Małe historie
1411
post-template-default,single,single-post,postid-1411,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Małe historie

Systematyczność, jeźdźcy bez buta, lawiny i kozy biznesowe, czyli zbiór czasem gównianych historii.

Pisanie na bieżąco ma swoje wady i zalety. Minusem oczywiście, jest bycie systematycznym, co ani mi, ani Maćkowi kompletnie nie wychodzi… Kiepsko jak w duecie, tylko królik może pochwalić się jakąś rutyną. Za to istotnym, jak krzyż pod pałacem prezydenckim, plusem jest skrupulatne analizowanie codzienności, dające mi pole do popisu przy zdawaniu relacji z najmniejszych, dziś mogłabym powiedzieć, dosłownie gównianych tematów. No i tak moi drodzy, ponieważ tym razem, nie mam w rękawie tematu rodem z pierwszych stron Przyjaciółki (w ramach ckliwych wspomnień dzieciństwa warto sobie zanucić – Bądź przyjaciółką przyja-ciół-ki!) to dziś będzie mix małych historii, a zacznę (zamiast od dawno, dawno temu) od wioskowej idylli zabitej krowim plackiem. 

Gówniana historia

Zaczęło się dwa, trzy dni temu, od przeogromnej mej ochoty na loda na patyku, oblanego nieudawaną, norweską czekoladą zmieszaną z migdałami, kryjącą w sobie waniliowe, kremowe szaleństwo. (Teraz możecie iść po loda – śmiało). Żeby nie wiało thrillerem to ja tego loda miałam! W zamrażarce, kupionego tydzień wcześniej w towarzystwie innych patyków lodowych na super promce. No i tak się zabierałam za to celebrowanie zmarzliny, bo Maciek to się nie obija, patrzy lód – zaraz potem ja patrzę! a tam już sam patyk. Mi to trzeba do zjedzenia takiej słodkości, pogody słonecznej od rana do nocy, Maryli Rodowicz śpiewającej w sandałach i spaceru po łące. No i 3 dni na tą okazję musiałam czekać, ale się doczekałam. Pogoda jest jak by Pamela Anderson powiedziała – żyleta! Dziś rano Maciek poszedł pomóc Williamowi coś tam, jakieś drzewa ciąć czy ja nie wiem, nikt nie wie, on chyba też się dopiero dowie. To ja pomyślałam sobie, to jest mój czas! Maryla już laczki wzuwa, słonko puszcza mi oczko, łapie za ostatniego promocyjnego loda i idę na spacer. No co może być bardziej wiosennego niż Norddalska iddyla z lodem w łapie? Przez pół drogi myślałam żeby donieść Maćkowi liza, ale się nie udało. I teraz tekst relaksacyjny, bo wyobraźcie sobie jak tu jest pięknie… Idę z tym lodem, to już każdy wie, przez wieś, dumna jak 5 latek co znalazł zeta. Kto mnie minie to machnie z samochodu, ludzie w ogródkach porządkują patyki i czeszą źdźbła idealnych trawniczków, nagle mija mnie dziewczyna prowadząca na spacerze … konia! No mówiłam idylla, nie jakaś tandeta, najwyższa półka. Dalej hopsamy z Marylką i ktoś do mnie woła, a to starsza pani, grabi trawkę i chciała pogadać, ma z 80 lat więc oczywista sprawa lepiej po angielsku spika niż ja. Po wymianie zdań, uroczych jak niemowlę kaczki, pofrunęłam dalej. Lód się skończył. I wtem nozdrza wypełnia mi smród gęsty i nie znający litości. Coś ewidentne przyszło zabić wiosenną atmosferę, a tym kimś okazał się rolnik z arsenałem płynnej kupy do nawożenia pola. Myślę sobie – przesrane! Bo ja to jakoś zniosę, lód w końcu bezpiecznie spoczywa w brzuchu, ale jest gorsza sprawa – pościel się „wietrzy”! Znaczy wietrzyła się jak wychodziłam, teraz swobodnie nasiąka smrodem, który będzie nas męczył w nocy, koszmarami o złodzieju papieru toaletowego. To koniec pierwszej historii – złośliwce wylali nawóz akurat na słoneczny weekend, więc możemy już zacząć planować wycieczkę na sobotę.

