Podróżowanie u boku Króla
2075
post-template-default,single,single-post,postid-2075,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Podróżowanie u boku Króla

Ponieważ za oknem coraz większa pacia to miło będzie wrócić do wakacyjnych historii gdzie temperatura w sercach i powietrzu była nieco wyższa. Jednak są one skąpane w kłopotach i ogólnej frustracji, więc dobrze jest to czytać będąc przyklejonym do tabliczki czekolady.

Lato jest zwykle tak zajęte jak Bożena w sekretariacie i jak wiadomo, czas jest tylko na lunch, a nie na pisanie jakichś wypocin. Jednak przyszła jasień, podobno to pora dbania o siebie po intensywnym lecie… Myśle sobie mądrości onetu – nie zaszkodzi spróbować. Tak też podjęłam przyjemny prysznic z zapachami zapomnianych płynów, wygrzebałam balsam co przenosi w egzotyczne kraje, ukoiłam duszę stękając w nienaturalnych pozycjach jogi, upiekłam dynię wyobrażając sobie, że robię to w kuchniach Hogwartu i … zaraz po tym napotkałam zimę!

 

Zupełnie jakby ktoś przewinął jedną porę roku. I nie był to Maciej – znany z przewijania, gdy pewnego razu ciekawy zakończenia ruskiej wersji filmu o Fokushimie (tak kiepskiego, że odpadłam w pierwszym odcinku) obejrzał cały sezon na dwukrotnym przyśpieszeniu. Jeśli ktoś z was się zastanawiał dla kogo są te dwie strzałeczki przy linii czasu filmu na Netflixie to właśnie dla niego.

No i miało być o lecie, a ja nie mogę wyjść z zimnej pogody. Lato! Ostatnimi czasy lato w Norwegii przypomina porę deszczową z tym, że temperatury nie są nawet trochę zbliżone do tych w dżungli. Jest pacia, czasem słoneczny weekend i nieprzerwany opad. I co z tego, że mamy dookoła piękne góry, fiord pod nosem i szlaków na sto lat, skoro wszystko zalane jest szarówką… Tymczasem w Polsce babcia smażyła jajka na rozgrzanym parapecie, a rodzice spaleni słońcem, wzajemnie skubali swoje plecy ze schodzącej skóry. 

 

Życie jest za krótkie na jojczenie w deszczu – Jedźmy w te upalne strony! zakrzyknęłam z lekką nutą desperacji. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł – kto mógł to się zmył, a kto nie mógł tego zmyło i tym sposobem nie było nikogo, kto mógłby się zająć naszą uszatą dzidzią – królem Fido.

Nie zostało nam nic innego jak przyszykować karocę i zabrać go z nami. Co nie było prostym zadaniem, gdyż króliki lubią zwiedzać tak jak koty lubią kąpiel, albo Maciek fasolkę po bretońsku. 

 

Kilka tygodni przed wyjazdem zaczęliśmy Fidowe podróże, wspólne campingi, spanko w namiocie i ogólne oswajanie go z biegami i gazem (bo zwierzęta te mają ciężką stopę). 

Gdy Fido był już gotowy, a my zaopatrzeni we wszystkie niezbędne akcesoria (w tym walerianę…dla uszatego) ruszyliśmy w 3 – dniową podróż do kraju słońca, spalonych pleców i jajek z parapetu.

 

Pierwsza godzina drogi przez góry dała nam w kość, Wąski zaczął huczeć oburzony ciągłą jazdą pod górę, my spanikowani, że nasz delikatny puszek się boi załadowaliśmy mu troszkę walerianki sprayu.

 

Pokonuję stupiędziesiąty zakręt i Maciek mówi, żebym zjechała na pobocze, bo Fido ma się źle, a on sam nie umie ocenić co się dzieje. No to ja panika! Ciach na pobocze, wskakuje na tył karocy, a tam Fido leży na boczku i chrapie, nie wiedząc chyba do końca gdzie. Przegieliśmy z walerianką! Szybkie wietrzenie samochodu i naćpany król wrócił do formy, pojadł sianka siulnął w kibel i był gotowy do dalszej drogi. Ogólnie z perspektywy czasu widzę, że te uspokajacze to raczej powinniśmy zażywać my.

Dalej było już klawo, spanie w namiocie dachowym podczas zawieruchy (zepchnięci przez króla gdzieś w kąt) i przeprawa promem ze Szwecji. Dla tych co nie mieli okazji takiej wycieczki zasmakować, jest to wielki, unoszący się na wodzie, metalowy pojemnik wypełniony pijanymi polakami klasy buraczno – cebulowej, radośnie zmierzający ku polskim brzegom. Taka podróż trwa 6 – 7 godzin, jednak w odczuciu czas wcale się nie rusza, niczym stęchłe od potu powietrze na pokładzie. 

