nie PRZESADZAM
626
post-template-default,single,single-post,postid-626,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

nie PRZESADZAM

Czuje się jakbym właśnie zdała maturę.
Tak. To uczucie wolności, zwycięstwa i wyśnionego uf – a czy uf – u albo klasycznego uff, właśnie na mnie spłynęło.
Siedzę sobie teraz, świeżo po kąpieli, czyściutka i mięciutka, jak bobas z reklamy oliwki. Obok mnie dwa medale za zasługi – jeden zrobiony z piwa, drugi z chrupek – o dziwo – oba jadalne.

I tak sobie celebruję – tylko co? spytacie. A no jest co (najpierw napisałam “ano” chyba puszczam wiejskie korzenie).

Przez ostatnie 4 dni posadziłam 400 jabłonek – z Maćkiem będzie 800. Nie to, że mam 400 Maćków – jest jeden, ale dobry w sadzeniu jabłonek. No, ale już tłumaczę po co. Znaczy się to, że na jabłka to oczywiste, ale.
Koronawirus pomimo, że z dala od naszej wiochy, zatruł swoją mocą cały sezon ślubny na świecie. Pozbawił nas tym samym głównego, letniego źródła dochodu. I tak sobie narzekaliśmy, typowo dla Polaczków, na ten niemiły zwrot akcji i w mig otrzymaliśmy (typową dla Norwegów) pomoc.
Ktoś coś słyszał, o jakimś sadzeniu drzew owocowych, na farmie po przeciwnej stronie fiordu w Linge.
Praca typowo zarobkowa dla biedaka Polaka na emigracji. Sadzenie, zbieranie, koszenie, wieszanie… wiecie o co biega.
U nas szydera i podśmiechujki, ale w tych stronach, kompletnie nie ma znaczenia, czy jesteś prezesem sterującym firmą, czy rolnikiem sterującym kosiarką. Czasy ciężkie, kasa nie śmierdzi, oni w potrzebie (bo wirus zablokował masowe dostawy Polaków do pracy) to co nam szkodzi spróbować. W końcu to t y l k o cztery dni.

Może ten post będzie przydatny dla kogoś, kto zastanawia się czy taka praca jest dla niego?

No może.

Zacznę od tego, że jestem absolutnie pełna podziwu, dla wytrwałości tak wielu emigrantów w tej… ciężkiej pracy. Dla mnie, ten test to było jakieś wariactwo. Mam swoją pracę, ba nawet firmę, studia też skończone i po co to sadzenie?! Jednak okazuje się, że taka próba, bardzo wiele uczy. Większości zapewne uczy tego, że z roboty bez specjalnych skili można dostać spore pieniądze. Czy to tak zwana łatwa kasa? No nie wiem… Jednak powinno to uczyć zupełnie innej rzeczy – zacznij doceniać pracę jaką masz, wyszkol się tak, żeby mieć lepszą, jeśli Ci mało, bo zawsze możesz skończyć sadząc jabłonki. Wyjątkiem od tej myśli jest zamiłowany sadzacz ogrodowy, traktujący tą czynność jako hobby czy pracę marzeń. Ja sadzaczem z zamiłowania zdecydowanie nie jestem.

DZIEŃ 1

Żeby wybadać teren, pojechaliśmy do roboty autem – zabuliliśmy za prom, bo jak pisałam, Linge jest po przeciwnej stronie fiordu niż nasze Norddal. Dotarliśmy na miejsce o 9 rano w piękny słoneczny dzień. Od teraz słoneczne dni, już nie będą piękne – będą przekleństwem i karą za niewiadomo co. Nie wiem jak płaskoziemcy odnoszą się do terenów górzystych, ale po 8 godzinach kopania, pod górkę, chyba zmieniliby zdanie co do krągłości naszej planety i jej wypustek oczywiście. Teren całkowicie podgórkowy. Z górki było mniej niż pod górkę. Serio. Jakoś to tak jest. Do Ali (mojej przyjaciółki) zawsze jest dalej z Kabat, niż z jej domu na Kabaty. Tak już jest.
Łopata w dłoń i dziubiemy ziemię. Trzeba wykopać kwadratowy dół, wsadzić tam drzewko i przysypać ziemią. Myślę, że tak to by wyglądało na prezentacji w jakimś korpo. Całość podparta byłaby slajdami, przedstawiającego przystojniaka z łopatą na słonecznej łące z zadowoleniem kopiącego ów dołek. Teraz rozdmuchajcie ten wyidealizowany obrazek (wiecie – jak w bajce, gdy ktoś o czymś marzy) i wyobraźcie sobie, tym razem rzeczywisty obraz. Aga (podam swój przykład, ale z Maćkiem, było tak samo) ze spaloną czerwoną japą, po której cieknie pot zmieszany z ziemią, przeklina wbijając szpadel w ziemię, pod którą kryje się tysięczny głaz. Następnie wyciąga z przyczepki ubłocone, mokre, mini drzewo, odcina mu nadmiar korzeni sekatorem, dzielonym z pozostałymi kopaczami i wkłada drzewko, wraz z resztką swoich sił do dziury, przysypując ziemią. Przysypywanie najłatwiej robić w stylu psa, który zakopuje swoje skarby (żeby nie użyć słowa odchody) na plaży. Wszystko odbywa się w oparach dymu papierosowego produkowanego przez ludzki atomizer – Panią Matkę – czytaj – szefową. 