Zawodowi jeźdźcy bez buta

To historia o mojej asertywności, a raczej jej braku. Każdy na coś zawsze czeka. Maciek ostatnio czeka na wszystko… na monitor zamówiony, na papiery do firmy, na telefon z urzędu, na przelew za robotę, na więcej papierów i tak dalej… a ja? Ja czekam na Maćka. Idziemy? Już zaraz, chwila, tak, już, nie, jeszcze nie, za 5 minut, za 10, o już godzina minęła!… I ostatnio nie mogąc się naczekać, zaczęłam chodzić na spacery sama, to potrenować, to powspinać się gdzieś, żeby ruszyć nogą. A biedny Maciek zastygł przy komputerze, zdziadziały, bez ruchu, bez sportu… i pewnego dnia po 45 min mojego treningu poprzedzającego 12km spacer (przechwałki?) wymyślił, że teraz! Idziemy! Już jest gotowy, buty założone, deski w bagażniku, idziemy na stok. Idziemy dosłownie, bo na naszym tzw. starym stoku, windy nie ma, w zasadzie jest to wykoszona z drzew (nie wszystkich) stroma górka. Ja mówię, że zmęczona, wypoczynek leżący mi gra, ale nie ma zmiłuj – jak się Maciek zaprze, to go nawet spychacz wioskowy nie ruszy! No to poszliśmy, wdrapaliśmy się na górkę, po ścieżce wytupanej moim narzekaniem, ale się udało. No i nie wiem czy też tak macie, ale ja, jak czegoś bardzo nie chce, to (w tej lepszej wersji) to się nie wydarza, albo (wersja krwawa) robię sobie krzywdę – niespecjalnie i płakam potem, nie z bólu, tylko ze złości. No i tego dnia była ta gorsza opcja grana. Wywaliłam się tak, że śnieg wbił mi się w ucho i wyleciał drugim, zatkało mnie jak głuchego (i złego!) Dotoczyłam się na dół i w samochodzie myśle sobie, twarda bądź, nie ma co się teraz ulewać, już po wszystkim. I wtem! Maciek rusza, a moja prawa noga, BACH! Jak magnes przyciągnięta do drzwi wali w nie z hukiem. Ha! To dziwne, nie powiecie, zwrot akcji taki, że i mnie rozwalił. Krzyczę – STOOOP! I historia się wyjaśniła. Bo ja mam takie buty, co to ich Tosia w dzieciństwie już nie chciała, bo były za stare i dała mi. I ja tak na nich śmigam od miliona lat, mają 4 km sznurówki, które tego felernego dnia przytrzasnęłam drzwiami samochodu. Maciek ruszył, sznurówka wkręciła się w koło, jeszcze zdążył ujechać kawałek, bo mówię, to są tasiemce przedpotopowe, i jak już się skończyły, to but pociągnął moją nogę waląc w drzwi. Oczywiście but porwany, sznurówka w strzępach, a mi pozostało już zupełnie na legalu się rozryczeć. Morał z tego taki, nie można zmuszać Agi, bo wychodzi z tego papka, no i sama ja muszę mocniej mówić, że chcę się byczyć.

To jest bardzo profesjonalne selfie, zrobione zrzutem ekranu, przez magistra fotografii!

