Łódka śniegiem płynąca
1483
post-template-default,single,single-post,postid-1483,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Łódka śniegiem płynąca

Ta opowieść nadciąga niczym tłuściutki wieloryb na fali. Bo to nie byle jaka historia łódki, co ją wysłannicy rybiego króla wciągali na wierzchołek góry śniegowej.

Zawsze irytowały mnie w książkach o Harrym Potterze (Wiem! Zadziwiające, że jest tam coś irytującego dla takiego fana jak ja!) te wstępy, przypominające przy każdej nowej części, kim ten cały Potter był. Bo nie oszukujmy się, kto lubił na tyle powieści Rowling, że sięgał po kolejne tomy, wiedział kim tytułowa postać była, więc po co tracić czas i wybijać się z rytmu, wracając co rusz do narodzin małego czarodzieja?? No i z postaciami Norddalskimi jest podobnie, bo chociaż są magiczne, to mało czarodziejskie i nie każdy pamięta (mamo) kto kim jest. Mnie pozostaje te wstępy jednak zachować. I tak, po raz kolejny przedstawiam wam Jana Korego, zwanego przez nas Jankiem – właściciela naszej chaty, harpagana górskiego, strażaka i pierwszopomocowca – bohatera łódkowej historii.

Czasem mam wrażenie, że jego mózg nie śpi tylko ciągle, jak Pinki i Mózg, obmyśla nowy, bardziej odjechany plan. 

– Chodźcie! Zjedziemy 300 metrów po pionowej ścianie zmarzniętego śniegu! Powinno się udać…

– Potrzeba wody! Skoczę wykopać kilkumetrową jaskinię w śniegu w poszukiwaniu strumienia.

– Kto jest chętny na żwawy górski trucht, po 8h wspinaczki? Za mną!

– Sylwester… powinniśmy puścić kilka sztucznych ogni ze szczytu Heregga (1557 m.n.p.m) kto ze mną skoczy? No chłopaaaki, zdążymy przed świtem!

No i pewnego dnia, po prostu zapukał do naszych drzwi z pytaniem, czy Maciek nie byłby zainteresowany wycieczką jutro z samego rana. A, że Maciej akurat pomagał Williamowi nosić jakieś kłody po drugiej stronie wioski, to powiedziałam, że przekaże, ale wątpię, żeby miał siłę. No i Janek wyjaśnił mi szczegóły wyprawy, bo warto zacząć od tego, że jak większość norwegów, Janek ma swoją Hytte w górach. Drewniany domeczek, położony pośrodku niczego, na szczycie, bez prądu oczywiście i żadnych luksusów, taki domek co w nim można się przespać, zjeść i iść w góry. Leży on na szczycie, stopy moczącym w jeziorze Eidsvatnet. Nad hyttą znajdują się jeszcze dwa jeziora – pierwsze na wysokości 1023 m n.p.m. i kolejne 150 m wyżej. To najwyższe zwykle pokryte jest lodem i wieje pustkami. Jednak położone kilkaset metrów niżej Svartevatnet to śliczne jezioro otoczone górami, w którym latem, jak się jest niezniszczalnym, lodoodpornym Norwegiem, można się pluskać. No i kiedyś, kiedyś (że pozwolę sobie określić dokładnie ramy czasowe) Janek dumał poważnie nad nowym pomysłem patrząc na owe jezioro i ciach! Wymyślił! Bo co to za jezioro, jak nie ma w nim ryb! Trzeba koniecznie znaleźć kilka ryb ochotników, które niczym rybi Adam i Ewa zapełnią niebiański zbiornik. Słynący nie tylko z wymyślania, ale i działania Janek, od razu przystąpił do pracy. Przeprowadził poważną rekrutację ryb z okolicznych jezior, wybrał najlepsze i wcielił je do misji Wasz Nowy Dom. Wiadomo, rybcie nie miały dużo do gadania, ale ostatecznie poszły na ugodę, skuszone świetnymi warunkami mieszkalnymi i krainą opływającą w niekończącą się wyżerkę. Wcześniej puste jezioro, bez drapieżników, pełne jedzenia, szybko zaczęło wypełniać się nowymi członkami rybiego królestwa. Może to za sprawą złych rządów, rozdawania socjali na prawo i lewo przez rybiego przywódcę, nie wiem, ale ryb naroiło się, aż za dużo. W jeziorze zrobiło się ciasno, każdy (nie mówiąc nic oczywiście) narzekał, pod nosem puszczając wściekle bąble, na warunki przypominające ciasne m4, zamiast obiecanych wcześniej pałaców. 

