Robota zagranico
1658
post-template-default,single,single-post,postid-1658,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Robota zagranico

No i znowu życie potraktowało nas jak Dżeta swojego pluszowego sępa… i chociaż dzisiaj czuję się jak wymemłana, porwana i obśliniona zabawka z powodu kaca, tak ostatnie półtora miesiąca świat szarpał nas zębami pośpiechu i pracy, nadgryzając nasze zmęczone pobytem w Polsce ciałka. 

Jednak wszystko skończyło się dobrze, o czym świadczy zapuchnięta Aga pisząca ze spokojem post na bloga (w przyciemnianych okularach, bo ekran razi jak zęby z reklamy Colgate).

Minęło już sporo czasu, więc zgodnie z zasadą, że to blog o Norwegii to pobyt w Polsce przelecę pobieżnie. 

Jak przy każdym wyjeździe inwentarz króliczo-kurzo-roślinny rozwieźliśmy po wiosce. Kurki tym razem trafiły do naszych kochanych Niemców, którzy po kilku dniach opieki, zamówili sobie na przyszłość 20 nowych kurczaków, czując pod skórą tą samą miłość do opierzonych dziobków co my.

Wsiedliśmy do Wąskiego i przemknęliśmy do krainy tanich alkoholi w 25 godzinnym mgnieniu oka. Na promie, z powodu braku wolnych miejsc na naszych (chyba można tak powiedzieć po nastej podróży promem) kanapach, wynalazłam bardzo prywatną kapsułę sypialną, która dzięki moim zdolnościom do samokompresji, dała mi ciemne i prywatne schronienie na te 7 godzin rejsu.

Po przyjeździe do Wawy i pysznej kolacji z rodzinką ściskającą nas na każdym kroku jak cytryny (które wygniotłam dziś na kaca), zasnęliśmy na następne milion godzin i to był jedyny miliogodzinny sen w tym miesiącu.

Potem Maciejka pojechał do Białej wyściskać swoich cytryniarzy i remontować Wąskiego, co robił już codziennie przez miesiąc. Nocami, niczym batman, przybierał maskę grafika, projektując materiały na Festiwal Fotografii INTERPHOTO.

No i w tej Polsce z grubsza to tyle. Maciek ubabrany w aucie i plakatach, a ja chociaż codziennie zasuwałam, to już sama nie wiem co robiłam… ścięłam kilka drzew, kupiłam Sabinie zmywarkę, którą sama podłączyłam, ulepszając profil zaradnej Agi o kolejny level, i coś tam jeszcze.

No, a w weekendy, dla relaksu, po 12 godzin na ślubach z aparatem niczym Arielka w morzu wstawionych gości. Podczas tych wesel obiecałam sobie to wszystko opisać, ale z czasem myślę, że mój już zrelaksowany mózg, nie jest w stanie do tego wracać.

Najlepsze w nich było to, że po jednym, które było w Nowym Sączu udało nam się odwiedzić naszego Kazika i wreszcie poznać jego rodzinę. Mistrz winiarstwa zaserwował nam winek tyle, że wracając po nocy do Warszawy, Maciek musiał słuchać pełnego koncertu Disneya w moim wykonaniu, a jak wiadomo pijana Pocahontas nie jest kompanem marzeń zmęczonego kierowcy.

W ostatnich dniach na Polskiej ziemi nakupiłam stosy tylkosiów, niezbędnych do przetrwania norweskiej zimy, jak foremka do kostek lodu czy 50 litrów ziemi do kwiatów i milion oszukanych wege szynek. W efekcie, podczas pakowania, nie pomogły nawet odziedziczone po mamie skille najlepszej upycharki i zostało nam dokupienie bagażnika dachowego. Teraz Wąski jest jeszcze piękniejszy i zyskaliśmy nieco miejsca na skitranie nadwyżki alkoholu, którą zamierzamy dyskretnie zwieźć do kraju trzeźwych wikingów.

