Wąski
Normalnie gdybym tę historię opowiadała Wam twarzą w twarz, to nie zaczynałaby się słowami, tylko piskiem wymieszanym z podskokami najszczęśliwszej owcy tyłem.
Bo kilka dni temu zdarzyła się historia, bijąca na głowę n a w e t wciąganie łodzi na szczyt góry (co przesuwam na następny post!). Bo jak wiadomo, spełnianie marzeń to priorytetowa sprawa, a jak się uda, to trzeba rzucać wszystko, świętować i fikać.
Żeby opowieść była pełna muszę się cofnąć o 2 lata, do czasów mieszkania w Polsce i miłości od pierwszego wejrzenia. Pamiętam jakby to było wczoraj… Odwiedzałam w Warszawie rodziców, zajechawszy pod blok Szuwarem, załadowana najpotrzebniejszymi pamiątkami z gór: jajkami i serem od sąsiadki, podróżnymi roślinami (które uschłyby bez opieki), całą skrzynką sadzonek (które w Beskidzie dorwałam za grosze) no i wiadomo, 5 litrowym baniakiem wypełnionym niedojrzałymi oliwkami z Bałkanów. Idę do klatki, po zmroku, wyglądając z tymi wszystkimi tobołami jak po napadzie na rolnika i wtem! Kątem oka, widzę Go… Nieśmiały, stojący nieopodal pod drzewem… prezentuje się jak najlepsza pralina i czeka na moją reakcję. Rzucam torby, cebulki tulipanów toczą się po asfalcie, biegnę na spotkanie. Tak, to zdecydowanie miłość od pierwszego wejrzenia. Dotykam go i słyszę zza pleców:
– Aga, co ty robisz…? Cebulki się turlają, zostaw ten samochód!
-Ale Maciej… co to za samochód? Maciejka… ja ce taki…
Czar prysł, ale miłości już nic nie zagłuszy. Tego wieczora zmęczony podróżą Maciejka, jeszcze nie wiedział, że przyjdzie pora także na jego uczucie do tej błyszczącej w świetle księżyca perełki.
Stało się to oczywiście szybko, bo ja mam talent do odpowiednich marzeń, które zaraz podziela mój Maciej. Następnego dnia, stąpając po resztkach rozbitych jaj, przyjrzeliśmy się autku z bliska… i już wiadomo było, że kiedyś będzie nasz. Nie teraz, kiedyś…
I tak narodziło się najbardziej nieracjonalne marzenie, spłukanych wtedy, romantyków – chcemy mieć Jeepa i to tylko (szczegóły dla motomaniaków) Cherokee xj / 4litry / po lifcie / dwudziestoparolatka / tak żeby palił tyle ile wlejesz i robił baśniowe Wrrr.
Do tej pory wierni Szuwarowi (buzia na kłódkę), bo wiadomo jak się dowie, to zaraz się zbuntuje, dumaliśmy w samotności o tym wehikule, pozostawiając go w strefie marzeń. Maciej zgłębił temat, do cna wysysając wszystkie informacje ze swoich źródeł i internetu, niczym dzieci ostatnią czekotubkę.
Jednak mieszkając w Norwegii półtora roku, nasz dzielny Szuwar na polskich blachach legalny był jak ściąganie na W-Fie. Niby nikt się nie czepia, ale to widać gołym okiem i w końcu się wyda. Z każdym dniem jeździliśmy nim na większym stresie, bo przy pierwszej kontroli policyjnej, zostalibyśmy bez samochodu, z płaczem ciągnąć pana władze za nogawkę munduru, błagając po norwesku o oddanie nam naszego kefiru (bo jeszcze nie jesteśmy najlepsi w tym języku). I tutaj wiadoma sprawa, jeśli przez ostatni rok inwestowałeś w swój samochód majątek, wkurzając tym dziewczynę, zrobiłeś z niego cacko i wszystko w nim działa, dodatkowo serce twe przywiązane jest do auta jak Dżeta do pierogów, to jedynym słusznym rozwiązaniem jest zwyczajne przerejestrowanie go na Norweskie blachy. I przychodzi czas ciekawostki z tutejszego prawa – taki zabieg, drobny, bez znieczulenia – kosztuje tyle, co cały szuwar! No i łączy się to z wywaleniem tysięcy koron w kosmos, z którego wróci tylko mała norweska tablica rejestracyjna, a nie kolejne auto. To przeważyło szalę i postanowiliśmy rozejrzeć się za norweskim samochodem, który zmiany rejestracji już nie będzie wymagał.