I teraz najgorsze. Przy tej pracy zabija się trylion sześćset dżdżownic. A ja pamiętam, jak u babci, znalazłam taką długą dżdżownicę, zakręconą w supeł i tak mi było jej żal że… no wiecie rozsupłałam ją. A teraz taka rzeź?! Uważałam jak się da i to trochę spowalniało moją pracę, ale przecież nie powiem – ej wy! może ostrożniej, bo tutaj wiją się moje podziemne koleżki.
Jeśli by żyć w świecie szklanki do połowy pełnej, to po prostu podwoiłam na tej łące rodzinę dżdżowniczą. No bo one chyba jednak żyją po takim przecięciu, tylko już we dwie…
No i tyle. Więcej się nie dzieje. Biegasz z łopatą cały dzień, sadzisz drzewka, wycierasz ziemiopot i czasem wchodzisz w strefę atomizerki.
Jest z nami jeszcze Czech – Darli i Szwed – Peje – mąż Elidy (Norweżki, córki zadymiarki). Dobra to wszystko brzmi skomplikowanie, jak ta zasupłana dżdżownica, ale dacie radę. Elida i Peje są na medal – świetne człowieki. Czech, twardziel, zbudowany z powietrza, kości i żył. Wiadomo, gdzieś tam przemykają dzieci, dziadkowie i sąsiedzi, ale to postaci już za bardzo trzecioplanowe w tej opowieści.

Po pracy pada się z nóg, więc rozładowany akumulator w Szuwaru, jest jak wisienka na torcie z gówna. Ale tu kabelek, tam sąsiad i jakoś się to udaje ogarnąć, bez kopania czy pchania. No i jak już się zapuściliśmy po miesiącach nie opuszczania Norddal do takiej metropolii jak ta, to trzeba odwiedzić okoliczne miastko – Valdall. Widać je z okien naszego pokoju, wieczorami (jak jeszcze były) ładnie się błyszczy, to trzeba je sprawdzić, no bo jak. I wtedy nadchodzi taki moment – w sklepie spożywczym, że sięgając po colę, w super promocji, zerkasz na swoją dłoń, a ona jest jednocześnie czarna i biała. Jak to możliwe? Przedramię krwistoczerwone, poparzone od słońca, jednak dłoń ukryta w rękawicy, blada jak śnieg z tym że pokryta ziemią… Kombinacja dla picasso, ale z pewnością nie dla turystek z pardą na złoto opalonym ramionku w dżaponkach z hybrydką. Zmyliśmy się z wycieczki miasto – znawczej, równie szybko jak tłuszcz w reklamie ludwika.

Co robi zmęczony Polak po pracy? No pije piwko – to oczywiste. Ale jak to się odbywa w Norddal? Z dwuosobowego piwka, powstaje czteroosobowe, wędrujące nad ognisko przy którym jest ekipa kolejnych kilku osób. Zrobiło się trochę matematycznie, ale sedno takie, że zamiast siedzieć i odpoczywać po sadzonkach, to zabalowaliśmy (to nader huczne słowo, jak na dwa piwa) do 2 nad ranem, z ekipą znajomych Norddalan (tak to sobie nazwę).
Fajoski odpoczynek, gorzej, że dzień drugi już za 5h.

DZIEŃ 2

Wymówek sto. Powiedzmy, że się utopiliśmy. Porwał nas troll. Łódkę przewrócił morświn. Prace domową zjadł pies. Ostatecznie wstaliśmy. 10 punktów za odwagę dla Griffindoru i minus 15 za głupotę, balowania przy kremowym piwie do rana.
Promy są drogie, a możliwości mamy insze, tak więc, więc tak, płyniemy do pracy łodzią! Ha! Przyznam się, jak na spowiedzi – łódką do pracy dotąd nie pływałam, więcej nie pamiętam.
Dzisiaj płynie z nami Ruben – syn Else i Jan Korego (Janka), czyli właścicieli naszej włości posiadłości (a także łódki). Kapoki, plecaki, butelki z wodą i w drogę (tak się też mówi na płynięcie, a nie jechanie, prawda?). 