 

Kabiny kosztują majątek, więc zazwyczaj koczujemy na podłodze. Ostatnio jednak odkryliśmy usługę foteli lotniczych (o czym mało kto wie) i spędzamy podróż w odizolowanym od awanturnych amatorów Warki strong pokoju z wygodnymi fotelami. Królik na promie jest dozwolony, jednak nasza zwierzęca filozofia nie godzi się z trzymaniem króla w zamknięciu przez tyle godzin, toteż między innymi pasażerami rozłożyliśmy Fidowi jego zamek, w którym umieściliśmy kuwetę, wodę, gałązki, siano i inne pyszności mówiące o tym, że jesteśmy normalni. Niestety norweska pogoda dosięgnęła również Bałtyk i mieliśmy solidne bujanie, które oprócz morskich bólów brzucha siadło mi ostro na głowę zmartwień o Fidka – jednak ten niewzruszony dalej jadł, spał i srał dając tym samym jasny komunikat, że daje radę.  

 

Udało się! Dopłynęliśmy do Polski, dojechaliśmy do Wawy (nawet po drodze uzupełniając czynnik chłodzący do klimy, wybaczcie to zaawansowane słownictwo motoryzacyjne, jednak nie da się wyłączyć uszu i edukowana przez Maciejka codziennymi newsami z zakresu motoryzacji już przesiąkłam olejem i smarem). 

 

W domu mamę można by przelać do szklanki, tak się rozpłynęła nad Fidem, a tata i jego astma uśmiechali się niepewnie z bezpiecznej odległości. Fido po intensywnych przeżyciach potrzebował zregenerować organizm (przyprawiając tatę o zawał, bo pozycję w których spał wyglądały jakby mógł już nie wstać). 

Wet

 

Jak już się Fidek zadomowił, zabraliśmy go na przegląd do super weta, i tu nie mogę się powstrzymać i wyleję swoją frustrację związaną z norweską opieką nad zwierzętami. Uwaga bo wchodzi dygresja długa jak klusek spaghetti, kandydująca nawet do bycia osobnym wątkiem.

 

Kastracja – to tak dla rozbudzenia czytających. Pierwsza wizyta Fida u weta była związana z zabiegiem ucięcia jajek (dla zdrowotności i lepszej tolerancji na przyszłego króliczego kompana). Nie ma za bardzo w czym wybierać więc skończyliśmy u poleconego weterynarza, który okazał się… (trzy wdechy, zen i brak nienawiści) … niekompetentny. Fido został zoperowany na zimnym metalowym stole, dostał końską dawkę dożylnego znieczulenia i został nam zwrócony niewybudzony. Teraz wyjaśniam – królikom podczas narkozy bardzo spada puls, toteż łatwo się wychładzają i mogą takiego zimnego zabiegu nie wytrzymać, do tego lepiej znoszą wziewną narkozę, z której wybudzenie trwa chwilę i chyba nie muszę rozwijać tematu z niewybudzonym pakunkiem jaki zaserwował nam recepcjonista. Do domu oprócz śpiącego, zimnego Fida dostaliśmy lek przeciwbólowy dla psów i kotów oraz informację, że zaraz królik się wybudzi, więc nie ma powodów do obaw, a my już zamykamy klinikę (było po 19) więc ha det bra.

 

Przywieźliśmy bidulka do domu i mija godzina, kolejna, a Fido nic, ledwo dycha, uszy zimne i lekko sine – my panika – zassaliśmy cały internet i główną radę, żeby takiego pacjenta ogrzewać czym się da. No to grzaliśmy biedaka jeszcze 5 godzin ze łzami w oczach. Obudził się! Bezpiecznie, w otulonym poduszkami zameczku, miał czas na rozruch, bo ogłupiały po narkozie wali w co popadnie. Wszystko skończyło się dobrze, nam ucięło to pewno rok z życia i sporo siwych włosów, ale przeżył. 

 

Do wspomnianego weta już nie wróciliśmy.

