Urwanie głowy
1945
post-template-default,single,single-post,postid-1945,single-format-standard,qode-social-login-1.1.3,stockholm-core-1.2.1,select-child-theme-ver-1.1,select-theme-ver-5.2.1,ajax_fade,page_not_loaded,wpb-js-composer js-comp-ver-6.1,vc_responsive

Urwanie głowy

Leżę na hamaku, może tak naprawdę hamakuje, bo leży się zapewne głównie na leżaku…? obok Fido i kurczaki na swój sposób eksplorują resztki trawnika, wreszcie świeci słońce po tygodniach szarej, plującej deszczem jak rozgadany bezzębny zupą pogody, a w tle widzę setkę kóz wspinających się po stromej skale… i to te kozy mnie rozpraszają. 

Bo chociaż kozom się relaks należy i nikt ich nie rozlicza z błogich godzin spędzonych na jedzeniu, leżeniu i wędrówkach na pobliski kamień, tak mnie leżącą od rana na hamaku, z książką i królikiem pod pachą, w okolicy pory obiadowej, dopada narastające poczucie winy spowodowane niebyciem kozą (pomimo praktykowania podobnych rytuałów). 

Z początku można to uczucie odtrącić jak muchę, wcisnąć mocniej nos między strony książki (notabene opisującej błogie lenistwo na wsi) ale każde beknięcie słyszane z oddali, spycha z hamaka, w końcu zmuszając do minimalnej produktywności. 

I tak, pod kozim przymusem, zabrałam się do relacjonowania naszych ostatnich wakacji. 

Ominę wstęp z cyklu dawno dawno temu (chociaż wtedy miały miejsce nasze poprzednie wakacje) i przejdę do regularnie zarywanych Maciejowych Nocy. 

Mam nadzieje, że złapałam was jak Fakt czytelników na nagłówek „Nie spał, bo trzymał kredens”, ale przyznam, że nie o upojne noce tu chodzi, a o nawał noworocznej roboty, rozciągającej się z każdego dnia w noc, jak powtórki do matury. 

Nie jesteśmy z Maćkiem typem pszczół czy mrówek znanych ze swojej systematyczności i energii do pracy, ale również daleko nam do pandy (chociaż jadamy podobnie). Jesteśmy trochę jak uśpione przez część miesiąca chrabąszcze, wylatujące nagle do pracy, pędzące z trzema projektami równocześnie, odbijające się ślepo o komputery, nieszczędzące swoich skrzydeł, po czasie padające z wycieńczenia na ziemie, zjadane przez pierwszą lepsza żabę. Nie żebym klasyfikowała żaby na lepsze i gorsze, prawdopodobnie wszystkie są spoko ziomkami, może jedynie nie dla much i chrabąszczy. 

Podnosząc się ostatnimi siłami z dywanu, unikając objęć długiego żabiego języka, skończyliśmy nawał projektów i  bezwzględnie zażądaliśmy wakacji. 

Obmyśliliśmy cały romantyczny plan, kupiliśmy bilety, zrobiliśmy imprezę urodzinową, co za tym idzie, upiliśmy się z najwytrwalszymi przyjaciółmi, którzy spontanicznie … dokupili bilety na chrabąszczowy urlop. Szybko przemianowaliśmy romantyzm w ziomantyzm. 

Swoją drogą, jestem pełna podziwu, że udało im się kupić bilety, w liniach lotniczych po kontakcie z którymi komputer z rezerwacją zazwyczaj dostaje plaskacza, rezerwujący piany na ustach, a bank zbyt wielu przypadkowych obciążeń, a zrobili to gdy w żyłach leciał wszystkim wesoły poncz. 

Jednak liczy się zwycięski efekt i wspólne lądowanie na tej samej wyspie. 

W ślady Mileny i Paxa szybko poszła nasza kochana Madzia i już mieliśmy piękną,  wakacyjną ekipę (w tym ze słodką mini Amelią) gotową, a raczej desperacko spragnioną wakacji. 