Ruben ma 13 lat.

To ważna informacja.

Szybki instruktaż i sadzimy. W połowie dnia przerwa na lunch i dalej kopanie dołów. Znowu upał się leje z nieba, z tym, że dziś dodatkowo pot i łzy są poganiane ziewami prosto z paszczy niewyspanych geniuszy – czytaj nas. Nie wiem jak, ale dotrwaliśmy do końca. Co więcej Ruben ani razu – podkreślam to grubą krechą w obecnych czasach, kruchych dzieciątek – ANI RAZU nie narzeknął sobie nic a nic. Kopał na równi z nami. I to nie tak, że my byliśmy tak zaspanymi trupami, że olaliśmy pracę. Nie. Walczyliśmy i trzymaliśmy tempo – ale najniesamowitrze, że Ruben trzymał tempo też. Szacun. Milion pokłonów. Twardy dzieciak, jak moja grzanka z rana. Połowa dzieci w jego wieku, rozpłakałaby się po godzinie, a on kopał 7 godzin, pot się lał i nie skrzywił się nawet przez moment.

DZIEŃ 3

Po przerwie na weekend wracamy z Maćkiem do kopania. Jednak przerwa robi z ludzi cuda. Macie pracowników? Szkoda wam pieniędzy na ich urlopy? Ha. Głupki z was. Po relaksujących 2 dniach byliśmy jak Rocki wbiegający po schodach chwały. Siła panowie. I to u Pani również. Tempo i wydajność zwiększyliśmy o połowę. Rach ciach i bach – dzień 4! 

DZIEŃ 4

Upały ustały! Yo!
Odpływ zabrał nam łódkowy poślizg. Starość zabrała nam łódkowy uchwyt. No i zimna woda zabrała nam czucie w stopach. Oto opowieść jak przez 20 min szarpaliśmy się o 8 rano z łódką, żeby wepchnąć ją do wody. Łódka malunia, taka łupinka, w sam raz dla Calineczki. Oczywiście, o ile Calineczka nie musi wodować swojej barki na własnych barkach.
Kurna – to nie było to słowo, którym wymienialiśmy się przy co drugim podniesieniu, tej cholernej skorupy. No, ale wiadomo – udało się. Wiadomo, bo już pisałam wcześniej, że siorbię piwko i mielę chrupek.
Ostatnie sadzenie, jeszcze jakieś gratisowe czynności w stylu owijek na drzewa i fajrant! A wraz z nim nagroda – obiad przygotowany przez Paje. Szwed ze Sztokholmu w Norwegii z żoną Norwegianką. Ale to był najlepszy posiłek na świecie. Pita, falafel, sosiwa, warzywka i piwko. O MAJ GAD! Biję pokłony do szefa kuchni, wyproszę o przepis, nauczę się szwedzkiego i podzielę z wami tą złotą recepturą. Ale to czego doznały moje kubasy smakowe, nie może się równać absolutnie z niczym. Boję się, że teraz, przy pierwszym głodzie, wskoczę w kapok i popłynę do nich w pław.

Ale jeśli o pływaniu mowa. To tak sobie jemy, gadamy, spędzamy świetny czas rozkoszując się tym lasem jabłoni, które już bezpiecznie spoczywają w perfekcyjnie wykopanych dołkach, aż tu nagle. Słońce przysłoniły chmury, wiatr się zerwał, a z nim fale. Dawid śpiewa nie ma fal – my płaczemy fale są. Skorupka była niesiona przez fale, jak czarna perła w kulminacyjnych momentach sztormu. Maciek Sparrow za sterami, starał się utrzymać wystraszoną Calineczkę przy życiu. No i może bajki się pomieszały, ale w takich warunkach, miały prawo. Ostatecznie dotarliśmy do Norddal, cali mokrzy od rozbryzgujących fal.
Może ta poranna akcja, z walką o wepchnięcie łódki do wody, była ostrzeżeniem – znakiem od świata? Krzyczała – weźcie auto sknery jedne, bo przyjdzie wam pływać dziś wieczorem, po niespokojnych wodach.

Morał – słuchajcie łodzi, to nie najecie się strachu.
Nie kopcie dołków, bo przetniecie dżdżownice.
13 latki to niezłe twardziele.

2 komentarze
  • Anonim

    7 czerwca 2020at21:51 Odpowiedz

    Szczerze współczuję dżdżowniczkom i Wam przy tych łopatach, ale się uśmiałam .

    • Agowca

      5 listopada 2020at09:53 Odpowiedz

      Haha cieszę się! śmiech to zdrowie, chociaż raczej nie pomaga na zakwasy 😛

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.