Wet Nr 2

 

Wysypka na plecach przyczyną walki o życie. Kurcze chciałabym jakoś radośniej to przedstawić, ale obawiam się, ze polskie narzekanki w tym temacie będą jednak nieco podlane złością. Wytrzymajcie! Wysypka – wydawać by się mogło prosta sprawa, zaprowadziła nas do nowego weterynarza (tym razem nawet z wyraźną specjalizacją króliczą). Fidek dostał maść z antybiotykiem do stosowania na zmiany skórne – jednak nie dostał kołnierza – więc pierwsze co zrobił to zlizał (niebezpieczną jak się okazało) maść. To się nazywa u królików zatkanie – ponieważ silny antybiotyk dostał się do wnętrza królisia, zaczął wybijać wszystkie (nawet te dobre) bakterie, zatrzymał układ trawienny, tym samym powoli zabijając nam zwierzaka. Oczywiście wszystko dzieje się w weekend wieczorem, gdy kliniki już pozamykane.

 

Królik nie jedzący i nie produkujący nesquików więcej jak dobę, walczy o życie. To była 7 godzina, więc należało szybko działać. 

 

Niedawno do naszej wioski przeprowadził się weterynarz – co prawda bardziej dla mnie, bo owczy, ale nadal wierzyliśmy, że coś pomoże. Po telefonie spanikowaliśmy, bo słysząc naszą historię nie był zbyt optymistyczny i kazał nam przyjechać jak najszybciej do gabinetu. Gabinet jest w miasteczku dwa promy od nas, a godzina taka, że nawet jak uda nam się tam dotrzeć, to będzie za późno na powrót – tak już jest z promami sterującymi naszym życiem.

 

Desperacko wpadliśmy na zwariowany, ale jedyny pomysł – bierzemy łódkę! W biegu chwyciliśmy jeszcze 20l baniak paliwa od sąsiada, mając obawy, że na tym co jest w zbiorniku na pewno nie wrócimy. Stresu co niemiara, Fida trzęsie na pokonywanych z super prędkością falach, widać już brzeg, 5 min do celu i wtem… Koniec paliwa!

 

Dodam, że akurat zaczęliśmy dryfować kilka metrów od trasy promowej i statek (jak King Kong w stosunku do naszej łupinki) minął nas o metry, wznosząc przy tym jeszcze więcej bujania. Maciek łapie za kanister i na chwiejnych nogach wlewa część bęzyny do baku, część do łódki, ale jakoś dał radę. Próbujemy ruszyć, a tu silnik zdechł – balonik do paliwa zapowietrzył się tak mocno, że nie dało się go ścisnąć. Na kolejne nasze szczęście mój dzielny kapitan nie rusza się z domu bez scyzoryka, który uratował nas z opresji. Dopłynęliśmy do Nicka (znajomego sąsiada – weterynarza), który stwierdził, że Fido ma się dobrze, bo uwaga – zaczął jeść! Okazało się, że podróż tak go wytrzęsła, że aż ruszyła jelitka! Mimo tego dostał probiotyki, i zalecenie aby pacjenta wciąż karmić dobuźną strzykawką, no i czekać na tę upragnioną jak słońce kupę.

 

Niestety po powrocie niewiele się zmieniło i wyczekane nesquicki nie nadchodziły. Co 2h do świtu karmiliśmy go zrobioną samodzielnie awaryjną karmą ratunkową wspomagając jelitka espumisanem. Tak minął nam weekend bez snu. W poniedziałek o 6:00 złapaliśmy pierwszy prom do weterynarza i oddaliśmy mu Fidka na 7h badań, z nadzieją, że po tym czasie go naprawią. Niestety. Kolejne dwie doby wyglądały tak samo: dokarmianie, jazdy do weta (2h w jedną stronę), prześwietlenia i walka. Ostatecznie oddali nam królisia na noc do domu mówiąc, że jak przeżyje do rana, to będą operować. Załadowaliśmy mu zastrzyk na pobudzenie ruchów robaczkowych i nie tracąc nadziei, znając Wikipedię na pamięć, postanowiliśmy wypuścić chorego na trawę, w końcu ruch pomaga tak samo jak nasze masaże brzuszka i leki. O ludzie! Nigdy nie skakałam tak z radości na widok króliczego bobka! Łzy szczęścia wywołane widokiem kupy są nie do opisania. Fido zaczął trawić! Wygraliśmy.

Wet Nr 3

 

Tutaj historia króciutka – przewrażliwieni na punkcie zdrowia pupilka, po wcześniejszych akcjach, widząc na króliczym nosie glut skaczący szybciej od właściciela i kichów na minutę więcej niż u mnie, od razu zapakowaliśmy się do naszej zwierzęcej karetki leczyć przeziębienie u kolejnego weta, gdzie oczywiście Fido magicznie ozdrowiał… Pani w 20 min zrobiła ogólny przegląd i skasowała sobie 1200 koron wydając receptę na psi lek przeciwbólowy, który ostatecznie sobie odpuściliśmy. 

 

Może trzeba było poczekać, ale dwa dni wcześniej padła nam kura i po prostu się wystraszyliśmy.

