Łódka Hansa
2031
post-template-default,single,single-post,postid-2031,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Łódka Hansa

Pamiętacie reklamę Łódki Bols? Jak mama tłumaczyła cichaczem, że to tak na prawdę reklama alkoholu i czuliście się w tej konspirze jak szpieg z krainy deszczowców krzyczący Karamba!? Przyznam, to był marketingowy przekręt wszech czasów, a raczej millenium.

Panowie walczący z falami i atakującym ich lodowcem, z hasłem Jeden cel, jedna załoga, jedna Łódka Bols. 

 

I teraz tak leżąc na naszej łódce, bez lodowców ani fal, kołysani lekkim wiosennym wiaterkiem, z piwkiem Hansa w ręku myśle… niczym się od tej reklamowej załogi nie różnimy, bo i tak w rezultacie wszystkim chodziło o jeden i ten sam schłodzony relaks – nieważne jak dramatyczny i teatralny. U nas był dramat, bo Hansy zabrakło, w dodatku wypłynęliśmy bez paluszków, a raczej tylko ze swoimi i to w dodatku bez soli… d r a m a t! Ale otwarcia sezonu mają to do siebie, spontan, radość i … brak solonych paluszków.

Niech tradycji literackiej stanie się zadość i zacznę tę mrożącą historię od początku.

 

Ostatnio na blogu jak na giełdzie – kupił to, kupił tamto, ale tak wyszło, że ten zakup już czeka na opisanie od pół roku. 

 

A zaczęło się niepozornie, od dnia pracy w terenie – za zadanie mieliśmy sfotografować kilka starych, tradycyjnych, norweskich farm. Kiedyś kiedyś, (precyzja nie jest moją mocną stroną) na wspomnianych farmach mieszkali, pracowali, orali owce i wypasali ziemniaki lokalesi. Ich dzieci chodziły do szkół, a ryby łapały się na patykowe wędki. Do tych farm, położonych bezpośrednio nad fiordem, na stromym zboczu (jakieś 300m.n.p.m) najszybsze dojście i kontakt ze światem, prowadziło przez fiord. I tak, te biedne nastolatki, zamiast myśleć o weekendowym melanżu, myślały do której szkoły dziś popłyną. Gdy wiatr i zamieć szły z północy, nie było szans na randkę w północnej bursie i musiał taki młody Stein płynąć do podstawówki po przeciwnej stronie. Co więcej, podczas zimy nie było mowy o rychłym powrocie, więc Stein zamiast pakować jedynie zeszyty i kredki, do plecaka ładował też wełniane swetry i kalesony na najbliższy miesiąc. 

Później, w czasach bardziej wygodnickich, farmy były zamieszkiwane tylko okresowo, przez wypasających owce i koszących trawę mężczyzn, a może i babki. Obecnie puste łąki i podstarzałe domy żyją wspomnieniami sprzed lat, czasem goszcząc jakiegoś piechura czy bardziej ekstremalnego wakacyjnego hyttkowicza.

 

A żeby słuch o tych miejscach zupełnie nie zaginął, to Landskapsvernområde (obszar ochrony przyrody) stara się utrzymywać te miejsca w nadal dobrej kondycji. Ponieważ do badań nad łąkami niezbędna jest dokumentacja fotograficzna, to do tego zadania zatrudnili właśnie nas.

Jak to wszystko jest połączone z łódką? Tak jak pisałam, dotrzeć na farmę można jedynie z wody, do czego potrzebny jest kajak, tratwa, kawałek pływającej kłody, stado związanych żółwi, albo – gdy nie jesteście pod ścianą – łódź. Ponieważ ta część historii jest jakoby cofaniem się w czasie, to z grubsza nakreślę – jest jesień, śnieg stopniał, błoto też, krzaki na szlaku dziurawią leginsy, a teraz jest czas na ładowanie się z pomostu Norddal do łódki nowo poznanego Norwega – za chiny nie pamietam jego imienia. Pamiętam za to, jego szybką łódź, miły uśmiech i ekstremalną wiedzę ornitologiczną (zwłaszcza w zakresie życia orłów). 

 

Łódka szybka, ciepła, czysta – jak mawiał Gajusz Ceplus do MarnegopopisaNa niewtajemniczonych to robi spore wrażenie.