Wykorzystując chwile nieuwagi Norwegów, wymknęliśmy się Wąskim na Wielkanoc do Polski. Tam rachu ciachu, szybka rzeżucha, taniec w sękaczu i hyc do samolotu. 

Z tym hycem to było więcej zachodu, bo prawie nam uciekł ten fioletowy Węgier, ale finalnie wszyscy zasiedliśmy na pokładzie wielbionej przez każdego powietrznej linii autobusowej Wizz Air. 

Odpuszczę sobie wylewanie żali o spaniu w pozycji pionowej z kolanami pod brodą (nie moimi kolanami…) bo wiadomo, każdy to przechodził nie jeden raz. 

Telepak dowiózł nas na Maltę (i dobrze, bo tam zamawialiśmy). Wsiedliśmy w nasze dwa lewostronne pojazdy z radiem nastawionym na włoskie disco i popędziliśmy na Gozo. I to nie tylko przyzwyczajenie do promów poprowadziło nas na tą małą wyspę, a reklamowany wszem spokój, natura i wyśniony CISK (pomimo cisnących się skojarzeń) lokalny sikacz. Zamknięty w słodkich, małych puszeczkach, pod koniec wyjazdu jak rój, z początku słodkich pszczółek, przejmujący władze nad naszą kuchnią.

Jak przystało na taką ilość księżniczek, zamieszkaliśmy w pałacu, z wmurowanymi w piaskowe ściany, półnagimi posągami (być może pierwszych właścicieli), basenem o temperaturze wody podobnej do tej, która została daleko za nami w fiordzie i wieżyczką w której niedługo po przybyciu poległy dwa wykończone norweskie chrabąszcze. 

Każdy wyobraża sobie ten luksus na swój sposób, ale dla nas, nawet jeśli stary i z poukrywanymi w ścianach nagimi torsami, na tą chwilę, było to miejsce idealne. 

Nie dość, że to blog o Norwegii, a nie Malcie to jeszcze o przygodach, a nie lenistwie, wiec przeskoczę co się da, jak te kozy, co ciagle mnie rozpraszają. 

Jak na prawdziwy relaks przystało, jedliśmy, piliśmy i łapaliśmy słonko pomiędzy podmuchami wiatru urywającego głowy jak w Mortal Kombat. 

Z lokalnych przysmaków zapadły nam w pamięć oczywiście cipki nadziewane owczym serem, wielkie jak po koksie oliwki i wszystkie te włoskie obiadki, co oryginalnie wymyślili je tuż za wodą, w Italii.

Było też kilka lokalnych wtop, jak wiecznie rozwadniane w knajpach wino, o zgrozo pieczone króliki na każdym rogu (Fidowi nawet zdjęć z wyjazdu nie śmiałam pokazać) i robienie turystów na wszystkim co się da, od benzyny, przez wino, czasem nawet po pyszną cipkę. Tak na prawdę to Pastizzi – gozitański Street Food, ale nie oszukasz nawet kujona z zakonu, że to słone ciastko ma boski kształt. 

Do dziś po nocach śni mi się najstarsza w okolicy piekarnia, z piecem opalanym drewnem, w którym mieści się 10 pizz (uwielbiam tę odmianę tak samo jak pizzę) i pewnie jeszcze 20 bochnów! Ogólnie tyle, ile dziennie mieściło się w nas. Z szacunku do tych, co są jeszcze przed posiłkiem, pominę te wprawiające w ruch ślinianki opisy tłustego, pysznego grzechu. 

Co poza jedzeniem robiliście? spytacie – a czy coś jeszcze jest konieczne? Słyszałam o ludziach, dla których jedzenie to forma przetrwania, i nie należy poświęcać jej zbytnio uwagi – podejrzane są to typy i typiary, w moich spuchniętych od cukru oczach. Jednak dla mnie i chyba mogę się tu wypowiedzieć również za resztę grupy, bo jeśli nie, to swietnie udawali nad pełnymi trzy razu dziennie talerzami, jedzenie to ósmy cud świata (albo i pierwszy, bo nie wiem jak leci tu skala). 