No i wtedy Janek znowu pomyślał… – Ryby małe, ale dużo, rekina nie mam, orka za ciężka, to nic, tylko wędka wchodzi w grę, ale to zajmie za dużo czasu… Sieć byłaby idealna! Tylko jak sieć z brzegu rzucać… Łodzi nam trzeba! No przecież, to proste, w y s t a r c z y nam tylko łódkę tu przynieść i problem rozwiązany!

No i tak pojawił się w naszych drzwiach, z twarzą rozświetloną nową ideą, pytając czy Maciek nie chce dołączyć do orszaku ratującego obietnice rybiego króla, i wnieść wspólnymi siłami łódź na wysokość 1023 metry. Możecie wierzyć lub nie, ale po 8h noszenia pociętych obałków, spocony, spompowany, cały w żywicy Maciejka na wieść o tak szalonym pomyśle, podskoczył z radością, klapnął w dłonie do końca je sklejając i ochoczo zgodził się na wyprawę – bo kto może pochwalić się udziałem w akcji wnoszenia łodzi nad górskie jezioro?!

Z samego rana ekipa była już gotowa, obwiązana linami, każdy z nartami na nogach, bo pomimo, że pogoda idealna na łowienie ryb w słońcu, to śnieg w górach leży jak leniwy klusek, co spadł na podłogę w kuchni bez psa. Maciejka jak wiecie sprzęt ma wyłącznie ziomalski, co utrudniło nieco całą akcję, bo wspinał się na rakietach śnieżnych (w butach snowboardowych) z deską załadowaną do łódki – n o r m a l k a. Ja zostałam w domu, zadowalając się jedynie lekkim smyrnięciem o tą szaloną przygodę, toteż szczegóły opisuję wyłącznie na podstawie zeznań świadków.

Zbiórka o 8 rano na parkingu przy najniższym jeziorze. Czemu tak rano? Świetnie, że wszyscy pytacie – otóż śnieg o tej porze jest twardszy, dzięki czemu łatwiej po nim chodzić, nie mówiąc o ciągnięciu łodzi. Było ich dziesięcioro, niczym potrojeni muszkieterowie i Sancho Pansa, wyruszyli w znane, po sławę jaką okrzykną (znowu bezgłośnie) ich rybi królowie (jeśli, któryś nie złapie się w sieć). Do dzielnych mężczyzn, oprócz mojego twardziela, dołączyła jeszcze garść znajomych i najtwardsza z nich Else z Rubenem. Jakby wyglądało to wam nadal jakoś zwyczajnie, to był tam też pies Rufus, nagminnie, lecz z wielką radością, plączący liny.

Wszyscy przywiązali się do łodzi znalezionej w lesie za parkingiem (tak, to już drugie podejście statku do rejsu po śniegu, tu zostawili ją poprzedni marynarze) i ruszyli!

Łódka, bo nie wyobrażajcie sobie tutaj jachtu z Jackiem Wróblem na pokładzie, ważyła jakieś 60 kg, to wychodzi po jakieś kilka toreb z cukrem na osobę. Oczami wyobraźni widziałam to niczym scenę z tortur Janosika, jednak relacje i zdjęcia mówią, że nie było aż tak źle. Pierwsza połowa trasy jest stroma, pełna krzaków i przecinających trasę strumieni, więc bułką z masłem nie trąciło. Dyplomowany fotograf, oczywiście w plecaku tachał także sprzęt do uwiecznienia całej akcji, dzięki czemu możecie uczestniczyć, choć trochę w tym szaleństwie. Obok aparatu radośnie skakał w komorze plecaka Kvikk Lunsj (czytaj Kwik Luncz, w języku suchara – Lancz dla świni) batonik w stylu WW oczywiście o 8 W lepszy od oryginału, który jak zacytuję polskiego harpagana – uratował mu tam życie.