Popłynęliśmy, zrobiliśmy setki zdjęć i dziur w leginsach, zebrałam tyłkiem błoto, zobaczyliśmy aż trzy orły (możliwe, że mocą naszego ornitologa było przyciąganie dużych ptaków) i z powrotem na łódkę. W głowie mam teraz dźwięki łódki bziuu i wziuuu, ale nie bardzo wiem jak je przelać na papier – to niech każdy we własnym zakresie sobie to bulgotanie w głowie odtworzy. 

 

Nic specjalnego pomyślicie, dzień jak codzień. Wróciliśmy do domu, jednak zmęczeni, bo to cały dzień walki z błotem pod górę, w dodatku z naszyjnikiem z aparatów. Odpaliliśmy Grandioze (kto się jeszcze nie nauczył, że to norweskie mrożone złoto z mozzarellą i pomidorkami, niech zamilknie na wieki) i leniwie wleźliśmy w telefony, wspominając niedawny, ekscytujący rajd łodzią. 

 

Podczas gdy ja wałkowałam siódmy magiczny przepis na ciasto w zasadzie bez składników, bez kalorii i bez potrzeby, Maciejka rzuca we mnie telefonem Obczaj to!

No i znalazł, na finn.no (taki norweski OLX) ktoś właśnie wystawił na sprzedaż łódkę. Wymieniliśmy się porozumiewawczym spojrzeniem jak gracze baseballa i już było wiadomo, że choćby… (tu coś o skałach) to łódkę mieć musimy!

 

No i ten pierwszy strzał z Finn’a wydawał się idealny. Tania, stara, oldschoolowa i w niezłym stanie – nic tylko brać wprost spod koca! Żeby nie było, że jesteśmy takie rozpuszczone i chciwe dzieciaki, to łódki temat przepływał w rozmowach już od ponad roku, a czasem przy tych rozmowach byli też Christine i Nills, równie zapaleni do pomysłu nabycia wodnego transportu. 

 

Nazajutrz jechaliśmy z naszym Fidem (uszaty król naszych włości) na obcięcie męskości. Weterynarz (a raczej rzeźnik, ale to też historia na osobny wpis i do tego na lepsze nerwy) mieścił się 2km od portu Skodje, w którym stała łódka. Szybki tzw. D-tur, znak z niebios (bo właściciel był akurat w porcie) miłość od pierwszego wejrzenia (do łódki i sprzedawcy) i szybki powrót do Norddal, wprost pod dom naszych Niemców. Christine pisnęła głośne JA! Nills tylko podklepał i nazajutrz po wycieczce do Skodje wracaliśmy do Norddal chudsi o kilka koron, z umową w ręku i wspólną łodzią!

Nills z dzidzią wrócili samochodem, a my z Maćkiem i Christine ubrani w dziurawe kapoki, płynęliśmy, z zacieszem na twarzach, pokonując fiordy. Maciek jako jedyny z patentem prowadził pojazd, a my cieszyłyśmy się jak głupki, przeszkadzając ile się da. Nagle, na wysokości Dyrkorn łódka zamilkła – wtedy też zauważyliśmy, że mamy tylko jedno wiosło. Silnik zdechł, w myślach przechodziła mi wizja najgłupszego zakupu w życiu. Christine w typowo niemiecki sposób spanikowała, wołając o pomoc, jednak nasze polskie przyzwyczajenie do tego typu opresji, wyuczony spokój i chłodne myślenie w połączeniu z telefonem do byłego właściciela jachtu motorowego (bo pewno są tacy co się zastanawiają czy ta nasza łódź to bardziej kajak czy związane żółwie) rozwikłaliśmy sprawę. Zassał się balonik pompujący paliwo, rachu ciachu i naprawione. Dopłynęliśmy szczęśliwie do portu, zacumowaliśmy łódkę, wynajęliśmy jedno z ostatnich miejsc w porcie i zostawiliśmy naszego Krabika (tak go z Maćkiem nazywamy) na całą zimę na wodzie. 

 

Krabik, albo jak woli mówić Christine Mariah Ferry zimę przetrwał(a) bez szwanku, trochę rafy przylgnęło pod pokładem, ale po pierwszej przejażdżce (przepływce) wszelkie formy życia (z wyjątkiem nas) poszły na dno. 

NOCNA AKCJA

 

Pozwoliłam tu sobie na wplecenie rozdziału, żeby ten blogerski chaos nieco uporządkować. Ponieważ ta historia ma daleki początek, z łodzią pozornie nie związany.