Życie to smakowanie, to odkrywanie i delektowanie… zapachy, struktury, tradycje, metody, to jak na nowo odkrywana pasja – poematy powinny być o jedzeniu, co oni się wszyscy tak na tej miłości zawiesili?! Wyobraźcie sobie TOP listy przebojów grający gładko o ravioli lub ostre brzmienie piosenki o meksykańskiej salsie. Na teledyskach zamiast winyli kręciłyby się pizze, a szczupłe modelki zastąpione byłyby zdrowych wymiarów, szczęśliwie pojadającymi ludźmi. 

Ale dobra, powiem wam, działo się czasem coś miedzy posiłkami – trochę zwiedzania w nieprzymuszonym stylu, nawet jedna wycieczka z ulotki, szybki skok na Maltę (jak się okazało, głównie w poszukiwaniu nieistniejącej miejskiej toalety), fotki z kaktusami, szczęśliwe dziecko (Amelka) poznające ten nieco pustynny krajobraz buzią i rączkami, westchnięcia w stronę słońca (po miesiącach norweskiej ciemności) no i wiadomo dzień plaży. 

Temat plaży jest jak ruszanie kaczki przy świątecznym stole (i nie mam tu na myśli drobiu). Jedni kochają, inni się nudzą, jeszcze inni mają w to w nieopalonej części ciała, każdy jakiś stosunek do tego paska piachu żywi. Nam jako zgranej i bezproblemowej ekipie (tak to możliwe) udało się zadozować plaże w idealnej proporcji. 

Bo po zimnej i ciemnej zimie, stresie, pracy i doktoratach (Meg) każdy miał ochotę wygrzać swoje gnaty w pierwszym napotkanym słońcu. 

Przed wyjazdem, w towarzystwie deszczu walącego w kabacki parapet, wahałam się nad spakowaniem szortów, wiec nie wińcie mnie o mini tubkę kremu z filtrem, bez nadziei spoczywającego w czeluściach plecaka… Wszyscy zrobiliśmy ten sam błąd, tym samym mając sztyft SPF50 i dwie tubki słabszych opalaczy na 6 białych ciał i południowe słońce. 

Utuptawszy pośladkami piasek, mając w brzuchach ze dwa śniadania podlane odpowiednią wakacyjną porcyjką CISK-ów, przystąpiliśmy do skąpego kremowania. A na plaży, jak to na plaży, jedna rybcia szarpana pluskiem lodowatych fal, kilku amatorów kwietniowego słońca, Amelia smakująca tutejszy piasek i powoli skwierczące plecy co bielszych amatorów. 

Nazajutrz nasz wyjazd nabrał rumieńców, nie było w nim miejsca na smutek tak długo,  jak gołe plecy Maćka będą przy nas. Od tej pory byliśmy przeciwieństwem burzowej chmurki nad głową, dawaliśmy radość sobie i napotkanym osobom, niczym darmowy Big Milk nad morzem. Za każdym razem gdy Maciek odsłaniał swoje spalone na homara plecy, uśmiechy wracały na twarze wszystkich dookoła. A, że obraz jest językiem uniwersalnym, cieszył on zarówno Polaków jak i Włochów czy Maltańczyków (okropnie, że Maltańczyk kojarzy mi się najbardziej z psem cioci). 

No, ale jak mówię, słowa nie oddadzą tego, co przez przypadek zrobił nierozsmarowany sztyft SPF50

Ostatnią historią nadającą się dla szerszego grona jest wypad, ze wspomnianej ulotki, na Blue Lagoon. 