Wet Nr 4/5/6/7

 

No i wracamy do opowieści z Polski, gdzie korzystając z okazji, że mamy ze sobą Fida i dobrych specjalistów pod nosem odwiedziliśmy kolejnego weta. Okazało się,  że wysypkę wyleczyli kropelkami w tydzień, wyrazili swoją opinię o norweskiej opiece zdrowotnej uszaków i wykryli niepokojący oddech, który kosztował nas masę stresu i kilka garnków złota, a Fida prześwietlenia, narkozy, ekg i antybiotyki finalnie nie wykazały problemu. 

 

Biedny ten nasz król wiem! Jednak historie z weterynarzami działy się na przestrzeni kilku lat więc nie myślcie, że “Na dobre i na złe” mamy na codzień, bo głównie jest Na dobre.

 

I przyznam się wam, że jest to najbardziej chaotyczny i zapomniany tekst jaki wydłubałam… Bo zaczęłam go pisać w październiku, a jest luty. I co więcej, podróżowanie z królem zdążyliśmy powtórzyć na Wigilię. Tym razem znał się na rzeczy, więc podróż poszła gładko, w dodatku na promie mieliśmy kabinę, to i król był zadowolony. Kończy się tu również historia weterynarzy, którzy po tomografii Fida główki znaleźli nieuleczalną chorobę wpływającą na jego oddech i głuchotę. Nie będę o tym pisać, bo daliśmy mu szansę, a on jak na razie wykorzystuje ją pięknie i nawet dał nam w zamian najszczęśliwszego baranka pod sufit – i to w wieku 7 wiosen! Znam tylko Sabinkę, co jest w stanie skakać po sufitach w swoim babcinym wieku. 

I wiecie co? Niech to będzie post o Fido – wetach, albo odwetach, a nie o lecie, bo oprócz upału, to to najbardziej wbiło mi się w pamięć. Na letnie opowieści jeszcze przyjdzie pora (i tu proszę wyobrazić sobie to zielone warzywo). Oh na koniec a propos pora! Propopora – już widać, że czas kończyć. Z dedykacją dla wszystkich, co im się dziś obiad nie udał.

 

Mała ja zostawiona pod opieką taty, na obiad zostałam uraczona zupką. Jednak uraczonym to można być teraz, a za małego t r z e b a było zjeść i tyle – bo przyjdzie w nocy baba i cię porwie (wiadomo presja jest, lepiej jeść). No i tak dziubię tą łyżką, w tej niby zupie i nie wchodzi mi za grosz. Tata już taki poddenerwowany, – to matka twoja gotuje pół dnia, a ty co? No to myśle racja, baba porwie, mama będzie zła – trzeba zjeść. No i pierwsza łyżka poszła – fuj. Kolejne dwie już wywołały łzy w oczach. No i pękłam – ryczę nad tą zupą. Nagle mama wraca – w kuchni widzi płaczącą nad miską mię i tatę ze sfrustrowaną miną – bo czemu ja nie chce tego jeść, jak on próbował i jest dobre?!

 

No i mama rozwiązała zagadkę – otóż tatko podgrzał garnek, w którym nie zupa, a woda z wczorajszego gotowania porów wesoło bulgotała, ciesząc się, że nikt jej jeszcze nie wylał i mogła dziecinę ostatkiem sił w język zaszczypać.

 

Taka to historia wody z porów, która pewnie do dziś w zakamarkach ścieków, wspomina jak ją magicznie w zupę zamienili. 

6 komentarzy
  • Meg

    2 lutego 2024at15:34 Odpowiedz

    Cudowne! Dużo zdrówka dla Figa! :*

    • Agowca

      18 marca 2024at15:54 Odpowiedz

      Przyda się Fidowa cioteczko <3

  • Ciocia Kasia

    1 lutego 2024at22:42 Odpowiedz

    Super opowieść, czytając przeniosłam się do waszej wioski i odwiedzałam z wami i Fido wszystkich weterynarzy po kolei. Fido ma super rodziców. Całuski od Kajtka dla Fido i ode mnie dla was.

    • Agowca

      1 lutego 2024at23:18 Odpowiedz

      Cieszę się i zapraszamy na przeniesienie się do wioski również w realu na urlop hehe:)
      Całusy!

  • Agnieszka

    1 lutego 2024at20:12 Odpowiedz

    Popłakałam się, ze śmiechu, ze wzruszenie … Całuję

    • Agowca

      1 lutego 2024at22:22 Odpowiedz

      oooh jak zawsze ciepłe słowa <3
      Całujemy <3

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.