 

Jest tu w Norddal i chyba ogólnie w Norwegii tradycja, gdzie każde chętne dziecko pod koniec 10 klasy jedzie na wycieczkę szkolną do Polski. Jadą autokarem z Oslo, potem promem do Niemiec i dalej autokarem do Polski – zwiedzać obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau gdzieś jeszcze zahaczając po drodze Czechy.

 

W dodatku fundusze na taką wyprawę, każdy uczestnik zbiera sam! I to nie, że rodzice dadzą, tylko dzieciaki grają koncerty, sprzedają lemoniadę i inne dziwności, żeby zarobić na bilety. Ostatnio zapukała do nas mała blondyneczka pytając czy nie chcemy od niej kupić ryb (tu pokazała klaser ze zdjęciami każdej złowionej zdobyczy) niestety nie jemy żadnych stworzeń, odpowiadamy, na co niespeszona wyciąga drugi klaser z pytaniem to może papier toaletowy? Nie wiem kto się bardziej zdziwił, my Mistrzynią handlu, czy ona naszą odpowiedzią, że papieru mamy całą masę przywiezionego z Polski. 

 

W tym roku na taką wycieczkę jechał Ruben (syn Else i Janka, od których wynajmujemy dom)  z klasą i swoim tatą w roli opiekuna. Po 2 tygodniach szwendania się po obcych krajach autokarem, wreszcie wrócili do Norwegii, złapali w Oslo samolot do Ålesund później autokar do Linge i… Godzina 23:15 – odpłynął im ostatni prom do Norddal. I to jest powód dla którego warto mieszkać po tamtej stronie rzeki. Na szczęście plan uratowania zmęczonych nastolatków, był za wczasu ustalony i Maciej wraz z dzielnym Krabikiem, pod osłoną nocy, popłynęli po 11 wyczekujących, półżywych wycieczkowiczów. Ponieważ Krabik legalnie mieści 8 pasażerów, Maciek-kapitan musiał wykonać dwa kursy. Na deser każdy wcisnął mu po banknocie, więc podwójnie ucieszony z nocnej akcji padł na łóżko, ciesząc się ze spełnienia wioskowej przysługi.

Wracamy do czasów obecnych, wiosna, świeci słonko – pierwsze od deszczowego tygodnia, morskie gołębie drą dzioby w niebogłosy (mewy), w powietrzu zapach morza miesza się z aromatem grilla – sielanka. Nagle każdy do dłoni ma przyklejoną puszeczkę Hansy, jest weekend i nikomu w głowie wycieczki, a relaks.

Milena i Pax mają wychodne, bo mama przyjechała opiekować się dzidzią, toteż szanse żal zmarnować i siup wszyscy do łódki na przejażdżkę (przepływkę) do Fjøry popatrzeć na naszą działkę z innej perspektywy. Piękna jest ona nadal, niczym Afrodyta na golasa wyłażąca z piany okolicznych działek.

Po tym krótkim rejsie, zacumowaliśmy w Valdall i siup do knajpki. Ormula Fjellkafé to miejsce świeżo założone przez naszego polskiego kolegę – Michała. Kawiarnia ma wspaniały klimat, pyszną, najprawdziwszą, gorącą czekoladę i jak w każdym barze piwka ze złota. 

Tego wieczoru Ormula miała jeszcze quiz. Zasiedliśmy, tworząc z początku mocną grupę polaków i finalnie zajęliśmy 2 z 3 miejsc. Wynik idealny, bo ani nie przegraliśmy, ani nie musimy prowadzić następnej imprezy (jak mają w zwyczaju wygrani). No i co najpiękniejsze, ostatni prom już dawno zaparkowany, śpi w porcie, a my wziuu ziuu plum, możemy bez zobowiązań czasowych wrócić do domu łódką. Poszło sprawnie i radośnie – oby takich wypadów jak najwięcej!

Następnego dnia tak się tą łódkową przygodą zachłystnęliśmy, że znowu skończyliśmy na fiordzie – tym razem dryfując w ostatnich, wieczornych promieniach słońca (22:00) popijając Hansę i klasycznie bycząc się na odsłoniętym pokładzie cabrio, niczym totalne przeciwieństwo walczącej z falami załogi Łódki Bols.

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.