Jeszcze tylko szybki skok do strefy stanu nadzwyczajnego w Kodniu na chrzest Jagusi – córki Hubka – brata Maćka, kto bystry, załapie czytając za drugim razem. Prosto z chrztu do Wawy na ostatnie spotkanie z przyjaciółmi w Sabińskim ogródku i spalenie reszty gałęzi, których nie zdążyłam wywieźć cichaczem do naszego lokalnego trójkąta bermudzkiego. Ten akapit to faktycznie 6h w trasie, godzina w kościele, 3h na mini weselu jakim jest chrzest na wschodzie i 5h w oparach palonych gałęzi i ducha puszczy (którym tym razem była śliwowica z całą gruszką upchniętą w butelce). Co do gruszki – debatom nie było końca, więc gdy następnym razem będziecie na jakimś chrzcie, weselu lub ognisku i ktoś taką zabutelkowaną gruszkę wyciągnie, to uwaga – nie jest to suszony owoc, który napęczniał od alkoholu (jak Maciej nas przekonał), nie jest to też ziarno, które wykiełkowało gruszkę (jak twierdzą Ci, co już większą część butelki opróżnili), ale (i tu honory dla taty mego Zdzisława zwracam) butelka założona na gałąź z rosnącym owocem. Szok, wiem! Bo ile to trzeba obutelkować drzew dla takiej zabawy, ale jak już niejednokrotnie polski naród dowiódł, warto się pogłowić dla odrobiny alkoholu.

Rano szybki kac i następnego dnia odjechaliśmy, zostawiając za sobą szlochające rodziny, Sabinkę i psa, którego najświeższym pomysłem było wciśniecie się do bagażnika dachowego, na wycieczkę do Norwegii. 

Normalnie ludzie myśląc o 25h (na raz) za kółkiem, robią w głowie plany na przetrwanie i bezpiecznie spędzenie trasy. Za to my musimy po drodze odhaczyć jeszcze plener ślubny, na plaży zajętej przez ogólnopolski zlot komarów. Posiekani, miejscami zalani krwią, w nocy wchodzimy na prom, tym razem mając dla siebie całe dwie kanapy. Kto sprytny i zdeterminowany ten wie, że pomimo ukrytych kabli na statku, lampkę można wyłączyć klasycznie wykręcając żarówki, więc ta podróż to był czysty luksus. 

Nasz ulubiony przystanek na trasie to IKEA w Szwecji – mają tam Szwecki stół, co niezmiennie nas bawi oraz idealne o każdej porze, sprawdzone wege jedzenie i darmowy wrzątek do termosu (tak, są kraje, gdzie za wrzątek trzeba płacić i nie ma przebacz, nie namówisz Krystyny za ladą na litość). 

Co można jeszcze kupić w Szweckiej Ikei, będąc w długiej trasie, załadowani ponad sufit? Odpowedź nasuwa się przecie sama – no dywan! Dywan długi, nie miękki i granatowy – idealny dla królika Fido, co żyje na kocu, w który włazi niewydłubywalne siano. Teraz będzie czystość i radość! No i cóż, że ze Szwecji?! 

Na granicy, standardowo prowadzi ten, co wygląda na nie pijącego, nie szmuglującego, słodkiego 12-latka z prawem jazdy. I jadę ci ja, tak, ta słodycz z niewinnym uśmiechem, ciągnąc za sobą litry nadprogramowego winka. Kolejka się przesuwa, upał smaży, znudzony Maciej kręci kurkami od klimy i wtem! Dwa auta zostały przed nami – Bach! Komunikat Check gauges! a wskaźnik temperatury szaleje i dobija czerwonej kreski! No to łatwo sobie wyobrazić, że stres malował się na naszych twarzach, jak u psa, co wam pożarł właśnie kanarka. Do tego żeby schłodzić silnik, na opak trzeba włączyć ogrzewanie, więc po twarzach leje nam się pot… Podjeżdżamy do okienka i różową, spoconą dłonią podajemy pani paszporty z wymuszonym uśmiechem kogoś, kto z pewnością wśród bagaży ma ukrytych emigrantów, alkohol i jeszcze rzadki gatunek chronionego żółwia błotnego. Nie wiem jak to musiało z boku wyglądać, ale zostaliśmy przepuszczeni, bez szczegółowej kontroli i jakichś specjalnych podejrzeń. Uf! Teraz możemy odetchnąć z ulgą, więcej granic do przekraczania nie mamy, zostały nam jeszcze ogórasy i pierogi od Sabiny, więc dalsza droga nie straszna.

