się późnym wieczorem.

To byłby idealny moment na zakończenie tej historii, ale muszę jeszcze zapisać na mojej życiowej lini czasu bardzo ważny, zmieniający życie punkt – kupiliśmy pralkę. I powiem Wam, że jeśli to uczucie jeszcze przed Wami, to szykujcie się na ciepłe wirowanko zmiksowanych emocji z Wigilli i urodzin. Jak się ulokuje swoje oszczędności w ten niebiański sprzęt, to nagle ma się wrażenie, że dotychczas w łazienkach (jeśli ktoś się rozbija więcej niż w jednej) czekała na Was codziennie drewniana tara i szare mydło, a teraz w piwnicy radośnie podskakuje maszyna z przyszłości z opcją pary i guzikami jak w Playstation.

Trzeba tylko pamiętać żeby przy pierwszym praniu odkręcić wodę, a nie hipnotycznie wgapiać się w wirujące suche ubrania.

A oprócz pralki, dwudniowego rozpakowywania nawiezionego szpeju, czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – pan Wicher z panią Wichurą. Połączyli oni siły zrywając sznurki z naszej ogrodowej suszarce, zabrali płotek kurczaków, przewrócili pływający pomost i połasili się nawet na, tak cenny w ostatnim czasie, prąd. Takiego wiatru jeszcze tutaj nie doświadczyliśmy, jednak niewyjściowa pogoda to wspaniała nagroda dla zmęczonych nas, pragnących zaszyć się w trzeszczącym domu żeby trochę po tych wakacjach… odpocząć.

P.S. Na koniec nacieszcie oczy owcami uciekającymi przed tsunami, autorstwa zdolnego MAGISTRA Maciejka Jencza. Gratulacje kochany ♥

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.