Ogłoszenie parafialne:
Serce pęka, głos się łamie, łza się toczy po poliku, ale nie można mieć wszystkiego i z tego powodu szukamy dobrego domu, ciepłej rodziny, nowego życia… dla naszego niezawodnego Szuwarka.
Na pierwszy ogień oczywiście poszedł identyczny Forester, bo wszystko w nim znamy i go kochamy. Jak to zawsze w tym kraju bywa, okazało się, że market jest nasycony o wiele droższymi egzemplarzami niż nasz, za to znacznie bardziej zniszczonymi. Mając porównanie do naszej wyniunianej rakiety, ciężko było się zdecydować na brzydszego bliźniaka.
No i powstał plan genialny! Kupmy Cherokeego, w końcu tutejsze tereny i zimy są idealne pod Jeepa i jego terenowe zacięcie! Jednak nie jest tak kolorowo, jak się mogło wydawać, bo owszem są oferty takich samochodów, ale tylko w wysokoprężnym kopciuchu (diesel). A kto wciągnął przez internetową słomkę, choć odrobinę wiedzy z tego zakresu wie, że Jeep w dieslu to nic innego jak psujący się w nieskończoność kuter rybacki. Nam jednak zależy na silniku nie od łodzi, a takim co pożyje i nie będzie sprawiał kłopotów w krainie, gdzie mechanik samochodowy jest opływającym w złoto królem, siedzącym na tronie z kołpaków. No i szukaliśmy, i szukaliśmy, i trwało to pół roku, i natknęliśmy się tylko na kilka zgniluchów. I pewnego popołudnia, nie mając siły na nic, ledwo wcisnąwszy w swoje skacowane ciała zupkę, stwierdziliśmy, że nie mamy więcej czasu na szukanie i trzeba podjąć drastyczne kroki. Bo skoro świat nie chce mi dać wymarzonego Cherokeego, to ja z tym walczyć nie mogę i poszukamy czegoś innego! I zasiedliśmy oboje przed komputerem, ściemniając rażący ekran do minimum i z wielkim wysiłkiem podjęliśmy klawiaturę w poszukiwaniu już tylko jakiegoś auta. I teraz uwaga, bo okazuje się, że świat czy kosmos czy co tam steruje owcami, nie jest taki zły! I jak mu się postawiłam, że – nie to nie! on nagle syknął – oeeesu już nie rycz, masz! I pojawił się on! Jeep wymarzony! W oczach naszych odbicia auta rozmazane łzami wzruszenia. – Dzwoń za nim!!! krzyczę z południowym akcentem. Bo on jest czarny i piękny, z niewiarygodnie niskim przebiegiem i ma same ochy i achy! Wszystko tak jak sobie wymarzyliśmy. Z jednym, malusim szkopułkiem, takim tycim, jak wąsy mrówki mądrali. Był on do kupienia w Kristiansand. No i niby mała litera, a robi znaczącą różnicę, bo Kristiansund przez U to miasto, lekkie 3,5h od nas, za to miejscowość pisana przez A oddalona jest od nas 900 km, 12h jazdy, 1 McDonald i 8 cocakul! Co nam pozostaje? Czy bylibyśmy sobą, kupując rozsądny samochód golf z wioski obok? Czy jechanie dobę po auto, które niewiadomo czy będzie dobre, ma sens? Czy fakt, że brakuje w nim tylnej kanapy, coś nam mówi? TAK! Mówi nam – pakujcie tobołki czym prędzej i w drogę, po marzenia!
hopsanie koło stacji kolejowej w Åndalsnes
Ogólnie te Jeepy to bardzo chodliwy towar w okolicy, ale na szczęście ogłoszenie wisiało na FB, a nie na Finn, gdzie poszukiwacze samochodów zgarniają je z prędkością głodnego kurczaka z kukurydzką na horyzoncie.
Jest czwartek wieczór, w przyszłym tygodniu w Norwegii jest taka jakby majówka, wszyscy mają wolne i szykują się na działkowanie poza miastem. Z tego powodu wewnętrzne loty kosztują fortunę, a pociągi są praktycznie wykupione. Zwlekać nie można, bo jak ktoś zobaczy ogłoszenie to nas uprzedzi, jakbyśmy nie pędzili! Udało się kupić bilety na pociąg, na piątek z samego rana! Z uwagi na cenę komunikacji publicznej Maciej został wylosowany do tej wycieczki, a ja oszczędnie zostaje na straży w domu z królikiem i trzodą kurczaczną. Chleb zrobiłam szybko i chaotycznie jak profesor Atomus Atomówki! Wszystko spakowane, gość od auta stale na łączach, wysyła filmiki, zdjęcia i co się da, żebyśmy mieli w miarę pewność po co jedziemy.