NO I MOŻEMY WRÓCIĆ Z TEMATEM NORWEGII

I znowu, każdy normalny człowiek (chociaż mam już wątpliwości, czy poza naszymi rodzicami, tacy istnieją) zrobiłby sobie przerwę po tym szalonym czasie w Polsce i godzinach spędzonych w aucie, ale nie my.  Bo wydarza się właśnie przesmutna Norddalska akcja, a mianowicie nasza para Hiszpanów i pies wracają do domów. Każdy do swojego, co jest równie smutne. Alvaro zniknął jeszcze jak byliśmy w Polsce, a Maria z planem pracowania w Oslo wyprowadza się za dwa dni, więc dziś właśnie jest jedyny piątek kiedy możemy ją pożegnać. Spotkaliśmy się u Niemców na winie, ciastku i tortilla de patatas – łezka mi się w oku zakręciła, bo ten hiszpański omlet ostatni raz jadłam w dniu poznania Marii, na moich urodzinach. Tak więc ziemniaczana pyszność została symbolem naszej wspólnej przygody w Norddal, a musicie mi uwierzyć, że nikt nie robi tak pysznej hiszpańskiej tortilli ziemniaczanej jak hiszpańska Maria. 

Następnego dnia, lekko przybici, od razu wskoczyliśmy w wir rozpakowywania rzeczy przywiezionych z polski i odbieranie zwierzęcego inwentarza, bo wieczorem musimy lecieć na kolejną imprezę – podwójne urodziny obchodzi Pax i Alex! Sama bym tego wszystkiego nie wymyśliła, ale tak to jest, że wszystko dzieje się na raz, albo nic dzieje się na raz i wtedy wieje za dużą nudą, na którą absolutnie nie możemy narzekać od ponad miesiąca. 

No i Milena tak pięknie przygotowała dom na te uroczystości, że znowu czuliśmy się jak na weselu, z tym, że było najkochaniej i najbościej. Rodzina Ingvild, jako zawodowi gracze, nie dali rady pokonać w Rummikub Maciejki, który meh, w zasadzie gier nie lubi. Chłopaki dostali od Ingvild koszulki z ręcznie tłoczonym nadrukiem. Ingvild, ciągnąc tradycję z dziada pradziada, zdobi owcze skóry i płótna czymś co nazywa BLOKTRYKK. To proces w którym ręcznie rzeźbione w drewnie stemple, pokrywa farbą, po czym odbija cudowny wzór na materiale. Jest to absolutnie przepiękne, regionalne cudo! Jeszcze będę wam to reklamować, bo warto mieć taki kawałek Norwegii w swoim domu, żeby nadać mu odrobiny osławionego Hygge. 

Patrząc jak chłopaki cieszą oczy i trzymają pięknie zapakowane w suszone kwiaty i inne zmyślne ozdoby koszulki, poczułam się jak Ron podczas świąt w Hogwarcie i pomyślałam po raz pierwszy, że zbliża się zima. Tak, pomyślałam o tym w lecie, ale już robi się ciemniej i ciemniej, i zanim się obejrzymy, to jasnego w ogóle nie będzie.

Po tych rozrywkach, w niedziele poszłam na pierwszy relaksujący spacer, na którym umarłam z braku kondycji, co mnie dobiło. No, ale nie ma czasu na takie rzeczy, bo w poniedziałek już czeka na nas nowa robota i to taka super!

Czym jest super robota, już wyjaśniam – jedziesz swoim ukochanym Wąskim, obok siedzi ukochany Maciej, w bagażniku gotowe do akcji aparaty, a przed tobą wysoka na 1500m góra z wy*ebanym w kosmos jak Gagarin widokiem. No i na jej szczycie, jakiś zmyślny norweski inwestor wybudował platformę, która teraz szczyci się mianem najwyższego w Europie punktu z widokiem na fiord, do którego można dojechać samochodem. No i dalej, na tym punkcie/szczycie/platformie znajduje się budynek z pamiątkami, goframi i kominkiem, oraz nowo otwartą kawiarnią, która to czeka na ludzi z Wąskiego, aż ją sfotografują. Piękne życie. No i spędziliśmy tam cały piękny dzień, wieczorem paląc hamulce, tocząc się po zakrętach te 1500m w dół.

Kolejny dzień i kolejny biznes, tym razem już poza skalą. W wiosce obok – Eidsdal, w samym centrum (słowo nabiera znaczenia, jak mieszkasz na odludziu) jest sklep Ragnbogebuda (nazwa spalona na polskim rynku, bo oznacza tęczowy sklep) pani ma w ofercie chyba wszystko – od czekolady sprzedawanej na kostki, przez słodziunie, romantyczne mini grille dla dwojga, po ozdobne owcze skóry, a wkrótce i nasze zdjęcia w ramach (przywiezione strategicznie z polski). Do tego jest właścicielką stadka puszystych owiec, które proszą się o sesję zdjęciową, więc jak tylko przestanie lać i beczące panie będą w humorze do pozowania, ruszamy na najprzyjemniejszą sesję w naszej karierze. 