No i pomimo, że pot się leje, oni ciągną, słychać stęki, pies się plącze, śnieg się topi, a batony kończą, to dużo więcej do opowiadania nie ma. No może jeszcze ciekawy patent zmyślnych twardzieli! Bo przez część trasy, droga wiedzie wzdłuż starych słupów telefonicznych, drewnianych, długich pali powbijanych co kilkadziesiąt metrów w ziemię. No i te słupy zostały genialnie wykorzystane do zrobienia ludzkiej windy, podczas rybiej misji. Użyta została oczywiście lina, bloczek, łódka i narciarze. Najpierw część z ekipy wchodziła na pusto do najbliższego słupa, tam przypinała się do całego obiegu i zjeżdżała w stronę słupa poniżej, tym samym siłą zjazdu uruchamiając łódkę, magicznie niesioną do góry. Że oni to przewidzieli i wzięli ten cały sprzęt, to jestem pełna podziwu (jakby mi było mało do tej pory). 

Maciej jak widzicie, uwiecznił ten ostatni fragment łódkowych zmagań na zdjęciu, co skończyło się gonieniem wszystkich, już do samego końca. Na szczęście sobie poradzili, teren się wypłaszczył i oczom wszystkich ukazało się… w zasadzie białe pole, czyli jezioro, wraz z wdzięcznymi rybami, schowanymi pod śniegiem. Nie wiem do końca jak to jest z ich wdzięcznością, bo małym druczkiem widocznie coś tam o odławianiu musiało być na umowie, nikt nie czytał, ryby wiadomo, nie zaprzeczyły i teraz mają klops, ale dobrze im zrobi trochę miejsca w zbiorniku. Na razie łódka została odłożona pod kamieniem w oczekiwaniu na nadchodzące roztopy. Fajnie będzie latem wybrać się popływać po jeziorze schowanym wysoko w górach.

Ostatni gryz Kvilkk Lunsj i czas na najlepszą nagrodę, o co jestem ciupek zazdrosna, czyli zjazd w białym szaleństwie na sam dół, niczym bohater reklamy Red Bulla. Maciek to do dziś śni o tym, jakie to było super, bo narciarze zabrali jego rakiety śnieżne, dzięki czemu mógł swobodnie zjechać, nie łamiąc się po drodze na przemian z wbijaniem sobie metalowych kolców w plecy. Zaliczył czołowo tylko jedno drzewko, odbijając na nim swój uśmiech i szybciej niż myślał dotarł na parking. Reszta nie miała tyle frajdy, bo wiadomo – jechali na nartach – a tak poważnie, to warunki były zupełnie antynarciarskie, bez możliwości skręcania, no i mieli gigant plecaki, o czym nie można zapominać! 

Po całej akcji, Maciej wrócił do domu niczym Mel Gibson w Bravehart, padając w (oblepione mąką) ramiona Agi, która właśnie gotowała pychotki na wieczorne ognisko z tacosami. Pierwotnie miała być pizza, ale na widok miny Else i lekkiej łzy w jej oku zmieszanej z zakłopotaniem, po bąknięciu że sobota to Saint Taco Day (Święty dzień tacosa) zmieniłam plany. Jednak nie na długo, bo w tej całej euforii i chaosie zapomniałam, że tego dnia jest majówka i sklepy (również nasz) są zamknięte, więc po przygotowaniu farszu do tacosów, i taco-muszelkach uwięzionych w sklepie, zmieniłam plan po raz enty i wszyscy musieli w ten święty dzień jeść Taco – Focaccie, co kompletnie się miesza kulturowo, jak my wszyscy w Norddal. Wyszło super! Nie wiem jak Maciek wytrzymał, ale party po 11h balowania, sięgało 4 rano co odbijało się na naszych starych, zmarnowanych winnym przemęczeniem duszach, jeszcze przez tydzień.

– Wszystkie zdjęcia w tym poście są autorstwa spoconego, dyszącego, owiniętego linami człowieka, ciągnącego łódkę na jednym ramieniu i aparat na drugim – czytaj – Maćka.

2 komentarze
  • Monia

    20 maja 2021at23:05 Odpowiedz

    Z tych opowieści mogłaby powstać fantastyczna książka… 🙂 ♡

    • Agowca

      14 sierpnia 2021at15:10 Odpowiedz

      oooh! To by było spełnienie najśmielszych marzeń snutych przez owce 😉

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.