Czas spać bo dochodzi pierwsza, ale bez obucha to nie ma możliwości uśpić tych wszystkich emocji. Melisana, magiczny eliksir, ważony przez dyrektorów Hogwartu przyszedł Maćkowi z pomocą, usypiając go w kilka seku….hhhhrrrraap.
Pobudka przed 6 rano, dzida do szuwara na poranny prom i do Åndalsnes oddalonego o 2h od Norddal łapać zarezerwowany pociąg. Maciej wsiadł i teraz zaczęło się odliczanie do sukcesu albo najniemilszej porażki. Ja wróciłam do Norddal starając się nie wybuchnąć z niecierpliwości, bo Macieja czeka jeszcze 11h w pociągach i busach zanim dotrze do celu.
Tymczasem w mojej powrotnej drodze dzwoni Hiszpan Alvaro – Hej! Nasze kozy zrobiły nadprodukcję mleka, nie chcemy żeby się zmarnowało, to wpadaj po flaszkę!
I tak zaczęła się moja przygoda serowara. Dostaliśmy w kilku partiach w sumie około 20 litrów! Ku mojemu zdziwieniu kozie mleko prawie wcale nie ma zapachu (jestem absolutnym niecierpiaczem świeżego mleka od krowy, ble!) i można z niego zrobić najprostsze białe sery, najpyszniejsze na świecie. Tak więc cały następny tydzień spędziłam na robieniu serów na limonkach z czosnkiem, suszonymi pomidorami, czarnuszką itd. Z resztą nie tylko ja, bo mleka starczyło też dla Mileny, Hiszpanów i pary Niemców, pół wioski zajmuje się teraz serowarstwem.
Jako największy cykor na miarę szczura Pinkiego, trochę zaniepokojona byłam perspektywą samotnej nocy w wielgachnym domu. Okazało się, że Else zaprosiła gości i ulokowała ich u nas na piętrze, więc całe szczęście, że o tym wiedziałam, inaczej słysząc ich w nocy byłabym już w pociągu do Kristiansand.
No, ale właśnie wracając do samochodu, to po dotarciu na miejsce, po Maciejke na dworzec wyjechali właściciele Jeepa. Nie da się uniknąć oceny z pierwszego wrażenia, zanim ktoś pokaże swoje ja. No i Maciejka niestety trochę wystraszony, bo zobaczył trzech chłopaków w dresach z dziurami na miarę Rockiego, do tego z zębami przypominającymi te u śnieżnych bałwanów i ogólną aparycją sięgającą bardziej granicy z Rumunią niż Norwegią. Na szczęście okazało się, że to wspaniali ludzie o wielkich (lekko zmęczonych dymem z papierosów) sercach.
Jak indyki znaczące teren, obeszli wspólnie samochód z miną znawców i po chwili było wiadomo, że już jest nasz. JEST WSPANIAŁY! No i kupilimy go!
Z zabawnych sytuacji, to jeszcze płatność wyglądała dość komediowo. Maciejka użył zakładanego w pocie czoła Vipps’a, jednak aby uniknąć prowizji maksymalna transakcja to 5 tys koron, jednak nie ma znaczenia ile takich przelewów wykonasz. I teraz najlepsze, właściciele pochwalili się metodą na polaka cebulaka i wskazali Maćkowi sposób w jaki uniknie prowizji. Wystarczyło milion przelewów zamiast jednego i gotowe! Panowie użyczyli mu na trasę swojego ubezpieczenia, dorzucili od siebie pół baku i opłaty za prom. To taki piękny kraj dobrych ludzi. Pamietam, jak kiedyś w Polsce oglądając samochód, którego finalnie nie kupiliśmy, właściciel kazał nam zatankować żeby odbyć jazdę próbną…
Wyszczerzony, ociekający radochą nowy właściciel zadzwonił do mnie transmitując na żywo oprowadzanie po naszym nowym członku rodziny. Minus taki, że do domu znowu zostało mu 12h jazdy, a chociaż słońce na niebie, to zaczęła się noc. Maciej obiecał się zdrzemnąć jak tylko minie Oslo i ruszyć rano, tak żeby być w domu na obiad. Cała w emocjach poszłam spać, żeby rano przygotować się na powrót zwycięzcy.
Po przebudzeniu, zanim oko rozkleiłam, łapie za telefon.
– jak tam leci trasa?
– właśnie wstałem, ruszam dalej, zostało mi jakieś 6 godzin.