Żeby nie było tak rzewnie, to cała akcja Agi rozpruwacza ma swoje plusy. Po pierwszej zimie w Norwegii, po tachaniu snowboardów po kolana w śniegu na szczyt, nie opuszczało nas marzenie posiadania splitboardów. Dla tych co mają inne marzenia to tłumaczę – jest to deska snowboardowa, przecięta wzdłuż tak, żeby podczas wchodzenia na szczyt służyła za narty, pod każdą nartę przykleja się fokę (specjalny materiał) dzięki czemu zadowolony posiadacz splitboardu nie zsuwa się po śniegu w dół, tylko bez trudu pnie się na szczyt, gdzie zwinnie łączy narty z powrotem otrzymując deskę na zjazd. Absolutny hit techniki, wynalazek na miarę Edisona, jednak mało popularny i cholernie drogi. Lepiej kupić sobie dom. No ale, są jeszcze narty zwane Skiturami działające na tej samej zasadzie. Mają tylko jedną wadę – są nartami. No, ale za to dostępnymi w nieco niższej cenie i przede wszystkim w moim i Maćka rozmiarze. Pożyczyliśmy je od Janka i Else na próbę, przejechać się standardową trasą biegówkową. No i ja nie do końca przekonana, zwłaszcza że mi trafiły się stuletnie, za wielkie telemarki (to styl rodem z muzeum Karpat), ale uwaga – po tych wszystkich razach na (nie mówię tego głośno, ale jednak, nielubianych jak brukselka) biegówkach, narty okazały się olśnieniem! Biegówki to długie patyki, bez absolutnie żadnej kontroli, ktoś je wymyślił tylko po to, żeby pogrążyć ludzi takich jak ja. Za to skitury zmieniły moje nastawienie do nart (które pamiętałam z dzieciństwa). Po tych 2 metrowych badylach, krótkie, szerokie narty z funkcją skręcania, to było coś! Oczywiście nadal wyglądamy jak dwa śledzie z lumbago podczas jazdy, ale jedziemy! No i mamy nowe, nieco bardziej osiągalne marzenie. Bo jak się che przetrwać Norweska zimę i czerpać z niej tzw. fun, to bez sprzętu jest ciężko, zwłaszcza jak się ma muchy w dupie (jak kiedyś powiedziałam do Maćka w nocy jak się wiercił) i nie da się usiedzieć w jednym miejscu. 

Wideo nagrałam z opóźnieniem, jak już mi szczęka wróciła na miejsce – koniecznie zobaczcie go z dźwiękiem, usłyszcie w takim razie.

Lawina

Teraz będzie bardziej ku przestrodze. Bo jak tak słonko przygrzewa, to nie można zapominać, że w górach nadal jest śnieg, a w nocy zero albo minus. Przez ten minus, hoduje dynie w domu, co mi i im nie służy, ale do gruntu się jeszcze nie nadają… znaczy one się nadają, ale grunt się nie nadaje, nieważne, zupełnie bez związku. Chociaż… 

Ok! Lawina! No i to słońce tak świeci i grzeje w te zamarznięte wodospady. Dobra wybaczcie, będzie jeszcze jedna dygresja – muzyczna. Jako fanka niedawno zmarłego Krzysztofa Krawczyka, przypominającego mi od zawsze jeża, bo tylko na jeże patrzę takimi oczami jak na Krzysztofa, wymyśliłam (mój mózg miał wtedy krótki urlop) wers nadający się idealnie do śpiewania pod Krawczyczną melodię. Zróbcie to! Piosenka i tekst na rozgrzewkę dla przypomnienia – Chciałem być, mary-narze-eee-m, chciałem mieć tatu-aże. No i moja alternatywna wersja nordycka na zimę leci tak: Zamarznięte wodospaaadyyy, płynąć już nie dają rady. Nie ma to zupełnie sensu jeśli to tylko czytacie, trzeba to nucić, zachęcam. Wchodzi w głowę na całą zimę, przy każdym napotkanym wodospadzie, których jest tu trylion.