Teraz czas przycisnąć obróbkę, bo jak w każdym kraju, ludzie potrzebują wszystkiego na wczoraj i  kolejna robota – przypominam, że nadal nie odespaliśmy ścinania drzew w Polsce. Tym razem to czterodniowy festiwal muzyki klasycznej w Geiranger – FESTSPELA. No przyjemnie, nie powiem, bo artyści wymiatają, a robiąc zdjęcia przecież nie zatkamy sobie uczciwie uszu. Pomimo, że przez festiwal przewijało się sporo ubranych w krawaty zmieszane z wełnianymi swetrami gości, wszystko było bez zadęcia i na spokojnie, a współpraca z organizatorami była przyjemna jak piwo kremowe w towarzystwie precla. Po tych intensywnych weekendach w Polsce, 12 godzin dziennie na festiwalu w otoczeniu ciągle dziękujących za naszą pracę ludzi, było lekkim kontrastem. 

Jednak zmęczenia się nie ukryje, więc mając godzinę przerwy między koncertami, kimaliśmy w wąskim (przyciemniane szybki robią teraz robotę!) 

Trzeciego dnia po stawiającym włosy na rękach koncercie operowych śpiewaków, wracaliśmy do Norddal z celem pójścia spać w butach, lecz wtem, na niebie pojawiła się zielona mgiełka, a zaraz po niej sms od Ole Jørna (organizatora FESTSPELA) o zrobienie kilku zdjęć nieba, bo jest właśnie zorza, co świetnie pasuje do atmosfery całego festiwalu. Pojechaliśmy na koniec Norddal gdzie jest mniej światła i okazało się, że nie mamy statywu, bo pożyczyliśmy go Rubenowi, który był z mamą w górach fotografować renifery. Użyliśmy gimbala, ale jakoś wyszło bez szału, a my tak zmęczeni, że nawet zachwyt wychodził z nas mniejszy niż zazwyczaj. Dostałam jeszcze kilka wiadomości w stylu Aurora alert! Bo każdy tutaj się o takich zjawiskach informuje. Sama również podałam info dalej, w tym do naszej sąsiadki Annie, która od razu wyszła przed dom pisząc, że niczego nie widzi. No i faktycznie zorza słabła więc, wróciliśmy do domu, przed wejściem spotykając wpatrującą się ze zmarszczonym czołem w niebo Annie. No i jak to w Norwegii, pogadaliśmy sobie o pogodzie i po pół godziny (braku jakiejś specjalnej zorzy) zaczęliśmy iść do domu i w tym samym momencie Wow! Niebo zrobiło się tak zielone, że mimo latarni przed domem wioska zmieniła kolor, całe niebo było jak z bajki, nad naszymi głowami jakby pędzlem malowały się kolejne kształty, zielone linie, zawijasy i falujące seledynowe firanki. Karki nam się złamały. Olaliśmy aparaty i wgapialiśmy się w niebo, na zmianę z Annie robiąc ohy i ahy w swoich językach. To było magiczne i takie miłe, że mogliśmy dzielić ten widok z sąsiadką, stojąc w środku nocy z głowami zwróconymi ku zielonemu niebu. Jakby tego było mało, to na tej całej zorzy spadały też okazyjnie gwiazdy, w co już zapewne nikt mi nie uwierzy myśląc, że poziom tego bloga sięga tanich komedii romantycznych.

Ostatniego dnia festiwalu płynęliśmy łódką, która dryfując między dwoma wodospadami (7 Sióstr i Kawaler) była ruchomą sceną dla ostatniego koncertu. Po poczęstunku, podanym na (typowych dla norweskich domów) kamiennych dachówkach, trębaczka Tine Thing Helseth norweska gwiazda w świecie muzyki, zagrała w towarzystwie gitarzysty Jarle Storløkken bardzo klimatyczny koncert.