Wyobrażaliśmy sobie nienaturalnie błękitną, zjawiskową wodę w zatoce trzeciej, najmniejszej maltańskiej wyspy – Comino. Nasze myśli od rana pływały wokół zjawiskowej przyrody otoczonej ciszą i szumem fal, po których od czasu do czasu pływają małe łódki wiozące takich szczęśliwców jak my. W plecaku hopsały wesoło kostiumy kąpielowe i resztki kremów otoczone jak strażą, puszkami CISK-ów. 

Wsiedliśmy na łódkę razem z pozostałymi, niczego nie podejrzewającymi turystami i sunęliśmy jak Flipper goniony falami nadchodzącej przygody. 

Znacie to uczucie gdy na cukrowym głodzie znajdujecie pudełko lodów w zamrażarce, oczy się szklą, wygrana na loterii, nikogo do podziału tylko wy i lody… uchylacie wieczko, a tam przebiegłym wzrokiem łypie na was nic innego jak gorzkie rozczarowanie – mrożony koperek …

No, to tym koperkiem okazało się dla nas Comino. Owszem, błękitna woda, jak logo Algidy pompowała nasze serca, jednak widok brzegu z bliska był jak plaskacz od zdradzonej dziewczyny. Muzyka to pierwsze co uderza przypływających, jeśli na wyspie są zwierzęta to wyłącznie gatunki klubowe. Całe wybrzeże wokół błękitnej laguny pokryte jest Food Truck’ami a raczej Drink Truck’ami, bo jedyne co można zjeść, to ananasa, w którym serwowali drinki. Tak jak my, załamała się pogoda, kropił deszcz, popychany wszędobylskim wiatrem. Mimo tego #instagirl z resztkami kostiumów na swoich równo (bez pasków) opalonych ciałach, jak z innej strefy klimatycznej, pląsały na plaży rozlewając pijane ananasy. 

Wiec muza wali, impreza na całego, jakby Ibiza połączona z Full Moon Party, zdeptane palemki unoszone błękitnymi falami i my – zdezorientowane, oszukane człowieki, wypatrujące ciszy, jak surykatki dźwięków. 

A powrotu nie ma – łódka będzie dopiero za 3 godziny. Uwięzieni na tej niebiańskiej wyspie, przeszliśmy na jej drugi koniec. Znaleźliśmy prawie równie niebieską zatokę, gdzie ciszę przerywały tylko chichoty turystów, po tym jak Maciek odsłonił spalone plecy. 

W drodze powrotnej fale przelewały się przez naszą łódź, jak ravioli przez CISK-i. Amelia spała niewzruszona małym sztormem, za to ja odkryłam w sobie nową moc na kartach siły – chorobę morską. Nie wiem jeszcze jak ją wykorzystam, ale odblokowana po latach może zapewne zdziałać cuda – na przykład przywrócić do świata strawione ravioli. 

Jednak oprócz zapadającej w pamięć wycieczki do krainy dziabniętych ananasów, Gozo dodało nam kilka pysznych kilogramów, rozrzedzoną piwkiem krew oraz odpoczynek i chwile spędzone z przyjaciółmi. Czasem każdy potrzebuje resetowych wakacji, nawet najbardziej aktywne stwory muszą uzupełnić zapas cipek i ravioli z ricottą, pogryzanych z widokiem zachodzącego za klify słońca.

Ps. Cipki zostawiam waszej wyobraźni, zostały bowiem zjedzone przed naciśnięciem spustu migawki. 

2 komentarze
  • Kazimierz

    20 maja 2023at11:50 Odpowiedz

    Ponaglony czytam i po chwili okazuje się , że przecież już to czytałem /czyżby demencja/. Trzeci raz czytał nie będę, czekam na nową historie/ proszę pisać a nie “hamakować”/
    Kazimierz

    • Agowca

      23 maja 2023at17:18 Odpowiedz

      hahaha już, już, już, robi się! 🙂

Zostaw słówko, bo co ci szkodzi.