Wracam. Taki jeden wodospad, zamarznięty, wisi na skale, która to wisi na górze, nad naszym domem. Wygrzewając się na słońcu w ogródku można albo patrzeć na królik, albo na kurczaki, albo na słońce albo na ową skałę. Kurczaki są lepsze od telewizora – serio – ale też z czasem się nudzą, to sobie wtedy patrzę na ten wielki kamień. I tak gapię się bez namysłu i wtem! Łup! Zatkany lodem wodospad nagle puścił! I rzeka śniegu, wody i lodu, BABACH po skałach się rozbija! Huk jakby Jeep walnął w Tico. Chwila moment i po wszystkim. Ha, a gdzie Maciek wtedy zimował, że taka atrakcja przyrodnicza go ominęła? Ano w swojej pustelni, z której żadna kobieta faceta nie wyciągnie. Oni się tam chowają, pod pretekstem i czytają, filmy oglądają, spędzają czas w samotności. No i nauczka za to wszystko jest taka, że jak wolisz siedzieć na kiblu niż z ukochaną, to cię lawina może ominąć! Ale to nie do końca ta przestroga, o którą mi chodziło. Pogoda wiosenna zachęca do spacerów i zapuszczania się w niedostępne zimą miejsca, ale trzeba być nad ostrożnym, teraz to mówię chyba do siebie, i nie włazić nigdzie pod skałami bo leci z nich mnóstwo śmiercionośnych odrywasów (kamieni, lodu, śniegu). Przestroga turystyczna, bo w wiosennej Polsce, to raczej z balkonów mogą spadać tylko koty… Żeby podeprzeć mój wywód jakimś przykładem i grozą to przyznam się, w zeszłym roku poszłam na niezaplanowany spacer niebezpieczny. Najpierw miał być za dom, potem wokół wioski, ale jakoś się rozpędziłam i doszłam do Herdalsvatne – nad jezioro oddalone jakieś 5km od wioski. Śnieg był po kolana, czasem po kostki, więc droga przez mękę, do tego na trasie nie ma zasięgu, a Maciek wiedział tylko, że poszłam się przejść. No i spanikowałam. Po kilku godzinach doszłam nad jezioro, pogoda zrobiła się z lata, mocno zimowa, patrzę – zasięgu nie ma i (jak w klasycznym thrillerze) bateryjką w telefonie pika z rozładowania. I już w głowie mojej – Maciek pewno od zmysłów odchodzi, ekipę ratunkową wezwał, tyle godzin mnie niema, wokół zamarznięte wodospady płynąć już nie dają rady, pewnie już pół wioski przeczesuje śnieg w poszukiwaniu fioletowej Agi. Jak się już odpowiednio nakręciłam strachem o to wszystko, puściłam się biegiem w dół z powrotem! Co chwila zatrzymując się, żeby wysłać sms, zadzwonić, sprawdzić zasięg, którego nie ma, no i złapać tchu i dalej biegiem. Susami w przeskokach pokonywałam głęboki śnieg, ślizgając się na roztopionych fragmentach. Wreszcie pojawiła się kreska zasięgu! Pot się ze mnie lał strumieniami, wysłał się sms! Uf! Maciek przyjedzie po mnie autem (dokąd szuwar da radę). Biegnę dalej i wtem!  Wodospad wiszący najbliżej drogi, oderwał się od skały, odbijając się susami od kamiennej ściany, rozłupując bryłę na mniejsze kawałki lodu, wylądował tuż przy drodze, kawałek przede mną. Takich rzeczy trzeba się wystrzegać – byłam daleko, do drogi doleciały tylko lodowe okruszki, ale to wystarczyło mi na nauczkę na przyszłość i pisanie o przestrogach dla Was. 

Dobiegłam prawie do końca drogi i zobaczyłam Maćka idącego w moją stronę z uśmiechem na twarzy i wyluzowanym – No co tam? Możecie sobie to zestawić z moją czerwoną, spoconą, przerażoną twarzą, mokrymi butami, spoconą koszulką i swetrem w ręku przy śniegu po kostki. Okazało się, że Maciek w ogóle się nie martwił, myślał po prostu, że zagadałam się z kimś na spacerze i pełen luz, nic się nie dzieje, a podjechał tylko kawałek, bo nasz szuwarmobil nie podołał śniegowej papce. Finalnie nic się nie stało, nikt się nie denerwował, pełen luz. Tylko ja jeszcze przez jakiś czas trzasłem się jak blender pełen lodu.