W trakcie jak pływaliśmy rozpieszczani swoją pracą, dostałam wiadomość od Christine, że w podziękowaniu za plakat, który dla niej zrobiłam zostawiła mi pod drzwiami warzywa z ogródka (które razem z Nillsem sprzedają w Norddal, w zbudowanym przez siebie przydomowym stoisku, co jest absolutnie świetne! Ogród, który stworzyli mógłby dostać jakąś złotą łopatę w konkursie na najlepsze warzywa). No i okazało się, że te drzwi pod którymi czeka ten kosz wspaniałości, to nie są nasze drzwi. Na szczęście Annie zatroszczyła się o bezpieczne schowanie naszych przyszłych obiadów. To dało nam do myślenia, że nasze kurczaki spędziły u Niemców miesiąc, a oni ani razu nas nie odwiedzili! Trzeba to zaraz nadrobić.

Festiwal się skończył, zdjęcia obrabiane na bierząco, po nocach trzeba uzupełnić kilkoma nowymi, co daje nam kolejne zarwane na edycji dni, jednak nikt nie narzeka! 

Nareszcie przyszedł długo wyczekiwany wtorek! Czemu? Spytają tylko Ci, którzy mieli na tyle nudny dzień w pracy, albo ciężkie chwile w WC, że dotrwali aż dotąd  – otóż to dzień odciężarówkowania Wąskiego! Pojechaliśmy do Ålesund z zamontowaną tylną kanapą, pierwszy raz pozbywając się tej przeklętej kratki-klatki. W trasie, żeby nie było za luźno, przez 3 godziny obrabiałam zdjęcia. Udało się! Wąski już legalnie może wozić ludzi, więc słuchajcie – wpadajcie – możecie posiedzieć na najwęższej tylnej kanapie, za to w świetnym towarzystwie gór za oknem. W nagrodę kupiliśmy Adze najbościejsze kaloszki! Ja nigdy chyba kaloszy nie miałam, w ogóle jakoś mnie ten temat gumiaków szczególnie nie kręcił, ale tu w Norwegii jakoś tak szczypał w boczek od jakiegoś czasu i wreszcie je mam! Co ja wam będę dużo pisać, to szwedzkie kalosze więc trochę przypał na dzielni, ale zakochałam się w nich jak Fido w dywanie. 

Zadowoleni, pomimo zmęczenia, w pięknym Wąskim, bo wiadomo, Maciek po nocy go jeszcze dzień wcześniej pucował, bo jak spec ma patrzeć na siedzenia, to tylko na błyszczące! W bagażniku kaloszki śpią, ze sklepu jeszcze pobraliśmy w nagrodę piwko tropikalne i wracamy zadowoleni do domu. I tu po raz kolejny nauczka – nie można się cieszyć, tak żeby było to widać, bo zaraz ktoś zobaczy i tak posteruje tymi guzikami w podniebnej konsoli, że się coś spier*oli. No i niby mała rzecz, ale wiadomo, dla zmęczonych nas to wystarczy. Uciekł nam prom i to nie promblem (że tak czerstwo zażartuję) i stoimy w kolejce i nagle czuje jak pięknie pachnie jakąś taką wyspą słoneczną, jakby tropikami czy sałatką owocową…. I krzyczę PIWO!!! No i tak, puszka pod siedzeniem nabiła się na jakiś metal i postanowiła po cichu eksplodować zalewając caaaałego czystego Wąskiego piwem, które tylko z początku ładnie pachnie, bo kto samochód miał lub używał wie, że piwo, mleko i rzygi to niestety wrogowie motoryzacji. 

No to co nam pozostało? Zjechać z promu wprost do sklepu, po środek do czyszczenia tapicerek, bo właściciele nowych czarnych BMW pewno złapią się za głowę, ale nasz dojrzały 24 letni jeep nie zasługuje na plamy po piwie tak jak my nie zasługujemy na prześladującego nas pecha.

Zamknęliśmy przy kasie oczy i staliśmy się właścicielami fantastycznego środka o nazwie Żółw (niemającego nic wspólnego, ze wspomnianym żółwiem błotnym), który za pomocą magicznej szczotki wyczyści cały ten tropikalny syf z foteli. No i Maciej zabrał się za mycie tapicerki na świeżo, środkiem żółwiem, po ciemku i jakoś uratował Wąskiego z zapachu, który w perfumerii mógłby się nazywać Wspomnienie studniówki.

Ciągle marzymy o dniu, kiedy to przyjdzie nam obejrzeć serial z otwartymi oczami, ale weekend się zbliża a wraz z nim goście! Kto to? Czy poradzi sobie z dojazdem? Czy pogoda będzie łąskawa, a delfiny wyjdą z morza? Tego dowiecie się w następnym odcinku…

Brak komentarzy

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.