Znaczy się mam czas, to myśle sobie poćwiczę i potem zacznę robić czempion pizzę. 40 minuta treningu leci, pot zalewa oczy, w uszach szumi krew i przez doping youtubowej Moniki przebija się stukanie w okno. Odsłaniam oczy z potu, ja patrzę, a tam MACIEJ Z CHEROKEEM!!!
Oczywiście zostałam oszukana, nabrałam się jak zawsze! Bo ja łykam kłamstwa jak młody pelikan, więc nie trzeba dużo główkować, żeby mnie nabrać. Maciejka nie mógł spać z tego rozemocjonowania, droga leciała mu szybko i bez wysiłku, to pomyślał sobie: – co tam, jadę dalej.
No i tym sposobem już z rana, miałam pod oknem wymarzone autko, ukochanego Maciunie i sporo problemów w komunikacją z tym zmęczonym, że prawie pijanym zdechlakiem. Jeszcze po drodze kupił Pilsnera, bo jak opijać nową furę to tylko ulubionym piwem za miliony i tylko rano! Potem mówiąc, że wcale nie chce mu się spać, położył się i zdechł, a ja z królikiem i serami cichutko czekaliśmy na ponowne przebudzenie bohatera, pizzę i samochodowe opowieści.
Na wiosce, jak to się mówi, – szał ciał!. Największa atrakcja od czasu ucieczki barana bankierowi! Maciejce już zaczęły rosnąć małe, pawie piórka w dupce, taki jest dumny z auta. Każdy pyta, podziwia, gratuluje. A my, żeby podkręcić jeszcze sobie opinie głupków, co rusz wybiegamy na parking z piskiem radości, z telefonem w ręce pokazując go rodzicom i przyjaciołom. Zakwasy w polikach to będziemy mieć przez tydzień.
Cały następny dzień, oczywiście mycie i pucowanie, bo jak nasz to ma być jak z fabryki. Po 24 latach, ale z fabryki. Teraz przed każdą przejażdżką ciągniemy zapałki, kto prowadzi ale i i tak zmieniamy się w połowie, no tacy już głupi jesteśmy, co poradzić, ale szczęśliwi!
Gdyby kogoś jednak nudziła motoryzacja i zachwytactwo, tudzież chwalipięctwo, to żeby nie był zupełnie stratny na tym czytaniu, mam coś gratis!
Ingvild, ta nasza znajoma, co mieszka na wzgórzu, w chatce hobbita i hoduje owce, pewnego dnia znalazła u siebie w oborze małe jagnię, w bardzo złej kondycji… Mama je odepchnęła i maluch walczył o życie, z raczej negatywną perspektywą. No i nasza kochana Ingvild przygarnęła tego małego baranka do siebie, uratowała mu życie, nauczyła pić z butelki po piwie i smoczka i trzyma go w swojej łazience. To jest taka słodycz, że nie ma takiego twardziela na świecie, który by przeszedł obok obojętnie. Ja to się rozpuściłam jak tania czekolada z Tesco, a on wtedy ciach mnie za palec i mlaska, no to już nie było dla mnie ratunku. Ingvild nosi go na rękach, tuli, karmi i to jest takie wszystko piękne, że sami zobaczcie. Żeby tego było mało, to jej kotka właśnie się okociła, więc w łazience jest baran, a w pokoju mini koty.
Historię kończę bajecznym Wrrr i szybkim przedstawieniem czterokołowego Wąskiego. Tak go nazwaliśmy, zobaczymy jak się przyjmie, bo Szeroki dla Cherokeego to standard, Kiosk też powszechny, a że wcale taki szeroki nie jest to został Wąski, bo wiadomo, Wąski jest debeściak!
Monia
14 maja 2021at00:19Motyla noga! Moje gratulacje! Życzę szerokości w Wąskim❤
Jak zawsze świetnie opisana historia.
Ps: jaki słodki baranek
Agowca
14 maja 2021at08:57Dzięki! Szerokości w wąskim nie zabraknie, nawet baran by się w nim zmieścił 😀
Arttur
13 maja 2021at23:06Mus coś wychylić za wasz sukces
Agowca
14 maja 2021at08:56Haha! Zdrówko zatem! 🙂
Kasia ciocia
13 maja 2021at21:15Brawo Wy . Jak zawsze świetna relacja z Waszego życia. Całuski dla Wszystkich łącznie z królikiem , kurami i jeepem .
Agowca
14 maja 2021at08:56Dziękujemy i również wysyłamy buziaki od nas i zwierzaków 🙂