Koza firmowa

To z dreszczowca do wieczorynki – wjeżdża kozia historia. Czasem zdarzają się wieczory, gdy chcesz się wyluzować, nie myśleć o bożym świecie, z nikim nie gadać i jak na złość wszystko dzieje się na odwrót. Kino przygotowane, my zacieramy rączki do relaksu, omlet na talerzach i wtedy dzieje się wszystko, że jajca zimne, a film od godziny zapauzowany na 00:00:08. Tak jakby jakiś złośliwy bożek, przyuważył nasz nadciągający idealny relaks i pomyślał sobie, tak jak szatany to robią, że bez powodu, dla kaprysu, splunie na nas zamieszaniem. No i najpierw przychodzi ważny mail, to trzeba go skonsultować, później dzwoni William tak, o pogadać, w końcu jak ręka zawisnęła mi nad spacją, żeby dowiedzieć się kogo wykończą w tym sezonie Fargo – drrrryń (a raczej pababa paa daaa raaa laaa – jakoś tak idziem Maćka melodynka) dzwoni Janek z biznesem. Czy my mamy już tą norweską firmę, czy jeszcze czekamy (Maciek czeka – znowu) bo on – Janek – wisi nam jedną wypłatę od stu lat i właśnie się robi kłopot. Bo księgowa mówi, że do stu to można zwlekać, ale że już minęło, to zaraz będzie kara (podatek – dopisuje bo Maciej kocha poprawność szczegółów). No i Janek cały w nerwach, bo kara w Norwegii jest wysoka jak promocje na ser. Do całej operacji potrzebna jest nam firma, żeby na czarno nic nie bajerować. Jutro urząd ma ostatni dzień na odpowiedz w naszej sprawie (w naszej sprawie zawsze czekają na ostatni dzień, żeby Maciek miał na co czekać) więc z rańca to wyjaśnimy. Tymczasem po cichu, bez fanfarow, żeby diabli nie widzieli – odpałzowujemy Fargo. (nie wiem czy jest takie słowo, ale babcia moja czyta blog i nie wiem czy zna słowo Play).

Rano sprawa się wyjaśniła, wszyscy w urzędzie czekali na ostatni dzień, w którym najpóźniej da się załatwić naszą sprawę, odłożyli na 10 minut pączki i rakietki do pingponga, kliknęli tu i tam i firma gotowa! Fanfary! Maciek ma norweską firmę, na mnie przyjdzie pora, jak kurz walki opadnie. Żeby nie niecierpliwić Janka, Maciejka dopina ostatnie formalności do południa i oddzwania, wyjaśnić mu cały biznes. W między czasie słońce praży, to ja sobie hasam po podwórku i patrzę uchem, a ktoś woła – meeeeema! Beeeeema! Maaaaamaaaa! I tuż obok naszego ogródka, mały koźlak – nie grzyb – beczy, niczym Aga z rozdartym butem, ewidentnie zgubiony. No i tak to już poważne biznesowe rozmowy wyglądają, że między firmowym ą i ę trzeba się dopytać o szczegóły interwencji w pościgu kóz. Wyszliśmy zatem na łąkę i lekko przegoniliśmy koźlątko w stronę stodoły, a tym samym zgubionej mamy. Zadzwoniliśmy do właściciela z wyluzowanym Cześć, co u Ciebie? Bo u nas trwa pościg za twoją kozą” nie mniej spokojny Peter, westchnął a tak, może kilka zwiało, wyślę zaraz po nią syna. No i tak moi mili kończy się historia kozy na gigancie i (wreszcie!) założenie własnej firmy! Będziemy to opijać kozim mlekiem, nie no nie będę taka – mleko dla zguby, piwko dla dyrektorów!

2 komentarze
  • Monia

    14 maja 2021at00:48 Odpowiedz

    Pierwsza w nocy! Ale nie da się nie doczytać do końca

    • Agowca

      14 maja 2021at08:58 Odpowiedz

      Kochana! To komplement na miarę grającej kartki walentynkowej <3<3<3

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.